Pamiętam, że gdy niecałe dwadzieścia lat temu mojego kolegę z klatki odwiedzili kuzyni wychowani w Chicago, obaj nie posiadali się ze zdumienia, że można mieszkać w takich warunkach. Choć próbowaliśmy ich przekonać, że to zupełnie normalne i że nasze rodziny nie potrzebują wcale pomocy humanitarnej, to ich jednak nie uspokoiło. Nie da się bowiem przetłumaczyć bloków komuś, kto nigdy ich nie zaznał i nie posmakował.
Nieprzypadkowo już we wstępie popadam w autobiograficzny ton. Wszak sama autorka „Betonii”, Beata Chomątowska, nie ukrywa, że nic, co osiedlowe, nie jest jej obce. Przyznać się do blokowiskowego pochodzenia, to jej zdaniem złożyć swego rodzaju deklarację, a zarazem: narazić się na obciążoną stereotypami podejrzliwość. Bo i trudno zaprzeczyć, że budynki z wielkiej płyty i wielkiego bloku (z „Betonii” dowiemy się, że to nie to samo!) niemal od zawsze cieszą się nie najlepszą opinią.
Weźmy choćby dwa współczesne, choć niekoniecznie najświeższe przykłady. Autorka poświęca sporo miejsca berlińskiemu Gropiusstadt, blokowisku, które wykwitło z idei Bauhausu i zawdzięcza swoją nazwę założycielowi grupy – Walterowi Gropiusowi. Słynna książka Christiane F. pod tytułem „My, dzieci z dworca ZOO” sprawiła, że osiedle zyskało łatkę miejsca niebezpiecznego i pogrążonego w społecznej entropii. A teraz przykład nieco bliższy, czyli nowohuckie osiedla, które – obok warszawskiej Pragi – wciąż stanowią w powszechnym mniemaniu niemal wzorcową ciemną strefę, której granice przekroczą tylko ci dysponujący zbyt dużą liczbą telefonów komórkowych lub wyjątkowo odpornymi kośćmi policzkowymi.
Tymczasem ankieta przeprowadzona w Gropiusstadt w 2012 roku przez kuratorkę Kerstin Gust wykazała, że mieszkańcy osiedla nie podzielają obaw reszty świata, a swoje miejsce zamieszkania określają jako przyjazne, swojskie i bezpieczne:
Trzydziestolatkowie, którzy dorastali razem z osiedlem, wychwalają je ze względu na więzi, jakie mogli nawiązać z rówieśnikami. Większość wciąż utrzymuje kontakty z kolegami z przedszkola i szkoły. Ich matki opowiadają zaś o Gropiusstadt jak o troskliwej pomocnicy, która umożliwiła im pogodzenie kariery zawodowej z wychowaniem dzieci, bo zapewniała place zabaw, przedszkola i połączenie metrem z centrum Berlina. Co jeszcze dziwniejsze, nikt nie nazywa Gropiusstadt „blokowiskiem”. Mówią: „dom”.
Co się z kolei tyczy nowohuckich komisariatów policji: pracujący tam funkcjonariusze już od lat znajdują się na szarym końcu, jeśli chodzi o liczbę interwencji – i nie wynika to bynajmniej z ich lenistwa.
Z jednej strony mamy więc mit socjalistycznego miasta zła z wielkiej płyty, totalitarno-betonowego Mordoru, z którego nikt nie wyjdzie żywy. (A jeśli nawet wyjdzie, to nigdy już tam nie wróci – kilkunastopiętrowe bloki przyśnią mu się czasem, gdy będzie słodko spał w swoim podmiejskim domu-dworku.) Z drugiej: usankcjonowany w naszej kulturze blokerski stereotyp AD 2001, wedle którego osiedle odbiera jakiekolwiek szanse na społeczno-ekonomiczny rozwój, a 70 procent jego populacji to handlarze narkotyków, damscy bokserzy i koneserzy denaturatu.
Pierwszy z czynników może mieć swoje źródła w zachodnim spojrzeniu na kraje (nomen omen) bloku wschodniego. Drugi, niewykluczone, to spuścizna po tak „wnikliwych” badaczach i dokumentalistach, takich jak Mirosław Pęczak i Sylwester Latkowski, którzy usilnie próbowali uchwycić fenomen hiphopowej subkultury, ten jednak co i rusz wypadał im z rąk. Niezależnie od przyczyn: trudno było blokom uciec z tej PR-owej matni i udowodnić tak zwanej reszcie świata, że wcale nie są gorsze od swoich trzypiętrowych kamienicznych kolegów czy białych szeregowych domków na przedmieściach.
Pytanie brzmi tylko: czy blokowiska rzeczywiście potrzebują tego typu rehabilitacji? Właściwie każda z prezentowanych przez Chomątowską opowieści (dominują osiedla krakowskie – zresztą szkoda, że to właśnie nasz kraj stanowi główny przykład, jeśli chodzi o blok socjalistyczny: pojawia się bowiem pytanie o reprezentatywność) ma podobny przebieg. Władze miasta decydują się na budowę miasta w mieście, które pomoże rozwiązać problem niedostatku lokali mieszkalnych. Architekci z zapałem biorą się do pracy, aby stworzyć możliwie przyjazną i samowystarczalną przestrzeń, która zapewni nowym lokatorom jak najwyższy komfort życia. Decydenci – z pewnymi zastrzeżeniami, ale jednak – wydają zgodę na realizację planów. I nagle coś pęka. Materiały budowlane okazują się droższe niż zakładano, umieszczenie okna w kuchni staje się bardzo nieekonomiczne, brakuje też pieniędzy na wygodny pawilon handlowy czy kino. Jak w wypadku krakowskiego osiedla Widok:
[Architekt Krzysztof Bień] Nadaje blokom jednakową tonację, ciemniejącą w miarę oddalania się od centrum ku przystankom. Spółdzielnia woli kolorowo: pomarańcz, zieleń. Jest już prawie załamany. Zamiast parterowego przedszkola powstaje piętrowe, otoczone wysoką siatką. Mieszkańcy śmieją się, że to obóz pracy przymusowej. Zamiast placu targowego pośrodku osiedla – brzydki punkt handlowy. Szybka kolej wypada z planu. Ścieżka, która miała prowadzić do przystanku, urywa się w krzakach.
Tak oto planowana utopia zmienia się z wolna w dystopię. A może po prostu skutkuje utopią innego rodzaju? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wziąć pod uwagę blokowiskową genezę, o której Chomątowska pisze w obszerny i fachowy sposób. Osiedla z wielkiej płyty, jakie dziś znamy, powstały bowiem na skrzyżowaniu kilku różnych, nie aż tak rozbieżnych prądów. Bloki to poniekąd wykwit Fordowskiej automatyzacji oraz związanego z nią marzenia o „fabryce domów”, czyli budynkach powstających znacznie szybciej niż dotychczas, z gotowych elementów. Ogromne znaczenie dla rozwoju tego typu budownictwa odegrało też modernistycznie pragnienie funkcjonalności, z Corbusierowską „maszyną do mieszkania” na czele. Tu warto się na moment zatrzymać, bowiem lektura „Betonii” nakazuje zrewidować pogląd na temat twórczości powyższego. Chomątowska przywołuje między innymi wypowiedź znanego polskiego architekta Sławomira Cęckiewicza, który w 1956 roku wyjechał w celach zawodowych do Francji. Miejscowi koledzy po fachu zafundowali mu wówczas zwiedzanie słynnej Jednostki Marsylskiej zaprojektowanej właśnie przez Le Corbusiera:
Wchodzimy nawet do wnętrz mieszkań. Nagle jak nas nie napadnie jeden z lokatorów: „Znów przyprowadzacie gości, żeby podziwiali dzieło tego idioty!”, złości się na przewodników. „Panie!”, ciągnie mnie do kuchni i otwiera szafki. „Popatrz pan, jak on to zaprojektował, wbudował na stałe, ale nic mi się w nich nie mieści, wszystko za ciasne!
Przywodzi to na myśl, nierzadko pomijane, niebezpieczne związki między modernistyczną utopią a totalitarną przemocą – wschodnioeuropejskie skupiska wysokościowców przeznaczonych zarówno dla pracowników fizycznych, jak i umysłowych, rzadko stanowiły przykład architektury uwzględniającej ludzkie potrzeby, choć – podobnie jak modernistyczne „maszyny do mieszkania” – również wyrastały z ducha ścisłej planowości oraz społecznej inżynierii.
A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że „eksperyment” w postaci budowy polskich osiedli, skupiających (tak zwany) proletariat i (tak zwaną) inteligencję, sprawił, że wydarzyło się coś szczególnego. Artysta Stefan Papp, który w latach 80. wraz z grupą przyjaciół krytycznie przyglądał się stosunkom panującym na polskich blokowiskach, stwierdził:
Człowiek jest stworzony do życia w środowisku kultury duchowej […]. Mieszkańcy nowych osiedli żyją w środowisku społecznie prymitywnym, kulturowo zubożonym i humanistycznie zdegradowanym.
Brak wspomnianego duchowego potencjału został jednak poniekąd zastąpiony nową duchowością i fantazją. Niedoskonałe place zabaw wytyczone przez decydentów zostały porzucone na rzecz alternatywnych „bawialni”, na przykład: ściany skrzętnie obijanej piłką czy też pozostawionego przez ekipę budowlaną piaskowego nasypu, który dzięki kreatywności najmłodszych mieszkańców pełnił rozmaite funkcje. To oczywiście ściśle dziecięca perspektywa – entuzjazm dorosłych, którzy zamiast wyczekiwanego przestronnego M-3 otrzymali klucze do ciasnej klitki, miał prawo być nieco mniejszy. Nie ma jednak wątpliwości, że dzięki czynnikowi ludzkiemu polskie osiedla stawały się z czasem miejscami do życia – często wbrew infrastrukturalnym ograniczeniom.
Utopijny eksperyment polegający na integrowaniu pod jednym dachem warstw robotniczych i inteligenckich – pomysł, który mógł budzić odrazę w silnie przywiązanych do wszelkiej maści hierarchii polskim społeczeństwie – powiódł się: jeżeli nie w pierwszym, to na pewno w drugim i trzecim pokoleniu ludzi wychowanych „na blokach”. Osoby urodzone po latach 70. wkraczały w dorosłość bez klasowych uprzedzeń – pamiętam, że w latach 90. przez nasze mieszkanie przewijali się sąsiedzi i przyjaciele rodziców. Nie przypominam sobie jowialnych ludzi z klasy robotniczej ani nadętych ludzi z tytułem inżyniera – przypominam sobie ludzi.
Brak prywatności? Raczej wyważone proporcje między tym, co intymne, a tym, co publiczne. W reportażowo-fabularyzowanych fragmentach „Betonii” pojawiają się postaci Marii i Stanisława. Małżeństwo, po latach spędzonych w „wielkiej płycie”, przeprowadza się do domu jednorodzinnego na przedmieściach. Szybko okazuje się, że o upragnionym spokoju nie może być mowy:
Miała być prywatność, tymczasem uliczką obok domów ciągle szwendają się obcy, zaglądają w okna. Sąsiad po prawej instaluje na płocie tabliczki: „Teren prywatny, przejście wzbronione”. Obcy śmieją się na ich widok, robią zdjęcia. Dokłada jeszcze jedną, „Groźny pies”. Niewiele pomaga. Na wszelki wypadek zainstalowali więc nie tylko domofon, ale też kraty we wszystkich oknach.
Jeżeli bowiem rację ma Bachelard, sugerując, że mapa naszej psychiki przypomina dom, to w wypadku wielu millenialsów bardziej odpowiedni byłby kształt bloku: z ciągami piwnic świetnie nadającymi się do gry w chowanego, które symbolizują podświadomość, strychem, na którym znajduje się drabinka prowadząca na dach (super ego) oraz ze spajającą obie te sfery osią klatki schodowej. I choć bardzo chciałbym uniknąć tonu spod znaku „kiedyś to było”, sytuacja, w której tę mozaikową prywatność zastępuje hiperprywatność grodzonych osiedli czy zbrojonych podmiejskich rezydencji, grozi gettoizacją i skazuje najmłodszych na trzymanie z osobami o podobnym statusie ekonomicznym, a w konsekwencji zamknięciem we własnej bańce.
Rację miała cytowana przez Chomątowską socjolożka Anna Karwińska, wspominając á propos polskich osiedli z lat 80. o „próżni socjologicznej, kompletnej pustce, w której funkcjonują Polacy, zawieszonej między dwoma biegunami: sferą prywatną i abstrakcyjną wspólnotą narodową”. Integracja między mieszkańcami od zawsze odbywała się tylko w mikroskali – ze świecą można było szukać dobrowolnych działań na rzecz całej społeczności. Trudno też zaprzeczyć, że cała ta zbiorowa energia, o której wspominam, a która przebija spod wypowiedzi niektórych bohaterów „Betonii”, nie doprowadziła wcale do wytworzenia w Polsce wspólnotowego ducha, czego podpsute owoce zbieramy właśnie dziś. Być może przeważyły kwestie administracyjne i fakt, że sprawujące pieczę nad blokowiskami spółdzielnie mieszkaniowe wciąż bywają staroszkolno-opresyjnymi centrami zarządzania, które nie dopuszczają do siebie myśli, że ktoś poza grupą urzędników mógłby decydować o losach osiedla. A może winić należałoby oficjalną państwową narrację, która prędzej czy później musiała doprowadzić do pęknięcia?
Chomątowska nie próbuje odpowiadać na te pytania. „Betonia” dowodzi jednak przede wszystkim, jak wielką narracjotwórczą siłą jest obdarzony architektoniczny byt określany mianem „osiedla” oraz wskazuje, że historia bloków trwa nadal. Jak stwierdzili bowiem w 2001 roku trzej studenci berlińskiej Akademii Sztuk Pięknych, chcący tchnąć nowe życie w podmiejskie Marzahn: „oprócz malowania elewacji i wyburzania […] istnieje trzecia droga: Plattenbau (blok z wielkiej płyty) jest reformowalny”. U nas również da się zauważyć pierwsze symptomy zmian, o czym świadczy działalność osób takich jak Paweł Althamer czy reżyserka teatralna Magdalena Miklasz. Zresztą bloki i tak same zdecydują, co jest dla nich najlepsze (nie tyczy się to jedynie koszmarnej pastelozy widocznej na elewacjach).
Beara Chomątowska, „Betonia. Dom dla każdego”
Czarne
Wołowiec 2018