Teatr Polski w Poznaniu. W ciągu ostatniego roku swoje spektakle wyreżyserowało tu kilku znanych i docenianych twórców teatralnych średniego pokolenia. Po Mai Kleczewskiej, Monice Strzępce i Ewelinie Marciniak przyszedł czas na Jana Klatę. Rozpoznawalny, często prowokacyjny, ale lubiany przez widzów i doceniany przez wielu krytyków artysta, który jeszcze przed rokiem był dyrektorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie, odpowiedział na zaproszenie Macieja Nowaka, starającego się w ramach prowadzonej przez siebie sceny krzyżować tradycję i nowoczesność. Kiedy szala przechyla się na stronę tradycji, pojawiają się pytania o korzyści z łączenia teatru i antykwariatu. Mimo starań części reżyserów podejmujących pracę w Teatrze Polskim, nadal unosi się tu wyraźny zapach naftaliny. Obecność Klaty nie przewietrzyła wnętrz tego szacownego budynku.
„Wielki Fryderyk” to pierwsze widowisko przygotowane przez Klatę w Polsce od czasu krakowskiej premiery „Wesela”, którym w wielkim stylu pożegnał się z Teatrem Starym. Na poznańskiej scenie spodziewano się równie mocnego, krytycznego spektaklu o dzisiejszej Polsce. Nawet informacja, że inscenizowany będzie tekst napisanego przed ponad wiekiem dramatu autorstwa mało znanego, choć nie kojarzącego się najlepiej Adolfa Nowaczyńskiego (często wskazuje się jego endeckie sympatie), nie wzbudziła niepokoju, a wzmagała zainteresowanie. Tymczasem mistrz Klata, który kiedyś świetnie wystawił „Ziemię obiecaną” i Trylogię Sienkiewicza, zrealizował ten grafomański utwór w formie dość monotonnego, przydługiego przedstawienia, z którego niewiele wynika. Nie ma tu miejsca na zaskoczenia, twisty i zwroty. Udała mu się rzecz niezwykła – 270 minut podawania tekstu o cenach baranów i dworskich oszczędnościach przez postaci w historycznych kostiumach nie nuży, a nawet utrzymuje uwagę widzów – trudno uznać to jednak za sukces.
W napisanym w roku 1910 tekście „Wielkiego Fryderyka” przedstawione zostały relacje na pruskim dworze królewskim w czasie pomiędzy pierwszym a drugim rozbiorem Polski. Głównymi bohaterami są u Nowaczyńskiego Fryderyk Wilhelm II i goszczący w Sanssouci Ignacy Krasicki. Na poznańskiej scenie w rolę tytułową wciela się Jan Peszek, który ma rzadki dar przyciągania uwagi publiczności. Obserwacja go nie pozostawia wątpliwości, że wielkim aktorem się jest, a nie bywa. Aktor znakomicie eksponuje dwuznaczności pojedynczych słów, gestów i całych scen, w których bierze udział, ironicznie eksponując determinację swojego bohatera. Władca, który od własnej skromności (czytaj: skąpstwa) zaczyna budowę imperium, nie tylko mówi po francusku (o czym informują napisy wyświetlane przed rozpoczęciem spektaklu), ale zdaje się też wcielać w życie pogląd francuskiego monarchy, że państwo to on. Czuły jedynie względem rasowych psów i szlachetnie urodzonych oficerów, nie bawi się w subtelności i nie toleruje porywów ludzkich serc. Zna się na poezji i muzyce, ale dba jedynie o własny interes. Choć najlepiej wychodzi mu przeliczanie zysków, zdolny jest do prowadzenia zarówno wojen, jak i intryg.
Janowi Peszkowi w niczym nie ustępuje na scenie Michał Kaleta, kolejny raz dowodząc swojej aktorskiej wszechstronności. Postać Krasickiego daje mu możliwość wędrówki od pewności w pomyślność do zwątpienia w dobrą wolę władcy. Kaleta rysuje podskórne przeczucia, dwulicowość i oportunizm biskupa warmińskiego, co udaje mu się znakomicie, chociaż reżyser właśnie w jego postać ingeruje najwyraźniej. Na początku spektaklu aktor leży nagi na deskach sceny. Przebudzony – wydaje się dzikiem człowiekiem, który nie zna ludzkiej mowy i nie wie, gdzie jest. Roztrzęsiony i milczący, przypomina zwierzę, przemocą zmuszone do posłuszeństwa i uległości. Jego służący Mowiński ubiera go, zaczynając od koloratki, która założona na szyję, przypomina obrożę. Kolejne warstwy biskupiego stroju ograniczają możliwości ruchu i nadają mu formę, której i tak z premedytacją będzie się wymykał – pijąc, bawiąc się i ujawniając przeróżne emocje. Sceny o sile podobnej do prologu pojawią się i w dalszej części spektaklu, jednak przygniecione zostaną dominacją słów.
Postacie konsekwentnie realizującego swoje cele, cynicznego przywódcy imperium i oportunistycznego duchownego służą metaforycznemu ukazaniu nie tylko historycznej, ale i współczesnej – zarówno z perspektywy autora, jak i dzisiejszych widzów – sytuacji państwa polskiego. Jego wizja może nosić znamiona ponadczasowej diagnozy, niestety niewiele z niej wynika. Krytyka naszych cech narodowych poprzez bajki i metafory wykorzystujące oświeceniową stylistykę nie wystarczy, żeby dowiedzieć się o Polsce czegoś, czego nie wiedzielibyśmy wcześniej.
Postaci drugoplanowe uzupełniają obraz sytuacji na dworze. Nadają jej głębi (Generałowa Skórzewska, znakomicie grana przez pełną życia Ewę Szumską), wprowadzają konwencjonalne odniesienia gatunkowe (nieszczęśliwy romans pary zdanej na wolę Fryderyka: Justyny Gockowsky w wykonaniu Moniki Roszko, wyróżniającej się kostiumem z tłuczonej porcelany i gwardzisty królewskiego, Tadeusza von Krasickiego, granego przez Konrada Cichonia), krytycznie kreślą zastany kontekst (Totumfacki Michał Mowiński Wojciecha Kalwata, który z sarmackim irokezem na głowie szczególnie wdzięcznie myli się i zapomina tekst, co zdarza się wszystkim), wyobrażają niemiecki porządek (minister von Bismark Piotra Kaźmierczaka) czy ilustrują sposoby załatwiania spraw na dworze, czemu najlepiej służy dostęp do ucha królewskiego (von Lucchesini Krystiana Durmana i von Rohdich Piotra B. Dąbrowskiego).
„Wielki Fryderyk” nie spełnia oczekiwań rozbudzonych przez wcześniejsze produkcje Klaty i nie zaspokaja głodu spektakularnego hitu, odczuwanego coraz wyraźniej przez polską publiczność teatralną w miarę zbliżania się końca tego sezonu. Reżyser przyzwyczaił swoich widzów do trafnego uwspółcześnienia prezentowanych historii i mówienia za ich pośrednictwem o dzisiejszej Polsce. A także do wykorzystywania niezwykle produktywnych zderzeń estetycznych – literackich, muzycznych, obrazowych – które tworzą najbardziej inspirujące momenty jego spektakli. Niestety, na tle „Wesela”, „Wroga ludu” czy „Do Damaszku” wyprodukowany w Poznaniu „Wielki Fryderyk” jawi się jako przedstawienie antykwaryczne i statyczne. Najważniejszy jest w nim tekst, spomiędzy którego czasem wyłania się ręka reżysera. Choreograf (Maćko Prusak) musi się rozpychać na scenie, szukając dla siebie miejsca, czasem nadmiernie przeciągając pojedyncze sceny, w których uda mu się zadomowić. Muzyka, zwykle odgrywająca u Klaty bardzo ważną rolę, pojawia się zbyt rzadko, żeby przynieść spełnienie. Statyczna scenografia Justyny Łagowskiej, złożona z płócien, na których namalowane zostały pyski drapieżnych zwierząt pokazujących kły, intryguje tylko na początku. Przez całe widowisko dominują kilometrowe ciągi słów zawłaszczających szczątki scenicznej akcji i pozostawiających niewiele przestrzeni dla aktorów. Ich problemy z opanowaniem tekstu sprawiły, że scena zdominowana jest przez kilka monitorów, które jawnie służą za promptery, zwrócone też w stronę publiczności. Komu nie wystarczy słuchanie tekstu Nowaczyńskiego – może go sobie poczytać. Marna to pociecha.
Wytrwałość poszczególnych wykonawców, ich talent i znakomite rzemiosło teatralne stanowią (mimo problemów z pamięciowym opanowaniem tekstu) największy atut tego spektaklu. Jego antykwaryczność może przyciągać publiczność stęsknioną tradycyjnej inscenizacji albo kusić widzów ceniących subtelną grę konwencją i niuanse w pracy aktorów. Nie jest to jednak widowisko, którego w czasach kryzysu potrzebuje teatr w Polsce. A tym bardziej Teatr Polski w Poznaniu, z którym spora część lewicującego środowiska artystycznego nadal wiąże niemałe nadzieje, uważając, że to jedna z ostatnich ostoi wolności twórczej. Chociaż w ostatnich sezonach powstają tu dobre spektakle, żaden z nich, może oprócz „Malowanego ptaka” Kleczewskiej, nie okazał się jednak dość mocny, by spektakularnie rozbić bank. Czy koszty tworzenia antykwariatu i przeceniania średniego pokolenia, które zamiast eksperymentować, okopuje się na zajętych pozycjach, nie są zbyt duże? Zburzmy muzea! Odwagi, panie i panowie!
Adolf Nowaczyński, „Wielki Fryderyk”
reżyseria: Jan Klata
scenografia: Justyna Łagowska
adaptacja tekstu, oprawa muzyczna: Jan Klata
światła i kostiumy: Justyna Łagowska
ruch sceniczny: Maćko Prusak
Teatr Polski w Poznaniu
premiera: 5.05.2018