Archiwum
29.05.2020

Jubileusz w sieci

Mateusz Demski
Film Festiwale

Rozpoczynająca się w niedzielę sześćdziesiąta, jubileuszowa edycja Krakowskiego Festiwalu Filmowego jawi się naraz jako śmiały eksperyment i jako wielka niewiadoma. Obchodzenie okrągłej rocznicy powinno obfitować w uroczyste spotkania, liczne wydarzenia specjalne, sytuacja wymaga jednak podjęcia rewolucyjnych kroków. Organizatorzy chcieli, by ta edycja była wyjątkowa – i tak też bez wątpienia będzie, choć z powodów kompletnie innych, niż założyli. W obliczu pandemii koronawirusa wydarzenie w całości przenosi się do sieci, huczne świętowanie w murach kina Kijów czy Pałacu Pod Baranami zastąpią ogólnopolskie seanse na kanapie z laptopem na kolanach. Festiwal nie składa więc broni i nie wywiesza białej flagi, jak czynią to inne większe światowe imprezy, które postanowiły przesunąć swoje działania na przyszły rok. Takie rozwiązanie, wywołujące jednak w widzach wątpliwości, zmusza do postawienia pytania: czy decyzja o pokazywaniu filmów online wyjdzie ekipie KFF na dobre?

Niebezpodstawne jest odczuwanie przynajmniej lekkiego żalu i niepokoju związanego z przyjętą (w ramach sytuacji przejściowej) formułą, ale uspokaja mnie to, że 1) w jakiejś mierze jest ona typowa dla tego, co w nawykach współczesnych widzów zaczyna powoli dominować oraz 2) że w samym doborze filmów do programu KFF tak naprawdę nic się nie zmieniło. Na widzów czeka kilkaset tytułów z całego świata – wyświetlanych o konkretnych godzinach: od wczesnego rana do późnego wieczora; pogrupowanych w kilka konkursów i sekcji tematycznych, z których każda zawiera jeszcze kilka odnóg; a także wirtualne spotkania z twórcami i bohaterami obrazów. Jak zwykle nie sposób to wszystko objąć rzutem oka, z niemożliwością graniczy odnalezienie się w gąszczu tytułów – co zresztą powinno napawać optymizmem i utwierdzać festiwalowiczów w przekonaniu, że 60. KFF online nie jest naiwnym substytutem, chybotliwym konstruktem lub nagrodą pocieszenia. Miałem okazję zobaczyć już – częściowo – jak udała się tegoroczna selekcja, wyłaniając jednocześnie swoje odkrycia i zaskoczenia. Faktem jest, że poprzeczka poziomu zgromadzonych filmów wisi równie wysoko jak w zeszłych latach. Że w programie znów przegląda się kilka pokoleń ludzi o odmiennych życiorysach, doświadczeniach, ambicjach i potrzebach. Że odbiją się w nim zawirowania dziejów, przemiany społeczno-obyczajowe, współczesne uczucia i nastroje.

Polaków spojrzenie na świat

Szczególnie mocne wrażenie zrobił na mnie „Pollywood” Pawła Ferdka – film, który w niedzielę otworzy tegoroczny festiwal. W większości osnuty jest wokół wyjazdu reżysera do Hollywoodu i próby odnalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego spośród milionów migrantów, którzy pod koniec XIX wieku przybyli do Stanów Zjednoczonych, to właśnie garstka ludzi z polskim rodowodem była zdolna powołać do życia legendarną fabrykę snów. Dokument Ferdka przypomina obszerny zbiór interesujących faktów, anegdot, spostrzeżeń i świadectw, o których nie wszyscy wiedzą. O tym, że kamień węgielny pod najbardziej dochodowy przemysł rozrywkowy w dziejach położyła grupa wizjonerów znad Wisły, która sto lat temu wyszła z polskich sztetli i wyruszyła za ocean: bracia Warner z Krasnosielca na Mazowszu, Billy Wilder z Suchej Beskidzkiej czy Samuel Goldwyn urodzony w Warszawie. Rzecz absolutnie niesłychana, opowiedziana lekko, błyskotliwie i bez nadęcia. A to zaledwie wierzchołek tego, co przez najbliższy tydzień pokażą „nasi”.

Polscy twórcy niewątpliwie mają na krakowskim festiwalu wyznaczone bardzo znaczące miejsce pośród innych punktów programu. Podczas tegorocznej edycji zobaczymy ponad 40 filmów w reżyserii naszych rodaków, cztery z nich powalczą o nagrodę Złotego Rogu w międzynarodowym konkursie dokumentalnych. Jerzy Śladowski w wyprodukowanym w Szwecji dokumencie „Gorzka miłość” pokaże, jak wygląda proces leczenia złamanych serc i poszukiwania drugiej połówki podczas rejsu na Wołdze. Świetny „Zwyczajny kraj” Tomasza Wolskiego to obraz peerelowskiego życia na podsłuchu i w cieniu systemowych opresji, zmontowany wyłącznie z archiwalnych materiałów Służby Bezpieczeństwa, pozbawiony jakichkolwiek autorskich komentarzy. Za najciekawsze w konkursie obrazy z rodzimego podwórka, których oglądanie jest doświadczeniem niezwykłym, pełnym poważnych refleksji i przemyśleń, uważam „Odmienne stany świadomości” Piotra Stasika i „Wieloryb z Lorino” Macieja Cuske.

W traktującym o codzienności dzieci z autyzmem i zespołem Aspergera dokumencie Stasikowi przyświeca tradycyjna perspektywa dokumentalna: wystarczą mu kamera, ludzie i nieskrępowane rozmowy. Reżyser zadaje swoim małym bohaterom proste pytania: „Czym się interesujesz?”, „Gdzie widzisz się za kilkanaście lat?”, „Co jest dla ciebie w życiu najważniejsze?”; a następnie wsłuchuje się w ich odpowiedzi, łapie fantastyczne historie o marzeniach oraz dojmującą potrzebę zrozumienia, jaką odczuwają bohaterowie. Stasikowi udaje się w ten sposób nie tylko podejść do autystów możliwie blisko, ale przede wszystkim stworzyć obraz, który otwiera i uwrażliwia widza.

Cuske wziął sobie za temat dwa bardzo silnie od siebie zależne, a przy tym balansujące na granicy przetrwania światy – Czukczów, jeden z najstarszych ludów syberyjskich żyjący w ekstremalnych warunkach na najbardziej na wschód wysuniętym punkcie naszej półkuli oraz zagrożoną wyginięciem populację wielorybów. Film, który na papierze wydaje się wywiedziony wprost z badań etnograficzno-przyrodniczych oraz historycznych resentymentów tkwiących w społeczności Półwyspu Czukockiego, stopniowo odsłania przed widzem kolejne elementy i kolejne warstwy. Losy zwierząt i ludzi zamieszkujących syberyjskie rubieże z jednej strony przeradzają się w uniwersalną opowieść o nierównej walce na śmierć i życie, z drugiej okazują się silnie rezonującą metaforą końca cywilizacji i planetarnej katastrofy.

Kobiety, mężczyźni i ciało, w którym żyję

Co poza polskimi obrazami? Trudno zliczyć i sensownie to uporządkować. Tytuły zagraniczne idą w setki. Jednak podczas przeglądania tegorocznego programu w głowie siedziała mi myśl, żeby podążyć za filmami, które organizatorzy zdołali połączyć nadrzędną koncepcją tematyczną, ułożyć je we wzór. Według takiego klucza należy czytać dokumentalną sekcję „Opowieści ze świata”, która skupia w sobie rozmaite definicje kobiecości formułowane przez bohaterki z Iranu, Nikaragui, Węgier, Australii i amerykańskich prerii. Z kolei filmy z cyklu „Gdzieś w Europie. Chłopaki też płaczą” jak gdyby na zasadzie kontrapunktu układają się w wielogłosową wypowiedź na temat różnych wymiarów męskości: męskości pokruszonej, męskości pogrążonej w kryzysie, męskości zamkniętej w hermetycznych społecznościach i zakleszczonej w uścisku systemu.

W zbiorze pierwszym uwagę zwraca choćby „Brokat i kurz” Anny Koch i Julii Lemke, opowieść o dziewczynach dorastających, walczących z uprzedzeniami i osiągających sukcesy w zdominowanym przez mężczyzn środowisku rodeo. Ciekawy jest też film „Koszerna plaża”, który przenosi nas na odgrodzoną i oznaczoną plażę u wybrzeży Tel Awiwu. Całość zasadza się na prostym, a jednak dobitnie odsłaniającym polityczne uwarunkowania pomyśle zawężenia perspektywy do miejsca, które grupie ortodoksyjnych Żydówek służy jako chwilowa odskocznia od codziennej rutyny, bezpieczny wymiar i jedyne miejsce wolne od zsekularyzowanej rzeczywistości. W drugim zbiorze też pojawia się – skądinąd popularny w ostatnim czasie – temat społeczności silnie podporządkowanych surowym zasadom obyczajowym i religijnym. „Gdzie jesteś Adamie?”, świetny film powiązanego z łódzką filmówką Oleksandra Zaporoshchenko, pokazuje codzienność mnichów ze świętej góry Athos; miejsca sprawiającego wrażenie, jakby czas się zatrzymał, do którego od ponad tysiąca lat kobiety nie mają wstępu.

Przy całym podziwie dla dwóch przywołanych sekcji – gdzie wspomnieć należy jeszcze „Najszczęśliwszego faceta na świecie”, który zadaje kłam optymistycznym sondażom na temat uprzywilejowanego i pełnego radości życia w Finlandii – najmocniej przebijają się do mnie jednak w tym roku obrazy zdominowane tematem cielesności. „Autoportret” – jedna z najlepszych rzeczy, które dotąd zobaczyłem – jest właśnie takim filmem. Pieczołowicie obmyślony portret Lene Marie Folsen, wybitnej norweskiej fotografki, która w wieku zaledwie 10 lat przestała jeść i przez resztę życia mierzyła się z anoreksją, odsłania jądro jej unikatowej twórczości, będącej świadectwem zmagań odrzuconej jednostki i pierwszym krokiem do samoakceptacji. Innym obrazem spod znaku godzenia się z brakiem zrozumienia związanym z własnym ciałem, uczenia się miłości do samego siebie i budowania życia po swojemu jest „Front grubych”. Opowieść dotyczy Skandynawek, które zainspirowane działaniami aktywistek z feministycznego ruchu Fat Underground sięgającego początków lat 70., próbują dziś zredefiniować tradycyjne kanony i standardy piękna. Włączając się do środowiska body positive, pokazują, jak systemowe skrzywienia dyskryminacyjne i szkodliwe przekonania utrwalane przez kulturę dietetyczną, wpływają na życie tysięcy kobiet.

***

Niełatwo o dobrą puentę do tekstu zapowiadającego tak pojemne i łączące tak różnorodne tematy wydarzenie. Krakowski Festiwal Filmowy trudno zaprezentować w sposób całościowy i trudno podać przepis na uczestnictwo w nim. Dlatego każdy musi samemu dokonać wyboru, dobrać tytuły pod swoje przyzwyczajenia, upodobania – a w ten sposób zbudować własny obraz. Wielość wypowiedzi, stanowisk i narracji zawartych w tegorocznym programie każe wierzyć, iż mimo wszelkich kompromisów i przekształceń, krakowski festiwal niewiele ze swojej dotychczasowej siły w obliczu kryzysu traci. Że niezmiennie uczy patrzeć na świat cudzymi oczami, śnić cudze sny i przeżywać cudze koszmary. Że pozwala wejść w orbitę czyichś spraw, śledzić losy tych, których normalnie mijamy bez słowa, a przy tym stymuluje do wadzenia się ze światem w sposób, o jaki sami siebie nie podejrzewamy. I tylko umacniania festiwalowej wspólnoty szkoda; tych wszystkich spotkań w Małopolskim Ogrodzie Sztuki i Kinie Pod Baranami…

 

Krakowski Festiwal Filmowy
31.05–7.06.2020

https://www.krakowfilmfestival.pl/