Christopher Nolan jest specem od narracyjnych łamigłówek, a swoje kolejne, filmowe światy konstruuje z elementów trudnych do uchwycenia: ze skrawków pamięci czy snów. Zarówno w „Memento”, jak i w „Incepcji” szczególnie dbał o prawdopodobieństwo opowiadanych historii – ich podbudowę psychologiczną i naukową. Podobnie jest w jego najnowszym filmie „Interstellar”, którego akcja rozgrywa się w dużej mierze na granicy galaktyk, w okolicy czarnej dziury. Tym razem opowieść opiera się na nieco pewniejszej materii – choć równie trudnej do uchwycenia i pokazania – fizyce.
W niedalekiej przyszłości ludzkość staje w obliczu zbliżającej się zagłady. Daleko jej do spektakularności – apokalipsa nie przybędzie wraz z wielkim asteroidą, kolizją z inną planetą czy przebiegunowaniem Ziemi. Katastrofa u Nolana przybiera dużo bardziej banalną formę: na naszej planecie wyczerpują się zasoby jedzenia, kolejne jadalne rośliny padają ofiarą chorób, a miejsce plantacji wypierają wszechobecne burze piaskowe. Ziemia staje się coraz mniej gościnnym miejscem, więc ludzkość, chcąc przetrwać, musi szukać nowego domu na innej planecie. Wybrańcem zostaje Cooper, samotny ojciec dwójki dorastających dzieci, były inżynier i lotnik, teraz, tak jak większość zdrowych mężczyzn, farmer uprawiający kukurydzę. Zostaje wysłany w nieznane wraz z grupką naukowców, by przedostać się do innej galaktyki przez pozostawiony przez tajemniczych Onych czasoprzestrzenny tunel.
Sama koncepcja filmu wydaje się interesująca, szczególnie jeżeli miałaby się stać kanwą dla inteligentnego kina rozrywkowego, pełnego niebanalnych efektów specjalnych, wartkiej akcji i intrygujących twistów. A na to mogliśmy liczyć, gdyż za kamerą stanął reżyser reformujący od pewnego czasu język kina hollywoodzkiego i niezaliczający przy tym większych wpadek. Niestety Nolan postanowił zrobić z tej międzygwiezdnej wyprawy coś więcej niż ambitne kino przygodowe. W filmie jest mnóstwo odniesień do „2001: Odysei kosmicznej”, klasycznego dzieła Stanley Kubricka, z którym ewidentnie starał się stanąć w szranki, choćby w postaci pokładowego robota będącego skrzyżowaniem HAL-a 9000 z megalitem. Najbardziej zawstydzającą porażką jest ta poniesiona na polu opracowania obrazu filmowego. Kubrickowi udało się stworzyć na ekranie wizualną symfonię, inspirowaną dokonaniami artystów wizualnych i filmowej awangardy. Nolan, dysponujący znacznie bardziej zaawansowaną technicznie aparaturą, pozostał jednak w tym obszarze bardzo zachowawczy. Niezwykle trafne są porównania „Interstellar” do takich koszmarków science-fiction, jak „Częstotliwość” Gregory’ego Hoblita czy „Znaki” M. Nighta Shyamalana – i to nie tylko (szczególnie w przypadku pierwszego) z powodu podobieństwa fabuły. Film twórcy „Incepcji” przypomina niskobudżetowe kino sci-fi, w którym akcja posuwa się jedynie za pomocą dialogów. Nie zobaczymy wymierającej ludzkości ani kuli ziemskiej pozbawionej roślinności – musimy w to uwierzyć, opierając się na słowach bohaterów. Co więcej, akcja tego prawie trzygodzinnego filmu rozgrywa się zaledwie w kilku lokacjach, głównie w domku na prerii, w centrum NASA i na statku kosmicznym. Można było się spodziewać nieco więcej po filmie, który obiecywał, że zabierze nas poza „horyzont zdarzeń”.
Scenograficzny minimalizm przeszkadza tym bardziej, że obniża fabularne prawdopodobieństwo. Narracyjne zawiłości i naukowy fundament obserwowanych zdarzeń są tłumaczone jedynie za pomocą bełkotliwych dialogów, w których roi się od uczonych dysput o zakrzywionych czasoprzestrzeniach i niewiele mówiących fizycznym laikom grawitacyjnych anomaliach. Boję się myśleć, co powiedziałby o nich prawdziwy adept teorii względności. Wątpliwy naukowy grunt kosmicznych przygód Nolan nieszczęśliwie połączył z dosłownością. Nie pozostawił niczego poza granicą wytłumaczalności, jak było u Kubricka. Każda najmniejsza fabularna bzdurka musiała zostać pociągnięta do końca i uzyskać wyjaśnienie, choćby najbardziej irracjonalne. W filmie brakuje tajemniczego megalitu, który nadawałby opowieści wymiaru mistycznego.
Nolan postanowił stworzyć ze swojej międzygwiezdnej epopei traktat filozoficzny o ludzkiej naturze, okraszony dysputami na temat teorii względności i fizyki kwantowej. W jego popularnonaukowych rozważaniach jednak pełno jest logicznych czarnych dziur i galaktycznych uproszczeń, którym ostatecznie bliżej do kosmicznych jaj niż doniosłości odysei. Podobnie jest ze scenariuszem – najeżony jest niedorzecznościami i nieumotywowanymi zachowaniami bohaterów.
Film jest najlepszy w tych momentach, gdy zapomina się o wydumanych aspiracjach twórcy i zdaje się po prostu kinem gatunkowym, rozgrywającym się gdzieś w odległej galaktyce. Nolana zgubiły jednak przerośnięte ambicje, które nie pozwoliły mu wykorzystać w opowiadanej historii potencjału rozrywkowego. Fani jego talentu mogą się poczuć podczas seansu jak zapłakana córka głównego bohatera, który, zamiast być przy niej, buja gdzieś w przestworzach. Jednego jednak odebrać mu nie sposób. Udowodnił, że czas rzeczywiście jest względny – podczas seansu „Interstellar” na sali kinowej zwalniał on i przyspieszał w zależności od natężenia fabularnych bzdur.