Archiwum
15.04.2019

Filip Szałasek: Ostatnio w polskim internecie muzycznym wywiązała się dyskusja o seksizmie oraz innych formach wykluczenia i dyskryminacji w hip-hopie. Szybko okazało się, że sprawa nie dotyczy tylko muzyki czy – ściśle mówiąc – tekstów rapowanych na jej tle. Przedmiotem debaty stał się również poświęcony hip-hopowi dyskurs: język i intencje recenzji, komentarzy, wywiadów. Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek wcześniej z taką uwagą przyglądali się temu co, jak i dlaczego mówi się o krajowym rapie.

Krytyka Holistyczna: Nie poruszamy tematów tabu. To, że polski rap jest (i ma prawo być) seksistowski – w większości, w mniejszości, w jakiejś części – powszechnie się akceptuje i uznaje za normę. Do poważnej dyskusji jeszcze nie doszło, bo środowisko tkwi w fazie zaprzeczenia. Cytując rap-redaktora Marcina Flinta: „Kolejny raz konsylium z kosmosu zebrało się nad badaniem zdrowego całkiem pacjenta”. Czyli rap nie wie, że jest chory. Trzeba postawić diagnozę, zadbać o to, by dotarła do „pacjenta” i dopiero wtedy zaczniemy rozmawiać. Celem zamieszania jest stopniowa rewolucja w rapie, ale już teraz możemy wpłynąć na kryteria jego oceny.

F.S.: Na myśl przychodzi mi czyszczenie przestrzeni miejskiej z „gołych bab”, które reklamują wszystko. Iwona Kurz pisała o nich, że „stały się w szczególny sposób nad-nie-widoczne, co wynika z tego, że nadmiar prowadzi do przezroczystości oraz wywołuje znużenie”. Na podobnej zasadzie – nadmiaru – zobojętnieliśmy na seksizm w polskim hip-hopie. Gdy pokazać go palcem, to ludzie widzą, owszem, ale traktują pobłażliwie („z humorkiem”). Mnie również – tak jak autorce fanpejdża Songs I Like – „czasami się wydaje, że raperzy mają wspólny generator i jest jakaś komisja, która zabrania tworzenia tekstów o czymś innym”.

KH: Kluczowy wydaje mi się apel Bartka Chacińskiego: „Tylko o to chodzi – o ocenianie hip-hopu na zasadach, jakie stosuje się do innych tekstów kultury”. Potrzebna jest więc nowa narracja oraz nowa norma. Może wystarczy przeszczepić standardy obowiązujące w innych gatunkach muzyki. Prosty test: ile tekstów rapowych zostałoby zaakceptowanych w rocku lub popie? Hip-hop musi wziąć odpowiedzialność za swoje słowa – wszystkie, a nie tylko za reporterską czy mentorską warstwę przekazu. Gdyby chorował na rasizm lub faszyzm, temat zostałby odpowiednio nagłośniony, ale widocznie mizoginia i homofobia są problemami gorszego sortu, a w rapie – elementami tradycji i konwencji.

F.S.: Tak, konwencja to zbiór reguł i rekwizytów, które sprzyjają szybkiemu kontaktowi z odbiorcą. Zamiast kontekstu wystarczy kilka umówionych symboli i już mówimy wspólnym językiem. Zaletą konwencji jest bezpośredniość, jej wadą – to, że utrwala stereotypy. Polski hip-hop nie jest wyjątkiem. Skupiamy się na nim, bo w ciągu ostatniej dekady zawładnął mainstreamem. Pełni dziś funkcję muzyki jeśli nie uniwersalnej, to przynajmniej wszechobecnej. Równanie działa jednak w obie strony. Tak, hip-hop jest powszechny. Owszem, nie da się go nie słuchać. Ale to, że dotyka niemal wszystkich sfer życia, oznacza, że będzie musiał się z nim (z życiem) zderzyć.

Wraz z kolejną – po demontażu komuny i fali dzikiego kapitalizmu – zmianą wyobraźni politycznej zmianie ulegają też oczekiwania wobec kultury. Jeśli hip-hop nie uzgodni repertuaru z nowymi grupami odbiorców, którzy aktywnie poszukują swojego głosu i swoich reprezentantów, to najpierw przestanie być pożądany, a później – opłacalny. Żaden management nie zaradzi temu, że w Polsce następnej dekady „podziemne” i transgresywne – a więc szczególnie obiecujące z marketingowej perspektywy – stanie się to, czym hip-hop wzgardził albo czym gardzić go nauczono.

KH: Nie jestem takim optymistą. Te zmiany ledwo odznaczają się na świecie, a co dopiero w Polsce. Proponuję próbę rozumienia rapu oraz problemu z rapem w oparciu o Syndrom Fajnego Kolegi (SFK). Chodzi o traktowanie tego gatunku jak kumpla, który czasami jest trochę mizoginem, trochę homofobem, ale jest fajny, więc dalej go lubimy, ignorując lub naginając własne standardy. Ten syndrom objawia się w argumentach Jakuba Żulczyka, który twierdzi, że polski hip-hop – w przeciwieństwie do tego z Ameryki – jest „dosyć niewinny”, jeśli chodzi o „brzydki przekaz”, a ogólnie kultura „nie jest czarno-biała”. Jak widać, SFK inspiruje nie tylko do topornego relatywizmu, ale też eufemizowania (zamiast wulgaryzmów).

Bo czym innym jest określenie „łapanie za słówka”, do którego Flint zredukował ostatnią falę krytyki polskiego rapu? To ten sam mechanizm, który można było zaobserwować przy okazji #MeToo. Ironiczne komentarze u znajomych na Facebooku, zmienianie tematu, rozmywanie problemu, ostentacyjne milczenie – to wszystko, co w tej chwili ma do zaoferowania druga strona w tej dyskusji. Trochę słabo jak na ludzi, którzy lubią czystą brudną prawdę i kochają słowa.

F.S.: Hip-hop raz jest kolegą, a raz mesjaszem. „Rodzimy hip-hop ma wyjątkową moc i znaczenie dla naszej kultury, ponieważ jest zjawiskiem rozwijającym się już w wolnej Polsce, jest dzieckiem transformacji. Dzieckiem, które nie musiało się bać i walczyć z żadnym reżimem” – czytamy we wstępie do „Antologii polskiego rapu”. Te słowa brzmiały naiwnie już w momencie publikacji (2015). W międzyczasie okazało się, że reżim kapitalistyczny jest niemniej straszny od ustrojów jawnie totalitarnych, no a hip-hop nigdy nie był dzieckiem, lecz mężczyzną. Pytanie o nową narrację w i o hip-hopie jest pytaniem o losy męskości po przekroczeniu progu transformacji, gdy o Polsce można było zacząć mówić wprost jako o kraju postkolonialnym albo samoskolonizowanym.

Bohaterką tytułowego utworu ze „Spalam się” Kazika – jednej z płyt formacyjnych dla polskiego rapu – jest kobieta podejrzewana o „oddawanie się turystom za pieniądze”. Zarówno w roku 1991, jak i teraz kobiecość nie budzi zaufania, symbolizowane przez nią jakości są zdradliwe, niebezpieczne. Najrozsądniej byłoby kobiet unikać, ale wyznacznikiem męskości jest ich zdobywanie. Seksizm jest (między innymi) gniewną reakcją na ten podstawowy paradoks kultury patriarchalnej. Żeby sobie z nim poradzić, kobiety należy uprzedmiotawiać, zmieniać w towar – to sprzężenie zwrotne, które może przestać działać wraz z postępującymi zmianami cywilizacyjnymi, ale rzeczywiście zachodzą one powoli.

Polki zyskały prawo do głosowania i inne „przywileje” w 1918 roku, potem kapitalizm wzmocnił je ekonomicznie i zapewnił wyższą mobilność klasową, modyfikując kontrakt płci. Przed tą zmianą patriarchat broni się, przekazując z pokolenia na pokolenie lęk przed samostanowiącymi o sobie kobietami. Hip-hop jest jedną z wielu kronik tego niepokoju. Z jednej strony mamy prostolinijny „Gniew” 52 Dębiec (2008), z drugiej – te same obawy po dziesięciu latach znajdziemy w „Mieście bagnie” Taco, gdzie seksizm jest zapośredniczony (à la postpamięć Marianne Hirsh), a przez to nie wprost szkodliwy (benevolent).

„Przyglądam się nastolatkom, kiedyś wychodziły rzadko / Teraz wpadły w miasta bagno i kłamią wciąż swoim matkom / Nagie nogi w szpilkach, ciekawe co na to tatko”. Szcześniaka nie obchodzi zdanie „tatki”, ale mimo wszystko go cytuje. Nawet jeśli ta przestroga ma sens wyłącznie teatralny, to jednak wywołuje (i aktualizuje) ducha seksizmu. W „Szlugach i kalafiorach” „czterdziestoletni przechodnie wciąż węszą i patrzą wściekle”, prześladując młodzież – jak tajniacy. Nadal trzeba się z nimi liczyć, a szczególnie niebezpieczni są w wieku „kryzysu męskości”, na czas trwania którego patriarchat przyznaje im specjalne prawa.

Hip-hop tak długo odwlekał autorefleksję, tak długo kupował czas, że staje na krawędzi bankructwa. Zamieniając kapitał symboliczny na finansowy, stopniowo wyprzedawał swoje aktywa jako muzyki emancypacyjnej. Stał się (se)bastionem rockizmu, ostatnią muzyką, na której trzeba się „znać”, żeby jej słuchać, a co dopiero o niej mówić.

KH: Tak, ten ulubiony argument ekspertów jest absurdalny. Bo ile płyt trzeba znać, żeby mieć prawo wypowiadać się o rapie? Sto? Tysiąc? A przecież wystarczy puścić parę losowych utworów, żeby trafić na mizoginiczne treści i homofobię. Z reguły są one sztampowe, rutynowe, bo rap chętnie operuje stereotypami, sam będąc czasami stereotypem, żywym wyobrażeniem o rapie, jakie może mieć osoba niewtajemniczona. Nawet jeśli ktoś powie, że toksyczne treści zawiera przeważnie rap gorszej jakości, to niczego to nie zmienia, bo bierzemy pod uwagę całą scenę.

tekście Filipa Kalinowskiego na Newonce znajdziemy typowe „plątanie się w zeznaniach”: w rapie seksizm nie istnieje, seksizm istnieje, ale jest pozytywny (ponoć kobiety go lubią), seksizm jest naturalny (bo „wpisany w naszą kulturę od wieków”), seksizm to tylko brzydkie wyrazy. Ta ostatnia opinia otwiera charakterystyczne dywagacje o kulturze political corectness, a raczej o jej rzekomym terrorze, pragnieniu ocenzurowania (wykastrowania) rapu, co sugeruje, że jego toksyczne elementy są dlań fundamentalne. Tego typu „cenzura” obowiązuje we wszystkich innych gatunkach muzycznych i dla żadnego nie skończyła się katastrofą artystyczną czy komercyjną.

Czy rap jest gatunkiem specjalnej troski? Z licencją na większą swobodę wypowiedzi, do mowy nienawiści włącznie? To (i nie tylko) zbliżałoby część środowiska hip-hopowego do ruchów alt-rightowych. Dodam jeszcze, że jeśli niektóre kobiety lubią być traktowane (w tekstach) ordynarnie i instrumentalnie, to proponuję stworzenie osobnego podgatunku rapu, w którym werbalne i mentalne BDSM byłoby konwencją zgodną z definicją, czyli dobrowolną, obustronną umową. Reszta publiczności, która słucha rapu regularnie lub rekreacyjnie, nie umawiała się z wykonawcami, że kobiety można nazywać „k*rwami”, gejów „p*dałami”, a facetów „ch*jami” lub oczywiście również „k*rwami”.

F.S.: Wykropkowywanie tych określeń, pikselowanie pornografii, gettoizacja „ostrego seksu” (jakkolwiek miałby wyglądać) albo pakowanie kultury BDSM do tego worka – tak daleko bym nie szedł. Ciekawi mnie nie tyle, jak – jakimi sposobami – środowisko hip-hopowe zwarło szyki, ile raczej – dlaczego. Jeśli i jedni, i drugie to kurwy, jeśli w ogóle wszystko i wszyscy chuj, to właściwie dlaczego? Myślę, że natrafiamy tutaj na jeszcze jedną pułapkę patriarchatu. Otóż przewiduje on tak niewiele sposobów zarządzania własnym życiem, tak mało ścieżek stawania się, że pozostając mu wiernym, można być tylko albo mordą, albo dziwką.

Niektóre teksty feministyczne negują samą możliwość seksizmu dotykającego mężczyzn. Polski hip-hop skutecznie temu przeczy, obejmując krzywdzącym schematem obie płcie. Raperzy usprawiedliwiają etosem i opisują jako everymana mężczyznę, z którym nie da się zbudować relacji, bo ciągle popada w kłopoty, jego ambicją jest balansowanie na krawędzi prawa albo wprost jego łamanie, nie ma wyobraźni ani pomysłu na wolny czas, więc „kokaina, gouda i auta” – nie żaden „pojebany weekend”, tylko „patriarchuj starter pack”. Myslovitz zamknęli temat w 1999 roku.

Na związek z nim zdecyduje się tylko kobietopodobny twór zbudowany z „kształtów, lycry, palta”. W horyzoncie zakreślonym przez polski hip-hop yang „faceta” jest „suka” niezdolna do postrzegania siebie jako strony równoprawnej relacji. Oboje cierpią na emocjonalne deficyty oraz problemy z tożsamością, więc żeby ustalić choćby jej zręby, sięgają po konwencję i realizują się w jej sztywnych ramach. Hip-hopowi zdarza się propagować taki model, ale nie on go wynalazł. Za chłopaka, dziewczynę – normalną rodzinę odpowiadają lęki, o których można poczytać w komciach pod „Dobrymi dziewczynami” Firmy.

Obraz, który wyżej przytoczyłem, stał się pociągający dla wielu osób, które z „patolą” nie mają nic wspólnego, bo zabezpiecza przed oskarżeniem o elitarność. Hip-hopu trzeba słuchać z całym dobrodziejstwem inwentarza albo zostaniesz przez Flinta nazwany „doktorantem”, przez Żulczyka ubrany „w białe rękawiczki” i tak dalej. Nikt nie chce zrezygnować z pozy na szacunek dla „S.P.O.R.T.-u”, bo zaraz będzie musiał przyznać, że czyta albo jakoś inaczej wybiega poza czynności i postawy, które uznaje się za męskie. I to także jest seksizm – że dla wielu mężczyzn nie przewidziano miejsca wśród komentatorów hip-hopu. Nie znamy się na nim – nie możemy się znać – bo nie mieścimy się w puli męskich typów, jakie przewijają się przez rap.

KH: Marcin Flint forsuje teorię, że polski rap jest rzecznikiem – oraz wentylem – polskiego społeczeństwa, które, jak wspomina, jeszcze niedawno „do rozpuku śmiało się z «Afroamerykanina»”. Mamy tu kolejną próbę zasłonięcia się już nie tyle konwencją, ile prawdą i Polską (a pewnie też ludzką naturą). Ja tego nie kupuję. Raperzy nie są głosem ludu i mówią tylko w swoim imieniu. Gdyby ich płyty były lustereczkami społeczeństwa, żylibyśmy w kraju, gdzie co drugi mężczyzna nie dostrzega w kobiecie człowieka. W rapie odbija się głównie anachroniczny patriarchalizm, co łączy się z faktem, że przemysł hip-hopowy ma takież – radykalnie patriarchalne – struktury. Przypomnijmy: znane polskie raperki można policzyć na palcach jednej ręki. Taką sytuację da się wyjaśnić jedynie ostrą dyskryminacją. Czy gdzie indziej – pomijając niektóre instytucje – znajdziemy ją na taką skalę?

Możemy się zastanawiać nad genezą tożsamości polskiego rapu (wychowanie, wykluczenie, transformacja, patologie, traumy), ale przestańmy ją mitologizować, bo już teraz występuje w piórkach martyrologii. Bez grzebania w życiorysach można chyba powiedzieć, że raperzy to głównie „ludzie z bloków” (nie mylić z „blokersami”), tak jak większość Polaków. Jeśli są więc produktami i ofiarami „socjoekonomicznego uwarunkowania” (Kalinowski), to w takim samym stopniu, co reszta społeczeństwa, która jednak potrafi – nie bez bólu – dostosować się do podstawowych norm kulturowych. Rap te normy ignoruje, kwestionuje lub demonizuje, co widać w jego panicznym lęku przed polityczną poprawnością. Można próbować usprawiedliwiać mizoginię i homofobię, ale nie ich propagowanie, a to właśnie robi polski rap.

F.S.: Jednocześnie uważam, że te same elementy – seksualizacja kobiet i jej różne odmiany – z początku naprawdę były kontrkulturowe. Polski hip-hop rodził się nie tylko w warunkach przewrotu ekonomicznego, ale też w państwie kościelnym, którego interesy pozostają zespolone z agendą rządzących partii. Nie potrafimy zaakceptować zabobonów PiS, ale w latach 90. i później swoboda erotyczna inspirowana Zachodem też rozbiła się o polską rodzinę, która przenosząc się z czworaków do bloku, spakowała do tobołka przede wszystkim pruderię. Jest rok 2019, a my żyjemy w kraju, gdzie na fali kontrowersji wydaje się takie książki, jak „#sexedpl” Anji Rubik – książki, które kojarzą się z pomocą humanitarną albo pracą u podstaw z czasów „Katarynki”.

Hip hop był bodaj pierwszą w Polsce muzyką, która wprost odwoływała się do seksualności, a jeśli robił to w sposób dosadny, to żeby uwypuklić dewocyjne zakłamanie społeczeństwa. Ciekawej ilustracji dostarcza Siksa, wspominając nastoletnie odsłuchy Liroya: „Z jednej strony jakaś taka tradycyjna rodzina, a tu dziewczyny jadą i słuchają o mokrych cipkach – jakby spuszczone ze smyczy!”. Ta sama radość towarzyszyła premierze „Monologów waginy” czy polskiemu przekładowi „Wielkiej księgi cipek”. Raczkująca klasa średnia mogła widzieć w raperze „chama” albo niepoprawnego homo sovieticus także dlatego, że hip-hop obnażał seksualne zacofanie Polaków. Eksponując „gołe baby”, mówił, że istnieje jakiś inny świat, w którym można swobodnie – z optymizmem – uprawiać seks, grać w erotykę, mieć (piękne) ciała.

Jeśli w okrytych złą sławą tekstach Liroya – w „Jebać mi się chce”, „Twojej córce”, „Następnej lasce” – dostrzegam seksizm, to nie na pierwszym miejscu. Marzec uderzał przede wszystkim w świętojebliwość, w przemilczanie lub demonizację seksualności. Narrator „Twojej córki”, żeby zmrozić starszego faceta – „tatkę” Taco – obrazem totalnego zepsucia młodzieży, sięga po język tabloidów (pozbawione autorytetu, oskarżające nastolatków o słoneczka, dopalacze i depresje po równo i… najczęściej kupowane). Dialog z „Twojej córki” jest sondą puszczoną w głąb przepaści otwierającej się między pokoleniami (mężczyzn).

KH: Co nie zmienia faktu, że w rapie mamy fantomową obecność kobiet. Zwykle są to obiekty cielesne, ale milczące: seks-lalki z zaklejonymi ustami. Brak realnej obecności kobiet w środowisku hip-hopowym generuje ciąg braków: brak ich reakcji, brak weryfikacji, brak protestu, brak kontrataku. Dla raperów to komfortowa sytuacja. Mają swoje męskie getto – bo to jest getto – gdzie panują mechanizmy charakterystyczne dla zamkniętych środowisk zdominowanych przez mężczyzn.

F.S.: Tak, hip-hop to muzyka homospołeczna. Całkiem niedawno na Pudelku ukazał się artykuł o najpopularniejszych polskich raperkach. Znaleziono ich trochę, ale pokazano tylko [ZDJĘCIA] – zero linków, zero playerów, dziwne, że pamiętano o personaliach. Pod spodem oczywiście zlew w postaci komentarzy, które, owszem, są seksistowskie, ale przede wszystkim dowodzą wtórnego analfabetyzmu. Chyba nigdzie indziej – tylko w polskim rapie – nie zetknąłem się z tym, by książkę (leksykon „Beaty, rytmy, życie”) reklamowano hasłem: „Wielu czytelników otwarcie się przyznało, że to pierwsza książka, jaką przeczytali w całości”. W przedmowie do pierwszej polskiej książki o hip-hopie Andrzej Buda wątpił: „Nie wiem, czy fani rapu w Polsce czytają książki”.

KH: Raperzy zachowują się jak typowi faceci w towarzystwie kumpli, przy których nie muszą się wstydzić „homofobicznych czy seksistowskich refleksów swojego wychowania” (Kalinowski). Tymczasem uwolnienie się z męskiego getta otworzyłoby przed rapem wręcz nieograniczone możliwości, ponieważ jest on najbardziej pojemnym i najłatwiej dostępnym medium muzycznym. Powinien być gatunkiem maksymalnie demokratycznym, tolerancyjnym i emancypacyjnym. Polski rap w obecnej formie jest karykaturą tego ideału i w ten sposób blokuje własny potencjał.

F.S.: Ostatnio kilka mediów muzycznych wspomniało mimochodem, że dyskusja o seksizmie w polskim hip-hopie jest ciekawa i potrzebna, ale mało wiarygodna, bo kobiety nie wzięły w niej udziału. Cóż, kobiecych głosów w oficjalnych kanałach pojawiło się niewiele i albo zostały przemilczane, albo niczego nie wnoszą, albo opublikowano je z manipulatorską intencją, o czym wspominałem tutaj. Myślę, że temat „wszedł”, zakorzenił się mocniej niż przy okazji poprzednich wcieleń tej dyskusji, ale dla wielu stron problematyczne jest to, że toczyła się na prywatnych profilach i fanpejdżach. To media, które łatwo zdyskredytować.

KH: Niezależne fanpejdże są czytane przez artystów, dziennikarzy, ludzi z branży – Polska to mały kraj – więc mają pewną siłę rażenia. Nie wywołują może natychmiastowej zmiany, ale przynajmniej podnoszą świadomość. To dużo i mało. Istnieje też ryzyko, że ludziom ten temat szybko się znudzi. Obowiązek krytykowania i naprawiania rapu należy do środowiska hip-hopowego. Na portalach, typu CGM, Popkiller czy Newonce codziennie widzę lawinę tabloidowych newsów, a prawie całkowicie brakuje tam nie tylko pisania o problemach rapu, ale nawet promowania raperek.

Flint oświadczył: „Tu nie będzie dialogu”. Jeżeli w dalszym ciągu nie chcą rozmawiać z nami, to może niech w końcu porozmawiają sami ze sobą? Czekam na wywiady, w których będą padały konkretne pytania o mizoginię czy homofobię. Rozmowy takie jak ta Michała Jośko z Pro8l3mem są ciągle rzadkością, ale nawet w tym wypadku dyskusja jest tylko umowna, a całość zamiast ukazać się w branżowym medium, ląduje w tabloidzie jako dodatek do reklamy BMW serii 7 podpisanej „Tak wygląda luksus XXI wieku”.

fot. Alice Skinner, aliceskinner.tumblr.com