Irenę Tuwim i Wandę Chotomską łączy ambiwalentny status klasyczek literatury dla dzieci. Długa lista tytułów, milionowe nakłady, współpraca z mediami i teatrem, dziecięca frajda i sentyment dorosłych. I wciąż brak szans na zwykły, bezprzymiotnikowy prestiż. Z wydanych ostatnio biografii autorek wyłaniają się jednak skrajnie różne osoby. Pokazują to już same podtytuły książek Anny Augustyniak „Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości” i Barbary Gawryluk „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia”. Pierwsza, zamknięta w czterech ścianach introwertyczka, ale spragniona towarzystwa, nie umarła z miłości, choć jej związki miały aspekty destrukcyjne, za to – jak dopowiada biografka – umierała z poczucia zagrożenia, lekceważenia, pozostawania w cieniu ukochanego brata. Druga, showmanka niezliczonych spotkań z dziećmi, ciągle w trasie, faktycznie wydaje się cała na zewnątrz, otwarta i przezroczysta, pozbawiona jakichkolwiek kompleksów. Jako autorki reprezentują, choć mogę się mylić, Tuwim – typ cyzelatorki, Chotomska – impetyczki.
Różnica osobowości i życiowych przypadków wymusiła odmienne formy biografii, choć z kolei forma zapewne zwrotnie pogłębia wrażenie różnicy. Opowieść Augustyniak jest gęsta, dramatyczna, narracyjnie ciągła, choć zawiera wiele cytatów, opiera się na dokumentach intymnych z archiwum Tuwimów. Książka Gawryluk to patchwork wypowiedzi samej Chotomskiej i znających ją ludzi, z niewielkim wkładem odautorskim, w dużej mierze zapis czy odzwierciedlenie rozmów. Sama obecność żywej bohaterki na jej kartach robi wrażenie ruchu, bezpośredniego kontaktu, podczas gdy biografia wydana prawie 30 lat po śmierci Ireny Tuwim zdaje relację z późnego śledztwa. Nie ulegajmy jednak wrażeniom. Żywe wypowiedzi pisarki mogą stanowić parawan, autokreację, wnioski wyniesione z archiwum bywają odkrywcze.
Oczywiście nie jesteśmy w stanie wyczerpująco i definitywnie odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięła owa różnica narzucająca się w trakcie lektury obu biografii. Zresztą nawet tego nie chcemy. Dociekanie może jednak być pasjonujące.
Urodziły się odpowiednio w 1899 i 1929 roku, więc dzieli je mniej więcej pokolenie, co w tym momencie historycznym oznacza na przykład podstawową różnicę w podejściu do edukacji dziewczynek (ze średnich sfer), a także do pracy zawodowej i pisarstwa kobiet. Dla Ireny nauka w gimnazjum to ciągle nieoczywistość. Gimnazjum jest polskie, ale chodzą do niego „także Żydówki”. Notujemy niepewną pozycję osiągniętą przez podwójne przekroczenie. Jej prasowy debiut, wiersz „Panienka” (1916) opowiada o „szarej, brzydkiej i nieśmiałej”, pilnej, choć niebłyskotliwej uczennicy wyśmiewanej w szkole „przez zwykłą małomówność i czerwone ręce”. Czy to autoportret? Kiedy wydaje swoją pierwszą książkę, autobiograficzny tom poetycki (1921), i jeszcze długo potem, twórczość kobiet jest przedstawiana jako „jazgot niewieści” i wyszydzana na wszelkie, głównie niemerytoryczne, sposoby.
Wanda uczęszcza do elitarnego gimnazjum z dygnitarzównami II Rzeczypospolitej, to tylko migawki, ale bije z nich poczucie urokliwego ładu, bycia we właściwym czasie na właściwym miejscu z właściwymi ludźmi, w centrum (czyli na szczycie) życia społecznego. Debiutowała w 1949 roku na łamach „Świata Młodych”, gdzie pracowała na etacie redaktorki po studiach dziennikarskich i społeczno-politycznych. Weszła więc gładko w instytucjonalne ramy wspierające twórczość. Ten komfort kwestionuje, mówi o politycznej presji, kłopotach z cenzurą, wyrzuceniu z redakcji, ale jakoś mało przekonująco. Usunięta za niewłaściwe pochodzenie klasowe ze „Świata Młodych” zaczęła pisać piosenki dla radia. „To było idealne zajęcie, bo przynosiło się tekst, który był od razu kupowany, kartka do kasy, a w kasie płacili od ręki” – opowiada.
Obie pochodziły z mieszczańskich – trochę inteligenckich, trochę urzędniczych (Irena), trochę biznesowych (Wanda) – rodzin. Tuwimowie dzielili los zasymilowanych polskich Żydów, ich prawo do polskości mogło być w każdej chwili zakwestionowane i oczywiście bywało, jak wtedy, gdy w latach 30. podniosły się głosy, by usunąć wiersze Juliana z czytanek, bo Żyd nie może uczyć polskich dzieci. Irena wcześnie (jeszcze tego nie rozumiejąc) doświadczyła antysemityzmu. Pokazała to w opowiadaniu „Strachy dzieciństwa”, w dużej mierze poświęconym postaci służącej, Mani Bednarek, która pod nieobecność rodziców terroryzowała i okrutnie karała małą podopieczną. Perspektywa dziecka pozwala nie nazywać, a naświetlać w całym skomplikowaniu relacje między kilkuletnią córką zasymilowanej, ale w oczach służącej na pewno wciąż żydowskiej, mieszczańskiej rodziny a pracującą w Łodzi na marnej posadzie przybyłą ze wsi dziewczyną, zuchwałą nosicielką ludowego antysemityzmu. Z nich dwóch to Irena jest na bardziej straconej pozycji. Układ współtworzy druga wiejska służąca, a właściwie „człowiek zaufany”, o której powiedzieć, że była dzieciom przyjazna, to nic nie powiedzieć. Antonina Rokosik jest bohaterką innego opowiadania, poświęconego wspólnemu spędzaniu czasu na zabawach i opowieściach. „Antosia mówiła o Mani «narodówka», a Mania wykańczała ją wzgardliwym «Pepees – stary pies»” i była to pierwsza (kuchenna) edukacja polityczna małej Ireny, choć inwektywy, którymi traktowały się służące, stanowiły oczywistą redukcję złożonej i pełnej napięć sytuacji w domu Tuwimów, wynikającej z nakładania się różnic klasowych, etnicznych i wiekowych.
Irena i Julian wojnę i okupację spędzili na emigracji, ale Zagłada i tak ich dopadła, przede wszystkim w postaci poczucia winy z powodu śmierci pozostałej w kraju psychicznie chorej matki, zamordowanej przez hitlerowców. „I nie da się już nic z tego ująć ani odrobić, ani zmienić…” – napisze córka w żałobnym „Widzeniu”, zamykającym tomik „Łódzkie pory roku” (1956), obejmujący również oba opowiadania o służących, jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jakie zdarzyło mi się czytać. Na marginesie – książka o mały włos się nie ukazała, bo Andrzej Kijowski jako redaktor Wydawnictwa Literackiego przez dwa lata usiłował zmusić autorkę, żeby napisała rzecz inaczej, w większym stopniu o bracie, najlepiej, by jej wspomnienia ilustrowały jego poezję.
Chotomskiej okupacja upłynęła stosunkowo dobrze. Nasz dom spalił się we wrześniu – mówi – ale ojciec, przed wojną właściciel dobrze prosperującej firmy przewozowej, dzięki majątkowi mógł zapewnić rodzinie jaki taki byt w złych czasach. Kupił mieszkanie w eleganckim domu z windą. Co prawda jedli brukiew i kartofle, ale na osłodę był wór czekoladowych cukierków, których firma ojca z powodu wojny nie zdążyła dostarczyć na zlecenie – a jakże – zakładów Wedla. Były tajne komplety, koleżanki, dużo czytała. Przeżyli dramatyczną ewakuację z Ochoty, z transportu wyciągnął ich za łapówkę ojciec chrzestny.
Drugie małżeństwo Ireny Tuwim z czasem okazało się pułapką, z której jednak bała się wyjść. Musiała walczyć o autonomię dla siebie i swojej twórczości z mężem, Julianem Stawińskim, publicystą i tłumaczem, który borykał się z chorobą alkoholową/psychiczną, ale nawet w szpitalu nie zaprzestał intensywnej pracy. Bywał agresywny, poniżał ją. Obsługiwała jego hiperaktywność zawodową jako redaktorka, sekretarka, dostarczycielka materiałów, przedstawicielka w kontaktach z redakcjami, sprzątaczka, kucharka, wreszcie – jak to nazwać? – kelnerka? skoro po zupie nie nałożył sobie sam mięsa na talerz, tylko ona musiała to robić? Zajmowała się mężem ćwierć wieku i bała się go stracić. „Jak nędzna jest moja pozycja i rola pani domu, rola żony” – notowała. Współuzależnienie, toksyczność tego związku opisała poetyckim zdaniem: „Jesteśmy stojącą wodą, drętwym trwaniem, wieje od nas chorobami, co tu się może jeszcze stać?”. Przyjaciółka w liście przekonywała: „gdybyś nie była kobietą zagmatwaną w swoich osobistych sprawach – byłabyś wielkim pisarzem”. Faktycznie, żal pomyśleć, ile świetnych książek straciliśmy przez to mięso.
Wanda Chotomska zachowywała duży dystans do tradycyjnych ról, nawet jeśli nie chodziło o męża, a o dziecko, istotę zależną. Ewa Chotomska powiedziała Gawryluk, że mama miała dla niej mało czasu, „zaczynała pisać, miała nowego partnera, chciała się realizować”. Sama Wanda tłumaczy oddanie córki na wychowanie do teściowej brakiem warunków w zbyt małym mieszkaniu, ale powód był raczej inny: „Zawsze bardzo dużo robiłam, pisałam dla telewizji, czasopism, wydawnictw, powstawało też mnóstwo piosenek dla Gawędy, a potem Łejerów”. Znamy tę ekonomię – albo kariera, albo dziecko. Tymczasowe zastępstwo w funkcjach opiekuńczych wydaje się idealnym kompromisem. Imponuje brak wrażliwości na kulturową presję.
Opowiedziana przez Chotomską anegdota rozwodowa nie wymaga komentarza:
Ja powiedziałam do sędziego: „Proszę wysokiego sądu, bardzo się różnimy, nie mamy o czym rozmawiać”. Sąd żądał konkretów. „Na przykład on nie wie, kto to jest Majakowski” – powiedziałam. „A czy pani gotuje, czy ceruje mężowi skarpetki?” – zapytał sędzia. Ja na to wypaliłam: „A czy żona wysokiego sądu to robi? Bo jak tak, to ja jej współczuję”. Zostałam oczywiście przez sąd upomniana.
Ciekawe, czy i w jaki sposób sąd poruszyłby sprawę nakładania mężowi mięsa na talerz w przypadku ewentualnego rozwodu Ireny Tuwim. Nie pasowałoby (to nakładanie) do patriarchalnych przyczyn rozstania – wszak w grę wchodziło nie niedopełnienie, a przesadna realizacja funkcji żony.
Irena zaczęła tłumaczyć, kiedy brat poprosił, by go wyręczyła przy zleceniu, którego sam nie miał czasu wykonać, „Złoty kluczyk” Tołstoja ukazał się jako dzieło Juliana. Przekładała we współpracy z obydwoma mężami (z pierwszym tylko raz). Co ciekawe, jak zauważa Augustyniak, nie dotyczyło to literatury dla dzieci – tą zajmowała się sama; to nie męska rzecz. „Własnych”, książek i książeczek wydała niewiele. Z biografii wynika, że w archiwum został sporo tekstów niedokończonych, zapisków intymnych i listów. Wzięłam „własnych” w cudzysłów, bo w jej przypadku przekład był pracą wyjątkowo twórczą. Wydaje się, że to rodzaj paradoksalnej strategii autorskiej. Przekład zapewnia i skazuje na ukrycie, ale jej (jak to się mówi) kongenialne przekłady właściwie były samodzielnymi odpowiednikami klasycznych dzieł literatury dziecięcej, co oznacza ujawnienie, ekspozycję, ale wciąż podawaną jako niesamodzielność. Napisała drugi raz „Mary Poppins”, „Pięcioro dzieci”, moją ukochaną „Gałkę od łóżka”, a zwłaszcza – tu „kongenialność” była największa – „Kubusia Puchatka” i „Byczka Fernanda”, jednocześnie zachowując skromny status tłumaczki. Było to jej życzenie i frustracja. Pod koniec życia czuła się byłą pisarką albo nawet desperowała: „nigdy nie byłam pisarką”. Mimo imponującego dorobku, wsparcia państwowych instytucji, nagród. W książce Augustyniak powraca motyw czekania na propozycję Naszej Księgarni czy innego wydawnictwa, która – jak się domyślamy – miałaby być TĄ propozycją, nominacją na prawdziwą pisarkę. Biografia nie wyjaśnia, dlaczego laureatka nagrody Prezesa Rady Ministrów za twórczość dla dzieci z 1957 roku od pewnego momentu czekała na propozycje (dlaczego ich nie składano, dlaczego sama nie występowała z inicjatywą).
Wanda to autorka pełną gębą. Zawsze w centrum, przyciągała uwagę nie tylko dzieci. Wiedziała i mówiła o tym, że jej twórczość jest ważna. Nie miała problemu z przedstawianiem niektórych swoich utworów dla dzieci jako tekstów politycznych. Na okładce jej biografii Grzegorz Kasdepke przywołuje dwie pisarki dziecięce najbliższe uniwersalnego prestiżu: „Szwedzi mają Lindgren, Finowie Jansson, Polacy – Chotomską”. Zauważmy, że naszej drugiej bohaterki nikt nie zarekomendowałby, powiedzmy, tak: „Anglicy mają Milne’a, Amerykanie Leafa, a Polacy – Tuwim”. To byłaby zupełnie inna, bardziej dosłowna, ale chyba nieczytelna figura retoryczna. Kiedy Chotomskiej przyszło pracować w duecie z mężczyzną, to trafił jej się Miron Białoszewski i rzeczywiste partnerstwo, służące sprawniejszej produkcji socrealistycznych wierszyków, opowiadań, felietonów do „Świerszczyka” i „Świata Młodych”. Wspólny pseudonim Wanda Miron oddaje zdrową istotę tego przedsięwzięcia. Opisy tej pracy brzmią jak relacja z warsztatów pisarskich.
W obu biografiach widać, jak to, co historyczne, klasowe, etniczne, płciowe, przekłada się na to, co indywidualne, prywatne. Fakty i sytuacje opalizują i jednym, i drugim rodzajem sensów. Procesy społeczne wytwarzają mechanizmy psychologiczne. Z tych (nie mimo) warstw i przeistoczeń wynika twórczość, ta najlepsza, chwytająca za serce, służąca dobrej zabawie i wszechstronnemu rozwojowi, a także niestety ta niebyła, której możemy się tylko domyślać.