Archiwum
16.10.2018

Polski mecenas bitników

Mateusz Witkowski
Literatura

Klub otwarty w 1964 roku przez polskiego imigranta był przez kilka lat prawdziwą mekką nowojorskiego środowiska artystycznego. Mimo to pozostawał białą plamą w życiorysie amerykańskiej Polonii. Aż do teraz.

Zacznijmy od tego, czym książka Jana Błaszczaka nie jest. „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” nie stanowi precyzyjnej kroniki losów Stanleya Tolkina oraz prowadzonego przez niego klubu. Nie mogło być inaczej. Rodzime archiwa milczą na temat jego postaci, natomiast zachowana w Stanach dokumentacja jest więcej niż nikła. To, co mogłoby wydawać się ograniczeniem, jest tak naprawdę punktem wyjścia.

Nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, że autor podczas pracy nad swoim reportażem podjął się iście detektywistycznej misji. Napotkawszy na drobną wzmiankę dotyczącą jednej z wielu knajp na południowo-wschodnim Manhattanie, postanowił zrekonstruować losy The Dom i odpowiedzieć na pytanie: dlaczego lokal znajdujący się na parterze Polskiego Domu Narodowego stał się przystanią dla wybitnych jazzmanów, afroamerykańskich poetów, tuzów w rodzaju Warhola i Ginsberga, ale i anonimowych outsiderów, którzy nie do końca odnajdują się w skostniałej Ameryce z początku lat 60.?

Zacznijmy więc jeszcze raz: książka Błaszczaka jest czymś znacznie więcej niż rozpisaną na kilkaset stron anegdotą dotyczącą interesującego punktu na mapie Nowego Jorku tamtej doby. To opowieść o dwóch Amerykach. Tej podskórnej, którą tworzą wszelkiej maści kontestatorzy, szaleńcy, awangardziści, ale i skupieni głównie na walce o względnie stabilny byt imigranci oraz tej, która wciąga na sztandary hasła dotyczące wolności i równości, w międzyczasie spoglądając groźnie na czarnoskórą kobietę, która zajmuje miejsce z przodu autobusu.

Lower East Side oglądane okiem Błaszczaka nie jest zresztą wcale utopijną wysepką wolną od wzajemnych uprzedzeń. Zamieszkiwana w dużej mierze przez imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej dzielnica w momencie powstania The Dom już od wielu dekad zmaga się z wewnętrznymi konfliktami, a na dodatek ukazuje swoje prawdziwe oblicze dopiero po zmroku:

Żywiołem mieszkańców Lower East Side była noc. […] Zakrapiane alkoholem debaty na śmierć i życie były istotną składową wykształcenia nowojorskich literatów, krytyków i późniejszych akademików. Nie zawsze jednak było tu tak poważnie. Znacznie częściej Lower East Side była areną dzikich libacji, którym bitnicy zawdzięczali swoją złą sławę. Inkubatorem, gdzie w cieplarnianych warunkach wzrastały hipisowskie idee lata miłości […].

Na tym tle postać Stanleya Tolkina wyróżnia się tym bardziej. W poszukiwaniu odpowiedzi na to, dlaczego – wydawałoby się – przeciętny Polonus stał się na długi czas opiekunem artystów i odbiorców dążących do obyczajowej rewolucji, autor sięga po zakurzone księgi parafialne, mało precyzyjne wzmianki prasowe i zdobywane z mozołem adresy osób w mniej lub bardziej bezpośredni sposób związanych z The Dom. Na swojej drodze napotyka na takie postaci, jak Rashidah Ismaili, Ed Sanders, Danny Fields i Debbie Harry.

Niczym w wytrawnym kryminale niedbale rozrzucone strzępki informacji układają się w wielokontekstową historię o mężczyźnie, który spełniał wszelkie warunki, aby w oczach bitnickich włóczęgów i zakochanych w używkach jazzmanów uchodzić za osobę niewartą uwagi. Tolkin w momencie największej popularności The Dom był przecież łysiejącym mężczyzną w średnim wieku, przedsiębiorcą, którego śmiało można by określać mianem pracoholika. Nieprzypadkowo jednak to The Dom stało się areną światopoglądowych dyskusji prowadzonych przez zapaleńców w rodzaju Ginsberga, a także miejscem, w którym odbywały się przełomowe koncerty The Velvet Underground. Lokal (a właściwie: jeden z dwóch lokali prowadzonych przez Tolkina) stał się na jakiś czas prawdziwym land of the free, miejscem tak egalitarnym, jak to tylko możliwe. Polski imigrant wierzył w obyczajowe przemiany, które uzdrowią Amerykę, przeczuwał też, jak wielką rolę w tej nie-do-końca-bezkrwawej rewolucji odegra sztuka awangardowa. Jak wspomina Lennox Raphael, malarz, dramaturg i poeta:

Kiedy po półtora roku w Rio wróciłem do Nowego Jorku, zorganizowałem wystawę u Stanleya. On zapytał tylko, czy mógłby najpierw zobaczyć moje obrazy. Spodobały mu się na tyle, że nie tylko je wystawił, ale także kilka kupił. W pewnym sensie był naszym mecenasem. Filantropem artystycznego środowiska Lower East Side.

Błaszczak unika jednak idealizowania swojego bohatera. Tolkin mógł być co prawda jednym z apostołów kontrkultury z lat 60., ale daleko mu było do świętości. Autor porusza również tak intymne kwestie, jak wieloletni pozamałżeński romans właściciela The Dom z niejaką Joyce. Nierzadko popada również w niezwiązane bezpośrednio z postacią Polonusa dygresje. Choćby wówczas, gdy szeroko rozpisuje się na temat problemu seksizmu w środowisku czarnoskórych obywateli walczących o swoje prawa. Początkowo miałem Błaszczakowi za złe, że w swoim wywodzie oddala się o kilkadziesiąt czy nawet kilkaset przecznic od ulicy St. Mark’s Place, przy której znajdował się The Dom. To jednak jasny sygnał, że słynny swego czasu lokal stanowi „jedynie” pretekst pozwalający na stworzenie wnikliwego studium nowojorskiego podziemia.

Nie znaczy to jednak, że „The Dom…” jest książką śmiertelnie poważną. Autor nie szczędzi nam niespodzianek. Podczas spaceru z Anne Waldman napotyka znajomą poetki, która spieszy się do lekarza. Jak się okazuje: to Patti Smith. Wart przywołania jest też opis nieudanej inwestycji, na którą Tolkin zdecydował się zachęcony sukcesem lokalu z Lower East Side. Chodzi o klub Gymnasium, który mieścił się w sali należącej kiedyś do czechosłowackiego towarzystwa sportowego Sokół. Właśnie stąd pochodzi pierwsze znane nagranie utworu The Velvet Underground pod tytułem „Sister Ray”. Jak komentuje Błaszczak:

Warto pamiętać, że ta mroczna suita o morderstwie podczas narkotycznej orgii transwestytów wybrzmiała po raz pierwszy w miejscu, którego celem było podnoszenie sprawności fizycznej i duchowej oraz rozbudzanie uczuć narodowych wśród Słowian. Wyszło, jak wyszło.

Autor zresztą co i rusz porzuca bezpodmiotową perspektywę i włącza do swojego śledztwa wątki rodzinne. W pewnym momencie udaje się z niemalże Tolkienowską (nie „Tolkinowską”!) misją do swojego dawno niewidzianego wuja wspominającego czasy miasteczka Chicopee, gdzie mieszka. Jak się dowiadujemy: „[…] kiedyś – tak do późnego Clintona – było tu całkiem nieźle, a potem firmy popadały albo przeniosły produkcję do Chin”. „The Dom…” to bowiem nie tylko krótka historia „dwóch Ameryk” znanych z lat 60., ale i opowieść o Stanach, których już nie ma. Lower East Side jest dziś jednym z wielu zgentryfikowanych miejsc w Nowym Jorku.

Mniej lub bardziej prywatne wątki prowadzą Błaszczaka dużo dalej, niż mógł się początkowo spodziewać. O polskich imigrantach pisze bez sentymentów (dość wymowny jest fakt, że w polonijnej prasie na próżno szukać wzmianek o otwartym na rasową i kulturową różnorodność Tolkinie), wskazuje też jednak na inne interesujący przykłady „gastronomicznej” działalności rodaków. Spotyka się między innymi z biznesmenem Markiem Chrościelewskim, właścicielem znajdującego się w dawnym Polskim Domu Narodowym na Greenpoincie klubu Warsaw. Lokal od dawna przyciąga uwagę okolicznych hipsterów i stanowi istotne miejsce na muzycznej mapie Nowego Jorku.

W momencie, gdy autor prowadzi rozmowę z Chrościelewskim, na scenie występuje akurat znany zespół Godspeed You! Black Emperor. Kilka dni później w tym samym miejscu odbędzie się spotkanie z Antonim Macierewiczem. Ot, jeden z wielu amerykańskich kontrastów.

*

Jeden z fragmentów książki dotyczy zbioru reportaży Jana Józefa Szczepańskiego „Koniec westernu”. Ich autor odwiedził w pewnym momencie Electric Circus, klub znajdujący się w tym samym budynku, co The Dom. Błaszczak wspomina o swoim rozczarowaniu protekcjonalnym tonem, którym posłużył się polski eseista, oraz brakiem jakiejkolwiek wzmianki na temat lokalu Tolkina. Pytanie tylko, czy gdyby Szczepański ułatwił urodzonemu kilka dekad później reportażyście poszukiwania, „The Dom…” byłoby książką tak samo wciągającą?

 

Jan Błaszczak, „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side”
Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2018

 

KONKURS

Wśród osób, które do środy, 17 października, do godziny 15 prześlą na adres e@czaskultury.pl odpowiedź na poniższe pytanie, rozlosujemy egzemplarz książki „The Dom”.

Jakie jest najważniejsze święto obchodzone przez Polonię w Nowym Jorku?