Choć w filmie Felixa Van Groeningena jest wiele czułości i rozdzierającej serce emocjonalności, wydaje się przykładem dzieła z misją, kręconego na społeczne zamówienie. Nie ma jednak co się dziwić, jak głoszą napisy umieszczone na końcu filmu, przedawkowanie narkotyków to najczęstsza przyczyna zgonu w USA wśród osób poniżej pięćdziesiątego roku życia. „Mój piękny syn”, podobnie zresztą jak wchodzący do polskich kin zaledwie tydzień później „Powrót Bena”, jest filmem uwrażliwiającym na zagrożenia płynące z narkomanii, ale co najważniejsze, skupiającym się w pierwszej kolejności na dramacie rodzica, który bezsilnie musi patrzeć na powoli umierające dziecko.
Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, i tym razem „sprawa” przeważyła nad opowieścią. Choć historia Davida i Nica Sheffów jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, nie odznacza się oryginalnością czy szczególną wyrazistością. Tej brakuje również bohaterom, którzy są raczej figurami zatroskanego ojca i uzależnionego syna niż wielowymiarowymi postaciami. Próba uniwersalizacji historii zakończyła się jej spłaszczeniem. Ale Van Groeningen robił, co mógł, by nie popaść w banał i częściowo mu się to udało. Producenci dobrze wiedzieli, kogo zatrudniają do tego projektu. Belgijski reżyser jest znany z umiejętności nasycania swoich dzieł wyjątkową emocjonalnością, w końcu jest odpowiedzialny za jeden z najbardziej rozdzierających serca filmów ostatnich lat, „W kręgu miłości”.
Van Groeningen postanowił zbudować na ekranie więź łączącą ojca z synem, na której miał zamiar zawiesić całą opowieść. Użył do tego nielinearnej narracji, dzięki której nieustannie wędrujemy w czasie i przestrzeni – a to cofamy się do lat dziecięcych Nica, a to pędzimy wraz z nim w coraz mroczniejsze rejony uzależnienia. Gdyby nie postępująca siwizna na głowie Davida, granego przez Steve’a Carella, to pewnie całkowicie pogubilibyśmy się w tych czasoprzestrzennych podróżach. Nie da się zaprzeczyć, że te skoki są potrzebne, by budować emocjonalny wymiar historii, ale równocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że wiele z nich ma jedynie funkcję pięknych widokówek z przeszłości, rozczulających niewinnością tytułowego „mojego syna”.
Podobnie jest z muzyką, która ma ewidentnie podbijać emocje, co czyni skutecznie, a na dodatek z klasą i wielokrotnie w nieoczywisty sposób – bo kto by się spodziewał, że w jednym z fajniejszych wspomnień ojca z dzieciństwa jego syna rozbrzmiewać będzie „Territorial Pissings” Nirvany? Ale nawet z najlepszą, najbardziej nastrojową muzyką może w pewnym momencie stać się to samo, co z obrazkami słodkiego dzieciaka – zaczynają jawić się jako ersatz prawdziwych emocji. Wypadają sztucznie jak maska, pod którą skrywa się dobrze znana historia dziecka czującego się niezrozumianym i nieustannie zamartwiającego się rodzica.
Najbardziej w tym wszystkim szkoda aktorów, bo Timothée Chalamet i Steve Carell zagrali brawurowo. Każda z ról jest inna – Chalamet jest znacznie bardziej ekspresyjny, a Carell raczej stara się dusić wulkan emocji w sobie. W tej aktorskiej potyczce ciekawiej wypadł młodszy aktor, ale głównie dlatego, że miał więcej do zagrania. Jego postać nieustannie udaje – by nie zdradzić się z nałogiem, że nie jest naćpany. Ale narkotyki nieustannie wydobywają z niego prawdę, gdy do głosu dochodzą głęboko skrywane emocje: bezsilność, złość i agresja. To sprawia, że rozpiętość ekspresji Chalameta jest naprawdę imponująca – od młodzieńczej łagodności, przez druzgocącą dwulicowość, aż po narkotyczne deliria.
Niemniej ten aktorski popis ostatecznie nie przełożył się na przekonującą kreację, ponieważ jego postaci zwyczajnie brakuje życia. Sprawia wrażenie marionetki w rękach nie tyle narkotyków, ile reżysera – przypiął on bohaterowi łatkę narkomana-recydywisty, której nie udało się Chalametowi pozbyć. Cała obecność tej postaci na ekranie sprowadza się do nieustannego brania i odstawiania. Dokładnie to samo można powiedzieć o postaci Davida, która również została sprowadzona do jednej emocji – zamartwiania się. Postać grana przez Carella nerwowo chodzi po pokoju, wydzwania po szpitalach, jeździ po mieście w poszukiwaniu syna, a nawet zażywa metamfetaminę, by sprawdzić, co czuje jego syn. Jest tak wzorowym ojcem, że szybko przestaje być interesujący.
Całą fabułę można by streścić słowami znanej piosenki Kazika: „Dobry chłopak był i mało pił…”. W tym wypadku chłopak był piękny i tylko trochę popalał trawkę. Davidowi w dalszej części filmu, gdy dowiaduje się, jakie i ile narkotyków brał jego syn, towarzyszy takie samo zdziwienie jak sławnemu „tacie dilera”. Z jednej strony widzowi to zaskoczenie się nie udziela, bo doskonale zna schematy fabularne, jakie rządzą tego typu historiami. Ale z drugiej strony przecież nie przełamywanie konwencji jest najważniejsze w filmach takich jak „Mój piękny syn” – te mają poruszać, uwrażliwiając na ważny społeczny problem i dzieło Van Groeningena jest w stanie tę funkcję spełnić.
„Mój piękny syn”
reż. Felix Van Groeningen
premiera: 4.01.2019