Archiwum
17.03.2014

Jak przetrwać zarazę

Michał Piepiórka
Film

Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, dlaczego Oscar kolejny już raz nie powędrował do rąk Leonarda DiCaprio, po obejrzeniu „Witaj w klubie” nie będzie miał żadnych wątpliwości. O roli Matthew McConaughey’a mówi się głównie przez pryzmat zrzuconych przez aktora kilogramów, co jest największą niesprawiedliwością, jaka mogła go spotkać. Choć gra barwną postać zapijaczonego miłośnika rodeo, walczącego z urzędnikami o możliwość dystrybucji nielegalnych leków na AIDS, ani na moment nie popada w manierę, nie szarżuje, chcąc popisać się swoimi aktorskimi umiejętnościami – co niestety można zarzucić odtwórcy roli Jordana Belforda z „Wilka z Wall Street”. Ron Woodroof to wyciszona i kameralna rola, której wtóruje równie intymna kreacja Jareda Leto, grającego transwestytę Rayona. Ale film Jean-Marca Vallée nie należy do grupy tych opartych na aktorskich fajerwerkach, które odwracają uwagę od scenariuszowych dziur czy miałkości fabuły.

Choć tegoroczny hit Martina Scorsesego jest jednym z najlepszych filmów w dorobku tego znakomitego artysty kina, to w „Witaj w klubie” o wiele lepiej udało się ukazać bezlitosność współczesnego kapitalizmu oraz poziom skorumpowania moralności i umysłów ludzi wchodzących w niebezpiecznie bliskie kontakty z wielkim kapitałem. Inaczej niż autor „Wilka z Wall Street” Vallée skupił się na ofiarach niezrozumiałych dla zwykłych ludzi machinacji korporacji, rządów i urzędów – dopiero z tej perspektywy widać, jak mało dla nich znaczy ludzkie życie.

Ron Woodroof lubi wciągnąć kreskę, zapić ją whisky, po czym ostro się zabawić. Kocha hazard, rodeo i łatwe panienki. Jest teksańskim twardzielem ociekającym testosteronem, gardzącym wszystkim, co może mieć cokolwiek wspólnego z gejami. Z tym większym zdziwieniem przyjmuje informację, że ma AIDS – przecież to choroba „cieplików”! Jest połowa lat 80., poziom zakażeń wirusem HIV diametralnie wzrasta, co nie pociąga za sobą społecznej świadomości na temat choroby. Ron, dowiedziawszy się, że zostało mu trzydzieści dni życia, zaczyna wertować książki w bibliotece i branżowe czasopisma. Domaga się udostępnienia mu lekarstw i możliwości kuracji. Po odmowie – lekarstwa są w fazie eksperymentów i nie zostały jeszcze oficjalnie zatwierdzone przez urząd do spraw farmaceutyków – bierze swój los we własne ręce i zakłada tytułowy Dallas Buyers Club. Członkostwo w nim kosztuje czterysta dolarów miesięcznie, ale w zamian gwarantuje dostawę nielegalnie sprowadzanych początkowo z Meksyku, a następnie również z innych zakątków globu, medykamentów spowalniających rozwój choroby.

To nie jest kolejna „Filadelfia” o ofiarach bezlitosnej choroby i ich walce o godne życie w społeczeństwie nierozumiejącym specyfiki tej nowej choroby. Choć pojawiają się sceny odrzucenia i padają oskarżenia o homoseksualizm, będące w Teksasie największą obelgą, nie one są tu jednak najważniejsze. „Witaj w klubie” bardziej przypomina zeszłoroczny dokument nominowany do Oscarów – „How to survive a plage” Davida France’a – retrospektywnie przyglądający się walce podjętej w drugiej połowie lat 80. przez zakażonych wirusem HIV z koncernami farmaceutycznymi, które na chorobie próbowały zbijać fortuny. W tę walkę zaangażowany był również Woodroof – jego działania w świetle amerykańskiego ustawodawstwa były sprzeczne z prawem, wielokrotnie konfiskowano mu przemycane lekarstwa i grożono pozwem za handlowanie narkotykami. Czarnym charakterem w tej rozgrywce nie są pojedynczy bohaterowie – ani lekarz faszerujący umierających pacjentów silnie toksycznym i nieskutecznym, a przy tym niezwykle drogim, lekiem, ani sędzia odmawiający legalizacji działań Rona, ani tym bardziej policjanci rekwirujący towar. To jedynie trybiki w większej maszynie, której bezosobowość przeraża. Przeciwnikiem są bezimienne siły umiejscowione na styku polityki i kapitału, monopolizujące usługi farmaceutyczne.

Na szczęście twórcy nie skupili się zanadto na tropieniu instytucjonalnych zależności, przepływie kapitału, zyskach firm farmaceutycznych czy prawnych regulacjach. Nie uciekli się również do jednoznacznej politycznej narracji, raczej skupiając na cierpieniach obywateli, bezradnych w walce ze zbyt silnym przeciwnikiem. Starania bohaterów, choć w świetle prawa nielegalne, wynikają ze szlachetnych pobudek, czego nie możemy powiedzieć o działalności urzędu zatwierdzającego medykamenty i firm farmaceutycznych, zainteresowanych raczej leczeniem niż wyleczeniem. Vallée zdołał jednak uniknąć nakreślenia nazbyt czarno-białego świata: konfrontacji dobrych wojowników o życie z bezdusznymi koncernami. Postaci Woodroofa daleko do heroicznego bohatera, wyruszającego do walki ze złoczyńcami tego świata. Jest pełna sprzeczności – poznajemy go jako osobę całkowicie antypatyczną, która dopiero kolejnymi swoimi posunięciami powoli zaczyna zyskiwać naszą sympatię. Na naszych oczach nie dokonuje się jednak żadna cudowna przemiana. Nadal pozostaje apodyktycznym sukinsynem, a jego działalność nigdy nie przestaje być dobrze popłatna – głównym celem przez cały czas jest własne zdrowie i dostęp do leków, inni potrzebni są mu jedynie jako dostarczyciele gotówki.

Mimo drażliwego tematu i ogromu ludzkich cierpień skrywających się za tą historią, twórcom nie zabrakło poczucia humoru, którym okrasili swój film. Przejawia się on głównie w konfrontacji zatwardziałego homofoba z transwestytą, którzy są skazani na współpracę. Nie ma tu również miejsca na patos, tkliwość czy litość – opowieść toczy się w kręgu twardych facetów, w którym na chwilę słabości można sobie pozwolić tylko w samotności. W czasach zarazy nie ma miejsce na rozpacz – trzeba zakasać rękawy i wziąć się do pracyy. Robić wszystko, co uważa się za słuszne, nawet, gdy zmusza cię to do zmierzenia z nieporównanie potężniejszymi siłami.

„Witaj w klubie”
reż. Jean-Marc Vallée
premiera: 14.03.2014

alt