Archiwum
28.08.2015

Zarobki podmiotów nomadycznych

Eliza Szybowicz
Felieton

Czym się różni Olga Tokarczuk od Izabeli Filipiak? Wszystkim! – chciałoby się zakrzyknąć. Monika Świerkosz w pasjonującej książce pod niepozornym tytułem „W przestrzeniach tradycji. Proza Izabeli Filipiak i Olgi Tokarczuk w sporach o literaturę, kanon i feminizm” kwestionuje ten schematyczny pogląd i pokazuje, jak i po co powstał. Przypomina, jak pisarki były odczytywane i przez odczytania stwarzane oraz co same o swojej twórczości mówiły. Wreszcie dokonuje super ciekawej reinterpretacji ich książek. Przekonuje, że niewątpliwe różnice w strategiach pisarskich zostały w latach 90. wyostrzone i wykorzystane do konserwatywnych celów przez „silnych krytyków” zaniepokojonych tym, co robiła z literaturą grupa feministycznych pisarek. Tokarczuk postawiła na symbiozę, umoszczenie się w centrum kanonu, by go po swojemu przerobić, Filipiak wybrała obrzeża i oddalała się w coraz większą antykanoniczność. Tokarczuk niedawno wydała opus magnum, Filipiak po niezrozumiałej „Almie” i hermetycznej „Księdze Em” od dekady milczy.

Dla krytyki Filipiak była tą złą, bo partykularną i tendencyjną, a Tokarczuk tą dobrą, bo uniwersalną i rozumną. Z tym że przecenianą przez niewyrobioną publikę, mylącą jej terapeutyczne baśnie z prawdziwą literaturą. Spór o „prozę środka” z Tokarczuk jako negatywną bohaterką – pisze Świerkosz – był częścią sporu o literaturę kobiecą – pojawiły się te same zarzuty, jak wtórność, dydaktyzm, masowość. Lekceważenie „prozy środka” było zatem adresowane do pisarek i – dodam od siebie – ich czytelniczek. Nie na przykład do też przecież „środkowego” Stasiuka i jego wyznawców. Trochę to dziwne, że hierarchii literackiej broniono z pozycji antytradycjonalistycznych i robił to Krzysztof Uniłowski, krytyk kojarzony z postmodernizmem. Niejedyny to paradoks ujawniany przez autorkę.

„Bycie bliżej krwioobiegu” w wykonaniu poetów barbarzyńców było akceptowalne, ale „literatura menstrualna” stała się obelgą, choć treść obu haseł wydaje się zbliżona, nie tylko ze względu na wspólną metaforę krwi. Pisarstwo kobiet postrzegano jako precedens, a jednocześnie zarzucano mu wtórność. Mogło sobie być kobiece, ale nie za mało i nie zanadto. Najpierw pisarki bywały zbyt radykalne, kilka lat później wytykano im brak radykalizmu. Gdyby wykorzystać sprawiedliwą książkę Świerkosz do złośliwego komentarza, można by powiedzieć, że każdy bacik był dobry, żeby nie wpuścić kobiet do kanonu. Dlatego, jak zauważa autorka, Tokarczuk wzbudziła silniejszy opór jego obrońców, choć Filipiak bardziej mu zagrażała.

Teraz Tokarczuk cieszy się uznaniem, i to nie jako jungistka, która kobiecość rozumiała dość esencjalistycznie, ale jako autorka przedmowy do polskiego wydania „Gender Trouble” – książki o płci jako konstrukcie kulturowym. Świerkosz tropi stopniową przemianę, już w „Podróży ludzi księgi” i „E.E.” dostrzegając zapowiedzi dojrzałego światopoglądu pisarki, które wówczas nie mogły być wyczytane, bo nie pasowały do przyjętego wizerunku tradycjonalistki. Ciekawe są na przykład wydobyte przez Świerkosz analogie między „E.E.” i „Absolutną amnezją”. Wczesna powieść Tokarczuk czytana razem z głośną książką Filipiak okazuje się historią nieświadomego protestu bohaterki przeciwko roli, w jaką chce ją wepchnąć społeczeństwo. I historią walczących o nią, na razie nieodgadnioną, dyskursów. Przedpokwitaniowe zamieszanie w obu przypadkach kończy się z pierwszą miesiączką, tylko że Erna ulega amnezji, wymazuje z pamięci doświadczenie płci jako spektaklu i staje się kobietą doskonałą, a Marianna pamięta i odchodzi nie wiadomo dokąd jako nie wiadomo kto.

Dla Tokarczuk i Filipiak feminizm jest krytyką władzy, systemowych ograniczeń dla tych, którzy nie tylko ze względu na płeć władzy podlegają. Przemyślany i wypracowany, ale wciąż twórczy, wziął się według Świerkosz z poczucia wykorzenienia, braku łączności z Matką, czyli niedostatku feministycznej tradycji, który pisarki starały się wykorzystać jako atut. Upodobniło to ich światopogląd do filozofii nomadyzmu Rosi Braidotti. Bo „ja” nietożsame ze sobą, bez określonych granic, nie pochodzące znikąd, lecz dobrowolnie spowinowacone to „ja” nieprzemocowe. Literatura wykorzenionych pisarek stała się dzięki temu intelektualnie i artystycznie wyszukana.

Trudno chyba wskazać analogiczne zjawisko w literaturze tworzonej przez pokoleniowo zbliżonych mężczyzn. Kiedy się pisze z bezrefleksyjnym poczuciem przynależności do tradycji, nie trzeba się wysilać. W skrajnych przypadkach poprzestaje się na sygnałach zakorzenienia w kulturze, obywając się bez jakiejkolwiek dodatkowej autorskiej treści. Takie są felietony Pilcha, służące do rytualnego kreowania kolejnych figur Ojca czy Brata i manifestowania mizoginii. Pilch zawsze ma pod ręką jakiegoś Tischnera czy Gombrowicza (przy takim użyciu różnice są nieważne), pod którego się podpina, i jakąś korektorkę Marzankę, której okazuje pobłażliwą lub agresywną wyższość. O czym tu myśleć? Nad czym pracować?

Feminizm – pisze Świerkosz – w postaci lewicowej wrażliwości zrobił sobie miejsce w kanonie. Badaczka ostrzega jednak, że lewicowość może się okazać kolejnym interpretacyjnym ograniczeniem. Ja bym się tym nie przejmowała, przynajmniej jeszcze nie. Lewicowość to nadal skandal. Pisarce feministce jeszcze nie wszystko wolno powiedzieć.

Kiedy na przykład mówi, że za mało zarabia, ściąga na siebie lawinę hejtu, że taka niezaradna i że się tego nie wstydzi. Że tworzy niekomercyjne gnioty, więc sama sobie winna. A kiedy postanawia zadbać o swój interes – uzyskuje stypendium ministra i pisze regularny kryminał z zadatkami na cykl i ekranizację – obrywa za wyłudzanie państwowych pieniędzy i merkantylizm. Mówię oczywiście o Kai Malanowskiej, której spory o godną płacę mają ewidentny związek z płcią. Nie słyszałam, by ktoś krytykował „Politykę” za przyznanie jednej z najważniejszych nagród literackich w kraju autorowi kryminałów (zresztą warsztatowo i ideowo słabszych niż „Mgła”).

No, ale Miłoszewski to co innego. Żadnych „roszczeń”, czysta populistyczna hipokryzja. Cytuję w całości, żeby było widać powtarzalność wątków: „Jestem artystą, który nie wziął od państwa ani złotówki w swojej karierze. To jest biznes w stu procentach prywatny. Ja się nie dopominam o kasę. Ja się dopominam tylko o to, żeby kultura przestała być w pogardzie, zaniechaniu. Nie dlatego, że jestem artystą, który potrzebuje pieniędzy, tylko dlatego, że kultura to nie jest jakaś tam migająca rozrywka. To jest sztuka buntu, sztuka myślenia, sztuka zadawania pytań. I o tym mówiłem, a nie o pieniądzach, bo pieniądze mam w dupie. Nie potrzebuję od państwa ani złotówki”. Nasz artysta jak wielu innych kreuje swój wizerunek supergościa, któremu nie zależy na pieniądzach, zwłaszcza „państwowych”, i spokojnie się bez nich obywa. Oczywiście nie wyzna, że pospiesznie wydaje kolejne „buntowniczo” sformatowane powieści, bo to by zburzyło jego klarowny podział na wymagającą myślenia kulturę i migającą rozrywkę. I może nawet do głowy mu nie przyjdzie, że szlachetną retoryką pokrywa nonszalancję uprzywilejowanego. Pieniądze może wszak mieć w dupie tylko ktoś, kto je w ogóle ma.

Prosty język, w którym pisanie książek to praca, za którą należy się wynagrodzenie, szczególnie w ustach kobiety, jest widać trudniejszy do zaakceptowania niż subtelności nomadyzmu. A przecież nawet podmioty nomadyczne muszą za coś żyć. Co dopiero piszące o nich autorki.
Fot. profil Kai Malanowskiej na Facebooku.

alt