Archiwum
08.07.2020

Oświecenie jest kobietą

Andrzej W. Nowak
Literatura

Organizacja, porządkowanie, stabilizowanie

Nikołaj Bucharin w książce „Teoria materializmu dialektycznego” charakteryzował ustrój komunistyczny jako świat uporządkowany i zorganizowany, przeciwstawiając go światu kapitalistycznemu, który – według niego – cechował się chaosem, nieuporządkowaniem, przypadkowością. W charakterystyce (przyszłego) komunizmu Bucharin splótł kilka wątków – uporządkowanie i organizacja miały być między innymi synonimami zapanowania naukowego sposobu poznawania rzeczywistości (chodziło o to, by wykorzystując wiedzę, móc nad światem panować, a nie jemu i jego kaprysom podlegać) i ludzkiej sprawczości (oto człowiek uzbrojony w wiedzę, maszyny może czynić rzeczy, o których dotąd się nie śniło).

Organizacja i chęć uporządkowania, zapanowania nad rzeczywistością to nie tylko marzenia komunistyczne – to także charakterystyka dążeń oświeceniowych. Wbrew entuzjazmowi Bucharina porządek i organizacja nie są tak jednoznacznie pozytywne jak w jego wizji.

Książka „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia” Michała Jędryki zawiera dwie opowieści: oprócz tej wyrażonej w tytule – o epidemii ołowicy u dzieci w latach 70. ubiegłego wieku w katowickiej dzielnicy (a dawniej miejscowości) Dąbrówka Mała – także tę o dwuznaczności marzeń o organizacji i racjonalizacji świata oraz kosztach, dwuznacznych sojuszach, kompromisach, jakie zawierano w imię tego marzenia. W opowieści Jędryki mowa także o klęsce tego marzenia, które – podobnie jak bohaterka opowieści: huta metali nieżelaznych – zostało zniszczone w momencie, gdy miało szansę (po wyjściu z „wieku dziecięcego”, po naprawieniu „błędów młodości”), się dopełniać.

To też opowieść o tym, jakie korzyści przynosi nam stabilna rzeczywistość; o kosztach, które ponosimy, gdy staje się ona nadstabilna i przyciężka; o tym, jak wygląda świat, który się destabilizuje i rozpada.

Guma Donald i mikroświat trzepaka

„Ołowiane dzieci” przesiąknięte są PRL-em, wrośnięte weń, pełne mitologicznych odniesień do sensów w pełni czytelnych dla kogoś, kto podobnie jak narrator dzieciństwo spędził na peerelowskich podwórkach w latach 70. i 80. Podkreśla to sama konstrukcja książki, zbudowanej z dwóch wzajemnie splecionych wątków: nostalgicznej mikrohistorii, opowieści quasi-biograficznej, w której świat oglądamy oczyma wczesnonastoletniego bohatera-narratora oraz obiektywizującej narracji historycznej, odsłaniającej kulisy epidemii ołowicy. Poznańscy humaniści mogliby z łatwością nałożyć na tę konstrukcję znany podział Jerzego Kmity, który odróżniał perspektywę subiektywno-racjonalną od funkcjonalno-genetycznej. Perspektywa pierwsza polega na rekonstrukcji świata życia, odtworzeniu sensów tak, jak jawią się one uczestnikowi codzienności. To świat subiektywnych znaczeń, w którym reguły tego, co sensowne lub znaczące, ustalane są w mikroświecie, w naszej „bańce” znajomych. Świat ten rozpada się, gdy reguły nie są przestrzegane. Dokładnie tak budowane są fabularne rozdziały książki. Bohater, szóstoklasista Głowa, zapoznaje nas z trzepakiem, drogą do szkoły, lokalną grupką przyjaciół, gumą do żucia Donald jako walutą wymienną. Świat Głowy obejmuje też wczesnochłopięce romanse, odbywające się głównie w jego własnej wyobraźni. To rzeczywistość z trzepakiem jako punktem podparcia, która regulowana jest powrotami rodziców z huty i nudnymi przemówieniami na szkolnych apelach. Ten fabularny wątek nasączony jest przez Jędrykę lokalnością: śląskością, gwarą, odniesieniami do rzeczywistości rodzin mieszkających „przy hucie” od pokoleń. W tym świecie tytułowa epidemia pojawia się jako coś wykraczającego poza ramy nadające rzeczywistości sens. Ołowica staje się czymś poznawanym poszlakowo, wyrywkowo. Epidemia poznawana jest na podstawie znaków: klasa B na początku roku „znika”, zostaje połączona z „obcym plemieniem” – klasą A. Znikają znajomi. Prowadzone przez Głowę śledztwo – przy konstruowaniu którego Jędryka celowo i wprost naśladuje powieści Bahdaja czy Niziurskiego – prowadzi na manowce; jego wynik sytuuje się gdzieś w okolicach czarnej wołgi porywającej dzieci. Podwórkowy mikroświat rozerwany zostaje przez ołowicę, która atakuje równocześnie od wewnątrz (poprzez zatruwanie organizmów dzieci) i z zewnątrz (medyczna interwencja, wywożenie dzieci do sanatoriów, przesiedlenie ludności). Wskutek epidemii sensy nie dają się poskładać i mikroświat się rozpada. Jędryka w pełnie świadomie nawiązuje do tego w fabularnej konstrukcji wspominkowego „picia na cmentarzu” przez garstkę podwórkowo-klasowych „ocaleńców”. To, co miało swą wewnętrzną racjonalność. po latach jest już tylko gruzem wspomnień. Wrażenie to wzmocnione zostaje przez końcową część książki, pokazującą potransformacyjnego trupa, jakim stała się dzielnica – to resztki mikroświata, których nie ożywią już ani wybudowana z budżetu partycypacyjnego siłownia miejska, ani hipsterska pizzeria. Sens świata nie może przetrwać poza warunkami, które go stabilizowały.

Jak nie zastrzelić przynoszących złe wieści?

Obiektywizujący charakter ma wątek drugi: opowieść o heroicznej lekarce z lokalnej przychodni Jolancie Wadowskiej-Król oraz bardziej dwuznacznej bohaterce opowieści –profesor Bożenie Hager-Małeckiej, wojewódzkiej konsultantce pediatrycznej. Tej drugiej podlegają wszystkie przychodnie rejonowe – i chce ona używać przysługującej władzy. A równocześnie, korzystając ze swojego naukowego „podłączenia” do świata, może naszą historię przenieść na poziom ponadlokalny. Druga, obiektywna opowieść to inna perspektywa ujęcia PRL-u. To nie mikrorekonstrukcja, jaką śledziliśmy w opowieści Głowy, ale rekonstrukcja systemu, jego historii i mechanizmów władzy. Ten wątek aż niepokojąco przypomina fabułę serialu „Czarnobyl”. Podobnie jak w serialu, ociężałe, nazbyt zorganizowane, przerośnięte państwo tłamsi, zmusza bohaterki do ukrywania prawdy. Stabilność systemu daje bezpieczeństwo, konsoliduje życiorysy – ale za cenę usuwania tego, co stabilności zagraża. Brak mechanizmów demokratycznych, sensownych kanałów informacji zwrotnej powoduje, że systemową koniecznością staje się ukrywanie prawdy – w tym przypadku: ukrywanie rozmiarów epidemii. Zarówno w realnym i serialowym Czarnobylu, jak i w „Ołowianych dzieciach” obserwujemy dramatyczną próbę naprawy systemu, wymierzoną przeciwko niemu samemu. PRL, tak jak ZSRR, domaga się momentu zwrotnego – chodzi o przepływ informacji, która pozwoli naprawiać „błędy i wypaczenia”. Ale równocześnie fetysz stabilności wymusza tłumienie – a nawet prześladowanie – tych, które ową informację zapewniają. System naprawia się (a zatem: funkcjonuje) dzięki heroicznym sygnalistom i sygnalistkom, ale równocześnie nie potrafi stworzyć miejsca, z którego mogliby i mogłyby one mówić. PRL, tak jak ZSRR, „zabija” posłańców przynoszących złe wieści; to jedna z wielu realnych sprzeczności „realnego socjalizmu”. „Ołowiane dzieci” pokazują jeden ze sposobów jej rozwiązania. Widzimy bowiem, że (jak w serialowym „Czarnobylu”) role rozegrane są genderowo – mężczyźni spleceni są z technokratycznym, politycznym wymiarem systemu, podczas gdy kobiety stanowią jego „ludzką twarz”. To właśnie ów sposób wybrnięcia z potrzasku. System może zachować „męską” twarz, a równocześnie zgodzić się na korektę, gdy jest ona formułowana przez kobiety. Jadwiga Staniszkis opisywała podobne mechanizmy w odniesieniu do konfucjańskich Chin – patriarchalny system nie traci „twarzy”, gdy do negocjacji oddeleguje kobiety. Paradoksalnie figura nieuprzywilejowania staje się miejscem, z którego „można więcej”. Obie lekarki są beneficjentkami PRL-u (wykształcone, pracują, mają szanowane role społecznie) – a grając na konserwatywnym motywie „troski o dzieci”, mogą pozwolić systemowi „wyjść z twarzą”. Siła, moc, władza, troska, wrażliwość – wszystkie te kategorie zostają rozdzielone płciowo. System może „mieć ciastko” (wydajność przemysłowa i propaganda sukcesu) oraz „zjeść ciastko” – uruchomić mechanizmy autokorekty, procedury naprawcze (odtrucie dzieci, przesiedlenie mieszkańców). Heroiczność elementów systemu (obu bardzo „PRL-owskich” lekarek) pozwala ocalić, chwilowo, sam system.

„Ja, huta truje, ale tyż dowo na chlyb”

Powyższe zdanie z „Ołowianych dzieci” (s. 49) lakonicznie oddaje niejednoznaczność opowieści o industrializacji – co znów łączy (realny i serialowy) Czarnobyl oraz śląskie miasteczko/dzielnicę, PRL i ZSRR. Opowieść o hucie – którą przez sto pięćdziesiąt lat jej istnienia nazywano: Uthemann, Zakłady Cynkowe Szopienice, blajówa, Huta Metali Nieżelaznych – to opowieść o modernizacji, o uprzemysłowieniu, o pojawieniu się komunistycznego marzenia i jego pełnej przyziemnych wymiarów próbie realizacji. A także historia sprawstwa, organizacji, porządkowania. Huta była osią i stałym punktem mikroświata: trwała w okresie zaborów, w krótkim okresie przedwojennej Polski kapitalistycznej, w okresie PRL – aby wreszcie zostać unicestwioną w Polsce lat 90. Moc, sprawczość przemysłu oraz naukowa możliwość uporządkowania świata zasilały zarówno niemiecki, paternalistyczny kapitalizm, jak i projekt PRL. Inaczej mówiąc: zasilały specyficzny patriarchat śląski, który trwa dzięki sile kobiet, oraz połowiczną emancypację w PRL. Tak, huta truje, podobnie jak rozwój przemysłowy, ale „tyż dowo” – umożliwia rozwój, emancypację od warunków zastanych, przełamywanie ograniczeń.

Huta truła, opary ołowiu nie tylko przesączały ciała robotników, ale i ciała dzieci z okolicznych osiedli. Była to przesyłka zwrotna i koszt, jaki trzeba było ponieść za uzyskaną moc. Cenę tę płacili często nie ci, którzy uzyskiwali zyski, władzę, moc. Ołów nasączał ciała dzieci już w okresie „niemieckiego” Śląska; nieprzypadkowo Uthemann w myśl wzorów paternalistycznego, patriarchalnego XIX-wiecznego kapitalizmu buduje przy hucie „hilfkę” czyli szkołę dla dzieci z problemami rozwojowymi. I nie przestawał nasączać: w okresie Polski Ludowej huta truła jak w okresie kapitalistycznego wyzysku. Ciała robotników i ich zdrowie stawało się środkiem służącym do osiągnięcia celu. Huta w okresie PRL-u truła, gdyż Polska Ludowa nie zdołała być ani tak naukowa, ani tak socjalistyczna, jak głosiła to na swych sztandarach. PRL tylko w części poprawił los robotników, w dużej mierze zaś ugrzązł w strukturach „długiego trwania”, zamieniając prywatną własność środków produkcji na rodzaj kapitalizmu państwowego, w którym właścicielem środków produkcji stała się nomenklatura partyjna. Tyle dobrego, że nawet ten niedorobiony projekt musiał choć w części próbować realizować komunistyczno-socjalistyczno-nowoczesne marzenie o zorganizowaniu, uporządkowaniu i racjonalizacji rzeczywistości, tak aby mogła zaspokoić ludzkie potrzeby. Dzięki temu system był wrażliwy na szantaż i wpływ; można było domagać się realizacji marzeń i rozliczać z ich braku.

Pytanie zatem brzmi: czy można winić PRL za to, czym był, a równocześnie za to, czym się nie stał?

Oświecenie ma twarz kobiet

W tym miejscu (a jesteśmy w latach 1974–1975) pojawiają się na scenie nauka i oświecenie – nie zawsze widoczne, dwuznacznie splecione z PRL, projektem komunistycznym oraz szerzej: z uprzemysłowieniem. Mają one twarz wymienionych już wcześniej kobiet – lekarek. Tu znów dostrzegamy podobieństwo do serialu „Czarnobyl”, w którym fikcyjna postać Uliany Chomiuk – misyjnej naukowczyni – symbolizowała to, co najlepsze w radzieckiej nauce i społeczeństwie. Heroiczna walka o zdrowie dzieci, upór i wytrwała praca Wadowskiej-Król oraz pielęgniarki Wiesławy Wilczek to historia prawdziwych superbohaterek. Zgodnie z regułami gatunku ukrywają one przed opinią publiczną swe prawdziwe – czyli bohaterskie – oblicze; działają w tajemnicy, gdyż tego wymaga roztropność. System i partia nie lubią rozgłosu. W ciągu dnia lekarka i pielęgniarka wypełniają swoje zawodowe obowiązki, wieczorami stają się listonoszkami: kleją koperty, piszą wezwania i same zawiadamiają mieszkańców o badaniach przesiewowych. Wilczek od święta staje się pilotką wycieczek – wówczas, gdy trzeba zatrute dzieci wywieźć z ołowianego świata Katowic do zieleni Beskidów.

Jak w komiksach o superbohaterach nasza superwoman i jej sidekick napotykają dwuznacznego sojusznika – profesor Hager-Małecką. I tak jak Wadowska-Król jest symbolem oddolnego, misyjnego oświecenia, tak Hager-Małecka stanowi wcielenie oświecenia uwikłanego w stosunki władzy i panowania. To zatem oświecenie dwuznaczne: oparta na nauce medycyna swą moc zyskuje przez sojusz z władzą, ale zarazem w wyniku tego sojuszu iść musi na korumpujące ją kompromisy. W historia Hager-Małeckiej – oswajaniu władzy, obłaskawianiu pierwszego sekretarza czy wojewody – odnajdziemy echa pełnej napięć znajomości między oświeconym filozofem Wolterem a oświeconym despotą Fryderykiem Wielkim czy też podobieństwa do pełnej wieloznaczności biografii Katarzyny Wielkiej.

Działania lekarki z przychodni rejonowej możliwe są dzięki temu samemu systemowi, który wymusza na niej dochowanie tajemnicy. Ten sam PRL, który umożliwia zrobienie nieodpłatnych badań przesiewowych setkom dzieci, pozwala na wysłanie nieodpłatnie setek dzieci do sanatoriów i prewentoriów, jednocześnie nie chce upubliczniać informacji o epidemii i utrąca w archiwalny niebyt napisany, ale nieobroniony doktorat Wadowskiej-Król (będący opracowaniem materiałów zebranych podczas badań ołowicy wśród dzieci). Historia walki z epidemią ołowicy odsłania więc dwuznaczność nowoczesności. Widoczne będzie to wyraźniej, gdy uświadomimy sobie, że pozytywistyczna misja lekarki rejonowej zawiera w sobie też dwuznaczność pozytywnej, socjalistycznej eugeniki. Jej – całkiem realna – władza nad mieszkankami i mieszkańcami osiedla polega nie tylko na upominaniu matek, by przestrzegały higieny, ale też w ostatecznym rezultacie daje sprawczość pozwalającą mieszkańców przesiedlić. Jolanta Wadowska-Król to mikro-agentka pozytywnej biopolityki, dysponująca mocą decydowania o życiu dzieci i dorosłych. Ale to też „kobieca” i oświeceniowa korekta tego, co z tym życiem zrobiły rządza zysku i władzy przybierające powtarzalne męskie twarze: dyrektorów, fabrykantów, polityków, partyjnych notabli. Dialektyka oświecenia i nowoczesności, dwuznaczny splot nowoczesności i uprzemysłowienia ucieleśniane są poprzez konkretne, opisane przez Jędrykę postacie. Z całości książki dowiadujemy się, że Hager-Małecka jest bardziej dwuznaczną postacią, niż wydawać się to może na początku opowieści – stanowi dźwignię lub lepiej: pas transmisyjny, który pozwala przenieść sprawstwo z poziomu przychodni rejonowej na poziom ponadlokalny (początkowo na poziom wojewódzki – dzięki znajomości z legendarnym śląskim wojewodą Jerzym Ziętkiem – a później na poziom najwyższych rejestrów ówczesnej władzy, czyli pierwszego sekretarza Edwarda Gierka). Za sojusz z władzą przyjdzie zapłacić – zatargi, napięcia, naciski, „nadepnięcie na odcisk” niejednemu z mężczyzn u władzy (w książce Jędryki – znów nieco „komiksowo” – sprowadzonym do lokalnego pierwszego sekretarza Cysorza vel Paluszek, czyli Zdzisława Grudnia) zaowocują zdradą, pęknięciem sojuszu pomiędzy obiema kobietami.

Mieliśmy błyszczącą walcownię

Walka kobiet o zdrowie dzieci i walka Wadowskiej-Król z hutą-żywicielką pozwoliła Jędryce narysować złożony obraz PRL-u. Ten sam system, który zniszczył możliwość rozwoju kariery naukowej Wadowskiej-Król, dał jej możliwości, aby nie tylko przebadać, ale i uratować setki dzieci; owszem patriarchat peerelowski powodował, że awangarda ludu pracującego miast i wsi musiała mieć wąsy, ale ten sam system dał możliwość ukończenia studiów medycznych i autorytet matce trójki dzieci – i tym samym pozwolił jej przeprowadzić lokalną rewolucję. Dodajmy, że rewolucja ta wywróciła życie bardzo patriarchalnej śląskiej społeczności. Owszem huta-żywicielka truła, normy zawyżano, a i filtry w imię wydajności zdejmowano – ale dwuznaczność polega na tym, że to nie PRL rozpoczął proces trucia, gdyż huta truła już dziesiątki lat wcześniej; PRL zaś w imię legitymizacji siebie samego i imię ideałów, które miał ucieleśniać, zmobilizował środki pozwalające na ratowanie zatrutych ołowiem dzieci. Szary PRL pokazywał też swe zielone, kolorowe oblicze, gdy setki dzieci umieszczone w sanatoriach i prewentoriach spędzały czas w Beskidach, zdrowiejąc, a równocześnie ucząc się i bawiąc. W tej dziecięcej „Czarodziejskiej górze” rozgrywały się równie intensywne dramaty i intrygi.

Owszem, „szary PRL” przygnębiał, ale – jak pokazał Jędryka – czas po PRL-u stał się kolorowy tylko pozornie. Huta, ogromnymi kosztami zmodernizowana w czasach Gierka, została zniszczona w okresie dezorganizacji lat 90. Bucharin, obserwując rozkład śląskiego, przemysłowego świata, zapłakałby gorzko. Refleksyjny impuls, próba naprawiania szkód systemowych (symbolizowana przez lekarki z opowieści Jędryki) nie uzdrowiły nowoczesnego, komunistycznego marzenia (symbolizowanego przez PRL). Nie zdołały uratować systemu; a kto wie, może wręcz przyczyniły się do jego erozji. Moc uzyskana dzięki przemysłowi, okupiona tak ciężkimi kosztami (środowiskowymi, ludzkimi, zdrowotnymi) została roztrwoniona: „Robotnicy, którzy wywalczyli sobie wolność, niczym chłopi w dziewiętnastym wieku, parafrazując powiedzenie z minionej epoki, pozwolili, by zdjęto im z nóg kajdany razem z butami” (s. 224).

Rzeczywistość oddana została na pastwę entropii. Dwuznaczny sojusz nowoczesności, przemysłu i komunistycznego marzenia dobiegł końca. Świat zorganizowany, (przyciężkawe) marzenie o uporządkowaniu wszystkiego odeszło – zastąpił je świat rynkowych fluktuacji, koniunktur, irracjonalności giełdowych mechanizmów. Okolice po hucie – po krótkim, żywiołowym powrocie natury odzyskującej skażone tereny – znów trują. Tym razem źródłem degradacji są składowiska odpadów. Jest w tym ponura ironia: ołowica, epidemia zatrutych dzieci wynikała z nadmiaru, z prometejskiego marzenia o produkcji, wytwarzaniu, budowaniu mocy („Ja, huta truje, ale tyż dowo na chlyb”). Dziś okolice po hucie są światem odpadu, porzucenia, niemocy. Nie ma już lekarek, które mogłyby, negocjując z władzą, przeprowadzić setki badań kontrolnych, prowadzących do ratującego przesiedlenia dziesiątek rodzin. Organizacja ludzkiej sprawczości to sprawa bardzo dwuznaczna – pozwala zakumulować energię do czynienia dobra, ale daje też siłę do zakumulowania małostkowości żądzy władzy. PRL nie potrafił w inny sposób, niż obarczając jednostki heroicznym wysiłkiem, stworzyć momentu refleksyjnego. Zbyt nieruchawy, nie wbudował w system momentu demokratyzacji. Poleganie na heroizmie jednostek nie wystarczyło. Wraz z „wyzwoleniem” nadeszły jednak przyzwolenie na chaos, nieład, dezorganizację. Krótki moment zachwytu nad wolnością zaowocował gorzką lekcją niemocy i bezsilności. Dziś – choć nie brakuje tematów do nagłośnienia – nie ma już z kim negocjować. Już nikt nie musi skrywać tajemnic tego, co wykluczone i wymuszać milczenia. W świecie zdezorganizowanym nie ma komu wysłuchać tragedii ofiary zatrucia, z zaciśniętą na szyi pętlą „chwilówki”, wyrzuconej przez bank z mieszkania, które zapewnił PRL. PRL utajniał, nie chciał „psuć obrazu”, ale równocześnie był podatny na szantaż. Ołowicą trzeba było się zająć zarówno z powodów szlachetnych (zdrowie dzieci), jak i tych pragmatycznych (usunięcie plamy na wizerunku nieskazitelnej socjalistycznej ojczyzny). Utajniano, bo informacja wiele znaczyła, mogła złamać kariery partyjnych notabli, zatrwożyć warszawskich planistów. Utajniano, gdyż informacja znaczyła. Dziś nie trzeba (aż tak) utajniać, gdyż w świecie poddanym rynkowi uwagi mediów informacja nie znaczy już wiele. Informacja już nie uruchamia sprawczości – to sposób zarabiania na klikach, odsłonach stron, reklamach. Dlatego dzisiejsza ofiara zatrucia, żyjąca w jednym pokoju, ze zlewem na korytarzu, nie liczy w takim świecie na wiele: „Czy oprócz tego mają go jeszcze wyśmiewać w gazetach? Przyjadą z Krakowa, Warszawy albo skądś, nie mają pojęcia, co się tu działo, nic nie wiedzą o Śląsku i piszą głupoty” (s. 239).

Lekcja w czasach pandemii

„Ołowiane dzieci” to zatem w większym stopniu opowieść o PRL-u niż o samej chorobie i epidemii. Ale – paradoksalnie – dzięki temu jest to książka tym bardziej potrzebna nam w czasie trwania pandemii COVID-19. Jędryka bowiem ujawnia to, czego dziś nie ma lub brakuje. Chorobę mamy, podobnie jak wtedy. Tak jak ołowica była skutkiem ubocznym uprzemysłowienia, tak wirus SARS-CoV-2 i powodowana przez niego choroba COVID-19 jest skutkiem ubocznym masowej hodowli zwierząt rzeźnych oraz zglobalizowanej gospodarki. „Ołowiane dzieci” pokazały, że PRL potrafił czynić „zło”, ale (przynajmniej do pewnego stopnia) potrafił wobec owego „zła” wdrażać działania naprawcze. Co więcej, owo „zło” było – przynajmniej w części – skutkiem ubocznym chęci tworzenia „dobra”: świata, który miał na celu ulepszenie naszego życia. Kapitalistyczny projekt tak samo nie jest wolny od czynienia „zła” – tyle że nie ma wbudowanej w siebie możliwości wytwarzania „dobra”; nie stanowi projektu, nie potrafi pobudzać do działania. Bohaterki opowieści Jędryki mogły szantażować partyjnych notabli tym, że misja ratowania zatrutych ołowiem dzieci jest „sprawą robotniczą”, „poprawianiem losu ludu pracującego”, „wypełnianiem misji socjalistycznego państwa”. Obojętnie, czy wierzyły w to, czy nie, obojętnie, czy wierzyli wojewoda Ziętek i pierwszy sekretarz Gierek – legitymacja poprzez „projekt”, „ideę” miała charakter performatywny. Dziś, gdy świat kapitalistyczny legitymizuje się jedynie poprzez narrację indywidualistycznych mikroprojektów, ów performatywnie skuteczny szantaż znika. W imię czego mamy mieć kwarantannę? W imię czego poświęcamy własne swobody? W imię czego mamy godzić się na opresję ze strony organów państwowych, na przykład policji? Gdy brakuje mobilizacyjnego projektu i nadziei na zmianę, pozostaje jedynie możliwość odwołania się do ochrony życia. To bardzo wiele – wystarcza, aby zmobilizować nas do „komunizmu katastrof”, jak nazwał tę sytuację (na wzór „komunizmu wojennego” okresu rewolucji październikowej i wojny domowej w Rosji) w książce „Pandemia! COVID-19 trzęsie światem” Slavoj Žižek. Stanowi on możliwość zastąpienia dobrze rozpoznanego przez Naomi Klein „kapitalizmu katastrof”. Obserwacja tego, jak poszczególne kraje lub wręcz obszary radziły sobie z pandemią, dowodzi, że taka alternatywa jest realna. Możemy wybrać pomiędzy „komunizmem katastrof”, który stał się źródłem sukcesu takich krajów, jak Wietnam, Tajwan, Korea Południowa czy stan Kerala, a klęską neoliberalnego „kapitalizmu katastrof”, z jakim mamy do czynienia w USA. A jednak samo wybranie odpowiedniej ścieżki nie wystarczy; stanowi jedynie pierwszy krok. Aby zaplanować co dalej, po „przeżyciu”, potrzeba „projektu”. Tym razem konieczne jest skuteczniejsze wmontowanie w niego mechanizmów autokorekty i autonaprawy. Tak by kobieco-oświeceniowa korekta systemu nie była wynikiem heroizmu jednostek, ale stała się jego integralną częścią.

 

Michał Jędryka, „Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Warszawa 2020