W latach dwutysięcznych w polskich zakątkach internetu toczyła się cicha wojna. Grupa mniej lub bardziej zaznajomionych z sobą blogerek i blogerów toczyła nierówną walkę z siłami Otchłani (jak to sami określali). Część z nich skupiała się wokół słynnego bloga Bartka Kuzi[1], część związana była z szeroko pojętą popularyzacją nauki, grupami racjonalistów, ateistów. Środowisko to nie było jednorodne, miało swoje gwiazdy, sympatie i antypatie. Czym była Otchłań? Kryła się za nią nazwa zbiorcza dla wszelkich poglądów dalekich od tego, co racjonalne, sprawdzalne przez naukę opartą na dowodach. Dziś tego typu poglądy określa się nieraz niezbyt elegancko i piętnująco mianem „szurii”[2]. Ów okres cichej amatorskiej walki z zalewem irracjonalizmu robiony był oddolnie – blogerki i blogerzy czuli, że są na froncie sami, a środowiska naukowe, dziennikarskie tej wojny nie odnotowują. Walka z Otchłanią tocząca się w latach dwutysięcznych nałożyła się na „złotą erę blogowania”; dość popularny był wówczas pogląd, że negatywne cechy internetu (m.in. szerzenie fałszywych informacji) zostaną choć częściowo zrównoważone przez opartą o oddolne inicjatywy tworzenia wiedzy (blogi, Wikipedia etc.). W owym „heroicznym” okresie uczestnicy debaty poprzez wzajemne blogowanie uczyli się nawzajem i pozbywali własnych uprzedzeń. Racjonaliści zaczynali rozumieć ograniczenia racjonalności, męskocentryczność samozwańczych bojowników z Otchłanią dość szybko została osłabiona przez aktywność blogerek i aktywistek (np. blogi: Katarzyny Paproty, Ewy Krawczyk, Pauliny Łopatniuk). Proces ten – fascynujący dla mnie jako socjologa wiedzy – doszedł do kresu. Amatorskie blogowanie stawało się coraz trudniejsze w starciu z maszyneriami „soc-sieci” (jak Facebook czy Twitter), pisanie dla idei również było coraz trudniejsze, zwłaszcza gdy druga strona (Otchłań) często robiła to za wynagrodzeniem. Oczywiście do dziś istnieją blogi sceptyczne, zaś część środowiska przeniosła swą aktywność do sieci społecznościowych, a część (korzystając ze zdobytego doświadczenia) opublikowała książki[3], jednakże obraz sytuacji się zmienił.
Krajobraz wojny z Otchłanią wygląda zupełnie inaczej, niż wydawało się u początków monitorowania tego fenomenu. Mądrzejsi jesteśmy o prace rozpoznające rolę internetu w szerzeniu fake newsów[4]; dzięki takim badaczkom i badaczom jak Naomi Oreskes, Robert N. Proctor czy Jane Mayer[5] wiemy więcej o uwarunkowaniach instytucjonalnych i ekonomii politycznej irracjonalizmu. Irracjonalne poglądy nie są dziełem „szaleńców”, osób siedzących w piwnicy i łączących czerwoną nitką zdjęcia przypięte na ścianie; to nie ludzie z „czapeczką z aluminiowej folii” chroniącą przed promieniowaniem są odpowiedzialne za to, że poglądy irracjonalne zalały sferę publiczną. Takie osoby też istnieją, ale one są raczej efektem procesu, raczej symptomem niż przyczyną. Analiza współczesnego irracjonalizmu przesunęła się z epistemologii sprawdzania prawdziwości poglądów i szukania kryterium demarkacji fałszu od prawdy, w stronę szukania mechanizmów socjologicznych, instytucjonalnych, ekonomicznych, które stabilizują i umożliwiają szerzenie danych poglądów. Nastąpiło też przesunięcie dyscyplinarne: dziś to nie filozofia nauki, ale socjologia wiedzy i socjologia nauki dostarczają najciekawszych, owocnych analiz dotyczących tych fenomenów. Wraca też w tym kontekście zagadnienie hegemonii politycznej i kulturowej wprowadzone przez Antonio Gramsciego, a rozwijane między innymi przez Stuarta Halla i brytyjskie studia kulturowe. Wszystko to spowodowało, że dziś jesteśmy już bardziej zaawansowani w analizie współczesnego irracjonalizmu; a także: że perspektywa jego analizy stała się silnie upolityczniona i nie stroni od odwołań do analizy ekonomicznej (follow the money).
Widać to wyraźnie, gdy poddamy obserwacji wojny kulturowe toczone w Polsce wokół praw dla osób LGBT+ czy prawa do wyboru (pro-choice). Szybko uświadomimy sobie wówczas, że Otchłań nie składa się z pojedynczych osób o dziwnych, irracjonalnych poglądach, ale tworzy ją szereg instytucji i osób z zaangażowaniem poważnych pieniędzy i infrastruktury sponsorujących „handlarzy wątpliwości”. Dyskusja wokół globalnego, antropogenicznego ocieplenia ujawniła, że denialiści zmian klimatycznych to nie wspomniane już „dziwne osoby w foliowych czapeczkach”, ale koncerny naftowe, które choć od lat dysponowały wiedzą o globalnym ociepleniu na swój prywatny użytek, dla opinii publicznej produkowały i wspierały denializm klimatyczny. Podobnie ruch antyszczepionkowy: oprócz przestraszonych złożonością świata i medycyny rodziców gromadzi on też „zawodowych antyszczepionkowców”, którzy na niszczeniu podstaw zdrowia publicznego robią kariery polityczne i pieniądze. To, co w złotej epoce blogowania nazywaliśmy Otchłanią, dziś często nazywane jest strategią FUD (Fear, Uncertanity and Doubt) i ściśle wiąże się z funkcjonowaniem neoliberalnego kapitalizmu. Szerzenie strachu, zwiększanie atomizacji społecznej, podrywanie zaufania społecznego do instytucji publicznych jest funkcjonalne dla świata, w którym rządzi „prawo silniejszego”. Tymi silniejszymi mogą być ruch religijny, obracający miliardami koncern czy wpływowa organizacja polityczna. Dzieje się tak, gdyż kiedy przestaje działać „Siła Racji”, to zaczyna działać „Racja Siły”. W świecie przerażonych, zagubionych w wątpliwościach monad wygrywają Korporacja, Zysk, Siła. To dlatego, że w świecie zniszczonego zaufania (do państwa, nauki, społeczeństwa, racjonalności) nie ma miejsca ani sił na stworzenie solidarności i oporu opartego o progresywną politykę – ani na wizję takiej przyszłości. W świecie przestraszonych i wątpiących we wszystko monad możliwa jest jedynie reakcyjna rewolta podobna tej z „Jokera”: która ani nie obala możnych, ani nie pomaga słabym i przestraszonym.
Tyle o kontekście, w jakim dziś analizuje się zjawiska, takie jak ruch antyszczepionkowy, homeopatia, naprotechnologia, Wielka Lechia, wojny kulturowe (wokół LGBT+ i prawa do wyboru), ocieplenie klimatu.
Tego jednak nie dowiecie się z książki Łukasza Lamży „Światy równoległe. Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze”. Dziennikarz naukowy „Tygodnika Powszechnego” i filozof przyrody napisał książkę, aby wypełnić trzy cele: opisać niektóre „kiepskie teorie”; wyjaśnić merytorycznie, dlaczego są błędne; oraz – jak sam stwierdza, najważniejszy cel, który sobie postawił – „próba odpowiedzi na pytanie: »Dlaczego?«. Dlaczego istnieją ruchy młodoziemskie i płaskoziemskie, dlaczego kwitnie handel homeopatyczną wodą, gigantycznymi dawkami witaminy C i magicznymi kabelkami do sprzętu audio?” (s. 8). Cele te są mi bliskie. Gdy jednak rozpocząłem lekturę książki, początkowy entuzjazm szybko słabł. Lamża dość pobieżnie „przebiega” po części modnych „spiskowych” tematów – wśród których znajdują się: antyszczepionkowcy, chemitrails, homeopatia i pamięć wody, irydologia, kreacjonizm młodoziemski, płaska Ziemia, powiększanie piersi w hipnozie, wysokie dawki witaminy C, zaprzeczenia globalnemu ociepleniu. W lekturze uderza więc powierzchowny charakter analiz. Nie chodzi mi o eseistyczny styl pisarski – sam bowiem taki preferuję i wspieram jego użycie w książkach o charakterze popularnonaukowych (o ile jesteśmy równocześnie w stanie dochować rygorów metodologicznych w książkach naukowych). Owa powierzchowność wynika z czegoś innego – zaskakującej umiejętności Lamży do omijania kontrowersji, kwestii problematycznych i groźnych. Wybór tematów i sposób ich prezentacji to tak zwane bezpieczne strzały. Chemitrails, kreacjoniści „młodej Ziemi”, antyszczepionkowcy – to wątki już wielokrotnie omówione, na tyle „przetrawione” w dyskusjach internetowych, że są stałym elementem internetowego folkloru. Poruszającemu te tematy autorowi udaje się wyminąć wszelkie ekonomiczne i polityczne problemy z nimi związane. Lampka ostrzegawcza zapala się szczególnie przy omówienia kreacjonizmu młodoziemskiego – gdy dziwnym trafem Lamża przemilcza inteligentny design i inne „subtelne” formy „polemik” z ewolucjonizmem, biorąc na cel jedynie najbardziej kuriozalną postać kreacjonizmu. Czy robi to dlatego, że zajęcie się też inteligentnym designem wymuszałoby wejście w polemikę z takimi postaciami jak profesor Kazimierz Jodkowski albo podjęcie analizy książek takich jak „Ewolucja i stworzenie”? Analiza „młodoziemców” nic nie wnosi – to nie oni są problematyczni i niebezpieczni. Dla nauki niebezpieczni są kreacjoniści zamaskowani, zwolennicy inteligentnego designu, którzy wykorzystują „strategię klina” (wedge strategy Philipa E. Johnsona i Discovery Institute) i przemycają treści motywowane religijnie w obręb nauk. Lamża jednakże zgrabnie pomija tę kwestię, gdyż sam w kwestiach relacji nauka–religia przyjmuje stanowisko niepokojące:
Takie jest zresztą oficjalne stanowisko Kościoła katolickiego, który głosi, że z konkretnymi pytaniami kosmologicznymi powinniśmy się zwracać do naukowców, Biblia zaś uczy nas po prostu, że ostateczną przyczyną wszystkiego jest Bóg. Rozsądni naukowcy nie próbują też udawać, że da się naukowo dowieść ateizmu, i pomiędzy wykształconymi, świadomymi filozoficznie ludźmi panuje generalna zgoda, że nie ma żadnego rzeczywistego konfliktu między nauką a wiarą w nadnaturalne korzenie rzeczywistości fizycznej (s. 101).
Zdanie to może brzmi niewinnie – ale szybko przestaje; wystarczy zapytać, dlaczego Lamża nie podjął się analizy tak zwanych cudów eucharystycznych w Sokółce czy Legionowie. W obu przypadkach część wiernych, a także religijnie motywowanych naukowców, utrzymuje, że hostia (ciasto z niekwaszonej mąki pszennej) zamieniło się w kawałek mięśnia sercowego. Czy także w tym wypadku „panuje generalna zgoda, że nie ma żadnego rzeczywistego konfliktu między nauką a wiarą w nadnaturalne korzenie rzeczywistości fizycznej”? Akurat te kontrowersje rozpalają polską sferę publiczną dużo bardziej niż „powiększanie piersi hipnozą”, które autora jakoś „freudowsko” zainteresowało. Na podobnej zasadzie autor nie analizuje „światów równoległych” reprezentowanych przez arcybiskupa Jędraszewskiego oraz innych przedstawicieli Kościoła katolickiego głoszących antynaukowe poglądy dotyczące kwestii homoseksualności czy in vitro. Działalność arcybiskupa Jędraszewskiego – który niegdyś pisał o Levinasie, a dziś uwierzył w istnienie Kpinomira – jest wyjątkowym przykładem na sposób, w jaki szkodliwe antynaukowe poglądy stają się orężem w walce politycznej i kulturowej oraz służą do siania nienawiści.
Może bezzasadnie, ale twierdzę, że „dziwną teorią” – która ze względu na popularność i szkodliwość zasługuje na jak najszybsze wyjaśnienie i obalenie – jest na przykład pojawienie się w Polsce swoistego „przemysłu egzorcyzmów”. Redaktor „Tygodnika Powszechnego” jednak uznał, że pisząc książkę o „dziwnych teoriach”, nie będzie utrudniał sobie życia. A takie trudności napotkałby, gdyby zamiast pośpiesznie „zabetonować” wszelką dyskusję na temat religii i wiary, podjął się trudu analizy działalności Fundacji Templetona, która nagradza hojnie za badania na pograniczu nauki i wiary. Gdyby Lamża przeanalizował tę „subtelną” naukowo instytucję na gruncie socjologii wiedzy, to może zauważyłby niepokojące podobieństwa w jej działaniu oraz w zjawiskach, które (o wiele łatwiej) przyszło mu skrytykować. Bo krytyka kreacjonistów młodoziemskich jest łatwa – nic nie wnosi, ale też krytykowi nic wówczas nie grozi, ot, można ubawić czytelników anegdotami o „dziwnym towarzystwie”. Zaś instytucjonalna analiza działalności Fundacji Templetona z perspektywy follow the money – śledzenia powiązań finansowych powiazań, dotowanych badań, kto dostaje Nagrody Templetona – mogłaby przynieść bardziej niepokojące rezultaty. Wtedy okazałoby się, że ci sami darczyńcy, którzy obdarowali nagrodą profesora Michała Hellera, wspierali też The Cato Institute, organizację hojnie sponsorującą omawianych przez Lamżę denialistów klimatycznych. Z poziomu analiz prowadzonych w ramach filozofii nauki czy epistemologii wyżej naszkicowane połączenia nie tylko nie są widoczne, ale zostają wyrugowane poza obszar analiz. Cóż, tak się jednak składa, że – jak wskazuje choćby Naomi Oreskes i jej przełomowa praca o tak zwanej strategii tytoniowej, czyli celowym działaniom szerzącym dezinformację i wątpliwości – to jest właśnie najbardziej owocny poziom analiz.
Podobnym sposobem „unikania kontrowersji” albo braku przygotowania do szerszej analizy socjologicznej i instytucjonalnej jest intrygujący brak w następującym cytacie: „Choćby tak zwane badanie Tuskegee prowadzone w latach 1932–1972, w którego toku celowo nie leczono kilkuset Amerykanów zarażonych kiłą, aby zaobserwować przebieg tej choroby” (s. 68). Dziennikarz naukowy w książce poświęconej dwuznacznym teoriom przemilczał fakt, że owych 600 Amerykanów było dobranych bardzo celowo, byli to bowiem afroamerykańscy farmerzy, a program nosił niechlubną nazwę „Tuskegee Study of Untreated Syphilis in the Negro Male”. Dlaczego ten kluczowy fakt został pominięty? Czyżby za bardzo upolityczniał prowadzone analizy[6]?
Nie jestem zwolennikiem przyjmowania skrajnych interpretacji cudzych czynów, stąd na użytek tego tekstu przyjmuję odnośnie postępowania Lamży dwie konkurencyjne hipotezy. Pierwsza zakłada, że autor „Światów równoległych” po prostu chciał jak najszybciej „zmonetyzować” modne tematy. Takie podejście wymaga, aby książka powstała szybko oraz była relatywnie niekontrowersyjna i nieproblematyczna. Druga, równoległa hipoteza wymaga uznania, że autor „przyszedł na strzelaninę z nożem” – to znaczy że podjął się analizy omawianych zagadnień bez wystarczającego przygotowania. Owszem, Lamża jest z wykształcenia filozofem (podobnie jak piszący tę recenzję); ale filozofia nie jest tu wystarczającym zapleczem. Co więcej, często sama produkuje wiele mitów na temat funkcjonowania nauki – na przykład nazbyt często interpretując praktykę naukową przez pryzmat teorii i formalnych schematów dedukcyjnych. W tekście Lamży natknąć możemy się na sporo sformułowań, które interpretuję właśnie jako przykład przywiązania autora do takiej teoretycznej i filozoficznej wizji praktyki naukowej (niekoniecznie pokrywającej się z jej realnym funkcjonowaniem w laboratoriach). Jeden z wyznaczników stanowi przywiązanie autora do ujmowania nauki przez pryzmat „teorii” oraz do epistemologicznego poziomu prowadzonych analiz. Omawiając poszczególne zagadnienia, autor „Światów równoległych” przeciwstawia jedne „teorie” innym „teoriom”: jedne z nich są naukowe, inne z kolei takimi nie są. Czytelnicy nie dostają jednak przekonującego wyjaśnienia, co różni teorie naukowe od ich pseudonaukowej konkurencji. Uczciwość recenzencka wymaga, by zauważyć, że Lamża częściowo takie wyjaśnienie proponuje, gdy omawia działanie chininy (s. 77). Zauważa wówczas, że w odróżnieniu od homeopatii medycyna oparta na faktach potrafi przedstawić mechanizm, który stoi u podstaw działania chininy jako środka antymalarycznego. Gromadzenie się chininy w wodniczkach zarodźca malarii powoduje, że trawienie przez niego hemoglobiny ulega zakłóceniu, a w wyniku samozatrucia się produktami jej rozkładu pierwotniak ginie. To prawidłowe wyjaśnienie, ale niewystarczające. Kluczowe jest bowiem, w jaki sposób uzyskaliśmy dane umożliwiające zrekonstruowanie tego mechanizmu. Było to możliwe dzięki praktyce laboratoryjnej, dzięki rygorowi badań opartych na manipulowaniu „przyrodą”, na przekształcaniu, symulowaniu, modelowaniu jej procesów. Teoria to swoista wisienka na torcie naukowych procesów wiedzotwórczych. Od czasów Boyle’a[7] i narodzin nauk laboratoryjnych to możliwość praktycznego przekształcania świata w laboratorium jest sercem postępu naukowego. Stoi za praktycznymi możliwościami wykorzystania odkryć naukowych. Nauka to nie tylko „teoria”, nauka to złożone procesy wiedzotwórcze wymagające sprzętu laboratoryjnego, metod prowadzenia badań, sposobów pozyskiwania danych, metod sprawdzania prawdziwych wyników. Dlaczego tak wiele miejsca poświęcam szkodliwości „teoriocentryzmu”? Cóż, właśnie ten często podzielany przez filozofów mit okazuje się wyjątkowo szkodliwy w kontekście analizy zjawisk pseudonaukowych. A to dlatego, że reprezentanci pseudonauki przekonują, iż „nauka to tylko teoria”. W świecie telewizyjnej, internetowej komunikacji słowa uległy inflacji, więc słowo „teoria” zaczęło niepokojąco przypominać słowo „opinia”. Gdy poruszamy się jedynie na terenie epistemologii, wszystko jest teorią lub poglądem. Jedne z nich są bardziej uzasadnione, inne mniej; jedne bardziej spójne logicznie, inne niekoniecznie. Tyle tylko, że nauka „żyje” dzięki byciu evidence-based: jej teoretyczny poziom jest ściśle powiązany z poziomem empirycznym. Pseudonauka chętnie ucieka w obszary, w których nauki oddalają się od praktyk laboratoryjnych, w kierunku obszarów bardziej teoretycznych. To dlatego zwolennicy inteligentnego designu tak chętnie łączą swoje „teorie” z wątkami kosmologicznymi i wdają się w dyskusje nie tylko z biologami, ale też z filozofiami czy fizykami teoretycznymi. Dzięki temu oddalają się od „szarego” świata praktyk naukowych, w których nie mieliby szans dowieść swych racji potwierdzalną doświadczalnie praktyką. Dlatego właśnie w czasie lektury „Światów równoległych” odczuwałem niepokój każdorazowo, gdy autor używał sformułowań odwołujących się do czegoś jako „logicznego”, „czysto logicznego” czy „oczywistego”. Jak na przykład:
Zanim zastanowimy się dłużej nad tym odważnym stwierdzeniem, chciałbym przyjrzeć się zasadniczym tezom homeopatii już nie tyle z perspektywy nauki, ile jeszcze głębszej perspektywy logiki. O ile bowiem nauka może w przyszłości ulec zmianie, to logika – raczej nie. Niektóre z moich zarzutów przeciwko homeopatii opierają się zaś tak naprawdę wyłącznie na zastosowaniu do fundamentalnych przekonań homeopatii po prostu elementarnego racjonalnego rozumowania (s. 83).
Oprócz bycia filozofem jestem też chemikiem – kiedy więc mówię o roztworach, nie odwołuję się do „logiki”, tylko do empirycznie potwierdzonych założeń na temat materii. Logika, czyli nauka formalna, nie mówi nam nic o własnościach materii ani o tym, czym są roztwory. Dopiero wiedząc, czym są roztwór, cząsteczki wody, atom, stężenie, stała Avogadra, dopiero znając praktycznie pracę w laboratorium, rozumiemy, dlaczego postulowane przez homeopatów stężenia roztworów nie mają prawa mieć skutków przez nich opisywanych. Wbrew wyobrażeniu Lamży wynika to nie z „logiki”, a z wiedzy uzyskanej dzięki kombinacji praktyk laboratoryjnych i wspierającej je teorii. Homeopaci dowodzą, że ich założenie o „leczeniu podobnego podobnym” jest „logiczne”; zakładam, że Lamża jako filozof nie podziela takiej zdroworozsądkowej logiki. Uważam przy tym jednak, że niepotrzebnie wprowadza on pewien mit, upowszechniając nazbyt teoretyczny i „logicystyczny” obraz nauki.
Taki formalny trening i nazbyt „logicystyczny” obraz nauki może przyczyniać się do swoistej ślepoty na kwestie polityczne, kulturowe, feministyczne. Przy takiej interpretacji bardziej zrozumiałe wydaje się, dlaczego autor „Światów równoległych” prawdopodobnie nie poczuł wagi, jaką mają badanie w Tuskegee i problem zagadnień rasowych w amerykańskim kontekście. Prawdopodobnie z tego samego powodu nie zauważył problematyczności rozdziału dziesiątego „Powiększanie piersi w hipnozie czyli co się dzieje na peryferiach nauki” [zapis tytuły oryginalny – przyp. red.]. Pomijam teraz dyskusję nad metodologiczną i naukową poprawnością omawianego przez Lamżę „badania”. Bardziej intryguje mnie to, że pisząc rozdział, nie wspomniał nigdzie o tym, że „powiększanie piersi” nie jest zabiegiem leczniczym, ale wynika z presji kultury kapitalistycznej i patriarchalnej uprzedmiatawiającej kobiece ciała. Omawiając trzy artykuły z lat 70., Lamża nie zastanawia się, dlaczego później nie prowadzono takich „badań”, zostawia czytelników natomiast ze stwierdzeniem: „Co dziwne, po tych trzech badaniach w świecie nauki zapadła cisza i artykuły owe są praktycznie zapomniane, cytowane wyłącznie w kontekście badań nad siłą sugestii albo historią hipnoterapii” (s. 163). Cóż, nie jest etyczne ani metodologicznie zasadne, aby diagnozować kogoś na odległość – ale jednak frapuje mnie niezwykle, dlaczego autor poświęcił tyle stron zjawisku i kontrowersji, która właściwie nikogo nie interesuje (i o której, przyznaję uczciwie, dowiedziałem się dopiero z kart książki).
Podobnie odpolitycznione są analizy dotyczące ruchu antyszczepionkowego – nie dowiemy się o tym, jak splatają się interesy tego ruchu z politykami pokroju Patryka Jakiego, Piotra Krzysztofa „Liroya” Marca czy Grzegorza Brauna (którego asystentką została Justyna Socha ze Stowarzyszenia Stop NOP). Owszem, Lamża omawia podstawowe kwestie związane z odpornością (np. odporność grupową) oraz elementy historii kontrowersji wokół szczepień – tyle tylko, że z mało dla mnie jasnych powodów pominął przy tym inne osoby piszące na ów temat (za szczególnie dotkliwy uważam brak odwołań do Ewy Krawczyk, wirusolożki, biolożki, autorki popularnego bloga Sporothrix, oraz współautorki książki „Nie daj się wkręcać szarlatanom. Posłuchaj, co o zdrowiu mówi nauka!”).
„Światy równoległe” rozczarowują. Książka stanowi szybki, powierzchowny „przelot” po popularnych pseudonaukowych teoriach. Niestety nie daje czytelnikom żadnych narzędzi do obróbki przedstawionego materiału. Co więcej, autor sam wprowadza i legitymizuje pewne mity na temat funkcjonowania nauki. Największy zarzut stanowi jednak pozycja autora: jedynie „korzysta” z tego, że owe kontrowersje pseudonaukowe istnieją; są one dla niego rozrywkę intelektualną; stanowią pretekst i materiał do napisania książki. Łukasz Lamża postanowił „zbić kapitał” na istnieniu tych zjawisk, samemu nadmiernie (a właściwie wcale) nie ryzykując. Perspektywa osoby zwiedzającej „wystawę kuriozów” jest łatwa, pewnie spodoba się też pewnej grupie czytelników. Taka perspektywa jednak nic nie wnosi: nie pomaga zawalczyć o to, aby świat oparty o „reguły racji” nie przegrał z tymi, którzy uznają jedynie „reguły siły”. Filozof żyjący w micie „logiczności” nie dysponuje narzędziami pozwalającymi zrozumieć tych, którzy dla celów religijnych, politycznych i ekonomicznych niszczą podstawy instytucji społecznych odwołujących się do tego, co sprawdzalne, oparte na dowodach empirycznych, potwierdzone laboratoryjnie. Nie przeczę, że sformułowane przez autora „Światów równoległych” na początku książki cele pokazują, iż ma on „dobre intencje”. Wiemy jednak, gdzie zostały one użyte za materiał budowlany i dokąd prowadzą. Wbrew podtytułowi nie nauczymy się dzięki tej książce wiele. A jest tak dlatego, że Lamża zamiast podjęcia ryzyka – analizy instytucjonalnej i socjologicznej – wybrał bezpieczną formę „racjonalistycznego” pouczania. Nie zaryzykował śledzenia splotów władzy i pieniędzy stojących za pozornie jedynie dziwacznymi poglądami. Nie zaryzykował konfliktu z arcybiskupem Jędraszewskim szerzącym antynaukowe poglądy na temat LGBT+, nie wszedł w konflikt z promotorami idei Wielkiej Lechii. Napisał książkę bezpieczną, z której możemy nauczyć się jedynie, jak pisząc na „kontrowersyjne tematy”, zrobić to w sposób całkowicie bezpieczny dla autora.
Łukasz Lamża, „Światy równoległe.
Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2020
_________________________________________
[1] Por. A.W. Nowak, Rozproszony ekspert a rozproszona baza danych – blogi sceptyczne, naukowe a struktury wiedzy, „Człowiek i Społeczeństwo”, vol. XXXVI, nr 2, 2013, s. 257–275.
[2] Takiego sformułowania używa często Przemysław Witkowski.
[3] E. Krawczyk, J. Weiner, J. Belowski, Nie daj się wkręcać szarlatanom. Posłuchaj, co o zdrowiu mówi nauka!, Wydawnictwo Pascal, Warszawa 2019; P. Łopatniuk, Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2019.
[4] D.A. Broniatowski i inni, Weaponized Health Communication: Twitter Bots and Russian Trolls Amplify the Vaccine Debate, „American Journal of Public Health”, nr 10, 2018, s. 1378–1384.
[5] N. Oreskes, E.M. Conway, Merchants of Doubt: How a Handful of Scientists Obscured the Truth on Issues from Tobacco Smoke to Global Warming, Bloomsbury Press, London 2010; C. Mooney, The Republican War on Science, Basic Books, New York 2005; R.N. Proctor, Cancer Wars: How politics shapes what we know and don’t know about cancer, Basic Books, New York 1995, R.N. Proctor, L. Schiebinger (eds.), Agnotology: The making and unmaking of ignorance, Stanford University Press, Palo Alto, CA 2008; J. Mayer, Dark Money: The Hidden History of the Billionaires Behind the Rise of the Radical Right, Doubleday, New York 2016.
[6] Warto dodać, że tak jak w przypadku omawiania badania Tuskegee Lamża wykazał się „ślepotą na rasę”, tak w przypadku omawiania naturalnego dzikusa i Tahiti wykazał się równie zdumiewającą „ślepotą na kolonializm”.
[7] R. Kazibut, Filozofia przyrody i przyrodoznawstwa Roberta Boyle’a. Filozoficzna geneza nauki laboratoryjnej, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2019.