Archiwum
17.05.2019

„Wobec tego wygarnęliśmy kasę i urobek tej nocy pokazał się całkiem horror szoł,
i wzięliśmy każdy po kilka paczek co najlepszych rakotworów, no i poszliśmy sobie, o braciszkowie moi”.
(Anthony Burgess, Mechaniczna pomarańcza”, tłum. Robert Stiller)

Kandydat na prezydenta, który zamiast odpowiadać na pytania o kwestie podziałów społecznych, zaczyna rozprawiać o wielkości swojego przyrodzenia. Zatruta rzeka, której obecność zmusza mieszkańców miasteczka do picia przez całą dobę napojów gazowanych. Członek Ku Klux Klanu, który dźga kolegę nożem, aby udowodnić mu, że jest największym rasistą w grupie. Myśleliście, że to Polska jest epicentrum wszelkiego chaosu? W takim razie zapraszamy na shitshow.

Już sama konstrukcja najnowszej książki Charliego LeDuffa, przywodząca na myśl zarówno Bildungsroman, jak i grę RPG, nadaje całości odpowiedniego dramatyzmu. „Shitshow” otwiera scena, w której to narrator próbuje przekonać swojego przełożonego, aby ten wydał zgodę na realizację nowego programu telewizyjnego. Koncept wydaje się bardzo prosty i przewidywalny: Le Duff chciałby wraz z ekipą operatorską ruszyć w podróż po Ameryce i pokazać prawdziwe oblicze prowincji. Aby osiągnąć zamierzony cel, autor musi oczywiście dowieść swojego zamiłowania do konserwatywnych cnót i przywilejów w rodzaju prawa do posiadania broni. Le Duff pracuje bowiem dla lokalnego oddziału Fox News, medialnego bastionu tradycjonalistów. Maska, którą przybierze na użytek rozmowy z szefem, to tylko przedsmak groteskowego spektaklu, który trwa od dobrych kilku lat za Wielką Wodą.

Zacznijmy może od tego, czym „Shitshow!” nie jest. Wbrew temu, co mogłyby sugerować powzięte przez autora zamiary, nie mamy tu do czynienia z bezrefleksyjnie antysystemowym reportażem z prowincji, w którym – szalenie zróżnicowana – grupa wykluczonych ekonomicznie Amerykanów oraz rządowy establishment zostaną zamknięci w wyświechtanym podziale na „my” i „oni”. Nie jest też „Shitshow”, jak mogłyby sugerować zawodowe zobowiązania LeDuffa oraz językowa niedelikatność przekraczająca nierzadko granice politycznej poprawności, opowieścią o amerykańskiej sielance i ładzie zmąconym przez przybyszów z zewnątrz. Wreszcie głównym celem autora nie wydaje się wcale bombardowanie nas prawdami objawionymi i udowodnienie czytelnikowi, że pozametropolitalne Stany Zjednoczone różnią się nieco od utrwalonych w masowej wyobraźni obrazków z Manhattanu. LeDuff zdaje się mówić: hej, mamy drugą dekadę XXI wieku, wszyscy doskonale wiemy, że potęga gospodarcza USA i funkcja „policjanta narodów” to mit – ale czy rzeczywiście zdajemy sobie sprawę, jak odległa od tego mitu jest amerykańska rzeczywistość?

W swojej narracji, która jest niejako „skutkiem ubocznym” pracy nad nowym programem telewizyjnym, dziennikarz sięga po najlepsze wzorce spod znaku literatury gonzo. Sprzyja temu awanturniczy charakter opisywanych wydarzeń. LeDuff i jego współpracownicy bynajmniej nie unikają kłopotów i nie cofają się przed niczym, aby zdobyć pożądane informacje. Mimo wszystko etyczny wymiar „Shitshow!” wydaje się trudny do przeoczenia. Autor często skrywa się za sarkastycznym humorem i sięga po dość brutalne diagnozy, koniec końców wiemy jednak, że rzetelny i wielostronny osąd sytuacji stanowi tu nadrzędny, być może jedyny cel.

Raczej nie dziwi, że sporo miejsca poświęca LeDuff kwestiom nierówności rasowych (przygląda się z bliska m.in. protestom związanym z zastrzeleniem czarnoskórego nastolatka Michaela Browna przez białego policjanta). Jak czytamy:

Dwie trzecie mieszkańców stanowili czarni, ale dziewięćdziesiąt procent policjantów to biali, przy czym osiemdziesiąt pięć procent przypadków zatrzymania przez policję dotyczyło czarnej ludności, podobnie jak dziewięćdziesiąt procent przeszukań i dziewięćdziesiąt pięć procent aresztowań, choć badania przeprowadzone przez władze stanowe i federalne wykazały, że to biali częściej przewożą kontrabandę podczas jazdy samochodem.

Jak wspominałem jednak wcześniej, LeDuffa nie interesują binarne opozycje. W innym miejscu zwraca uwagę na problem białej biedoty, która wydaje się zbyt mało atrakcyjna, aby zdobyć zainteresowanie mediów. Potencjalni trybuni walczący o ich prawa, zdaniem autora, już dawno ukoili swoje sumienie, powtarzając przy tym do znudzenia modne, pseudointelektualne formułki:

Taki [tj. biedny biały – przyp. M.W.] człowiek ma niewielu przyjaciół w świecie mediów, ponieważ świat mediów zamieszkują biali ludzie z klasy wyższej, sami liberałowie popijający koktajle i dyskutujący o pojęciu białego przywileju. Elita medialna dobrze zna się na białym przywileju, jest bowiem jego ucieleśnieniem. […] Przekonali samych siebie, że udało im się przezwyciężyć ten autoparadoks.

LeDuff znacznie poszerza przy tym oczekiwaną w tym wypadku perspektywę klasową. Zwraca uwagę, że wobec niemocy najbiedniejszych oraz niechęci najbogatszych, odpowiedzialność za powolne bankructwo amerykańskiej prowincji spadnie na barki klasy średniej.

Najistotniejszym antybohaterem „Shitshow” nie jest więc względnie zadowolony ze swojego statusu finansowego, niezbyt skory do zmian, przeciętny obywatel. Autor unika karcących ocen, postrzega drugiego człowieka w sposób, który nazwałbym realistyczno-naturalistycznym. Suchej nitki nie pozostawia natomiast na całej medialnej machinie, której – jak sam przyznaje – jest integralną częścią. Oczywiście zdarzają się w książce LeDuffa fragmenty obezwładniająco zabawne – na przykład ten dotyczący rozliczenia rachunku z delegacji. Dominuje jednak przekonanie o destrukcyjnej sile telewizji i prasy, jaka zamieniła ostatnie wybory prezydenckie w kuriozalny teleturniej (oprawa transmisji republikańskiej debaty wprost nawiązywała do bokserskiego pojedynku), w którym wygrywa ten, kto dysponuje najlepszym, a więc najbardziej brutalnym punchline’em. Cały ten „gówniany spektakl” doskonale wpisuje się w obserwacje LeDuffa dotyczące zaniku więzi społecznych – jak sugeruje dziennikarz, linia podziału pośród obywateli niemetropolitalnej Ameryki wcale nie musi przebiegać wzdłuż różnic ekonomicznych i klasowych:

To wszystko było tak oczywiste: biały facet w Garbutt i wdowa po gliniarzu w Detroit, czarny mężczyzna na ulicach Ferguson i Latynoska polerująca nagrobek Reagana w Simi Valley mieli ze sobą tyle wspólnego, ale nie potrafili znaleźć płaszczyzny porozumienia. A telewizja jedynie pogłębiała dezorientację.

W obliczu całkowitej społecznej entropii Trump (nazywany tu czasem „Pomarańczowym Matołem” lub „jego pomarańczowością”) wydawał się zarazem kuriozalnym i idealnym kandydatem. Jego zwycięstwo w ostatnich wyborach nie jest jednak, zdaniem LeDuffa, wyłącznie konsekwencją rozczarowania poprzednikami (zarówno tymi z „lewej”, jak i z „prawej strony”). Nie wynika też jedynie z chęci postawienia na kogoś, kto mówi do nas prostym, bezpośrednim językiem. To raczej dowód wyczerpania i dość desperackiej skłonności do podjęcia ryzyka. Autor stara się podchodzić do tych motywacji ze zrozumieniem, jednak nie pozostawia złudzeń. Jak czytamy:

[…] łatwo się zniechęcić, kiedy człowiek patrzy w ekran, a potem wstaje, idzie do łazienki, zagląda do muszli klozetowej i uświadamia sobie, że wszystko zmierza w tym samym kierunku. Płyniemy ściekiem, a sceneria ani na chwilę się nie zmienia. Bogaci mają bogactwa. Biedni mają dzieci. A prowadzący udaje oburzenie.

Prezydentura Trumpa jest, z punktu widzenia autora, kolejnym etapem na drodze do całkowitego regresu. Miejmy nadzieję, że – zważywszy na rozmaite geopolitycznie uwikłania – nie ostatnim z etapów. Podobną nadzieję żywię w stosunku do znakomitego pisarstwa LeDuffa. Jak przyznaje w „Shitshow!”, po zakończeniu pracy nad swoim programem zdecydował się zawiesić medialną karierę. Przyszłość, przynajmniej w tym wypadku, rysuje się w jasnych barwach.

 

Charlie LeDuff, Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”
tłumaczenie: Kaja Gucio
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2019