Kilkanaście lat temu Olga Tokarczuk pisała, że na mapie polskiej zbiorowej pamięci są białe plamy – miejsca „słabo opowiedziane” i czekające na opowieść. Wspominała wizytę w miejscowości Bardo, którą uprzednio w jednym z opowiadań wyposażyła w fikcyjną tradycję. Okazało się, że bardzianie zmyśloną historię potraktowali bardzo poważnie i uznali za swoją. Tokarczuk była zbita z tropu, ale dumna. Wykorzystała sytuację do sformułowania własnego programu pisarskiego, który można określić jako fantastyczną etnografię. Rezygnując ze złudzenia obiektywizmu, wybierała jawną konfabulacją zamiast kolonizacji. Odsuwała od siebie władzę, jaką daje rola badaczki, odkrywczyni, dysponentki czy choćby poszukiwaczki prawdy. A potem jeszcze oddawała swoją fantazję tym, którzy chcieli ją sobie wziąć.
Od tego czasu miejsca „słabo opowiedziane” doczekały się kilku popularnych fikcji etnograficznych. Autorkami najbardziej skutecznych są sama Tokarczuk i Joanna Bator. Niewiele miejsc ma jednak tyle szczęścia co Kotlina Kłodzka i Wałbrzych. O Sztutowie wiemy w najlepszym razie tyle, że to tam był obóz zagłady (nie aż taki jak w Oświęcimiu), którego więźniów przerabiał na mydło profesor Spanner w „Medalionach” Nałkowskiej. W taki właśnie teren pojechała grupa poznańskich studentów i adiunktów, głównie etnologii i polonistyki. Teren pozagładowy, poprzesiedleniowy, popegeerowski, turystyczny. Swoje obserwacje przedstawili w zbiorze reportaży „Sztutowo/Stutthof. Gdzieś pomiędzy plażą a obozem”. Pomysł mieli kompromisowy – zarzucili gatunki uczone, bo są narzędziem władzy, ale też nie porwali się na ściśle literackie. Wybrali umiarkowany reportaż.
Jak uprzedza teoretyczny wstęp, autorzy są antropologami autorefleksyjnymi, świadomymi pułapek wiążących się z konstruowaniem wiedzy. Stąd brak ogólniejszych sądów, rzadkie i powściągliwe wycieczki na pole publicystyki. Preferowanie obrazkowej, sytuacyjnej, portretowej odmiany gatunku. Pokazywanie, nie objaśnianie. Trochę to dziwne, bo przecież uprawiają hermeneutykę podejrzeń. Eksplorują marginesy (strych obozowego muzeum) czy zgoła śmietniki (zrujnowaną cegielnię). Demaskują zbiorową niepamięć (o więźniach homoseksualistach) i twarde gry tożsamościowe (piętnowanie „szwabów”, „ruskich” i „pegeerusów”). A taka metoda wymaga wywodów interpretacyjnych.
Tymczasem dostajemy znaki i symptomy. Taki charakter może mieć właściwie wszystko. Topografia, architektura, przedmioty, usłyszane słowa, zaobserwowane gesty, twarze. Bardzo to szlachetne, ale iluzoryczne. Ukryty konstrukt i tak łatwo daje się odczytać. Zbyt wiele jego składowych sprawia wrażenie przygotowanych jeszcze przed wyjazdem. Polska to pole traum, wyparć i wymazań. Przeorane Zagładą, gwałtownymi i masowymi migracjami, uznawanym za autorytaryzm PRL-em. Emancypacyjny zaścianek. Może i po części racja, tylko czy warto ten wzór jeszcze raz odtwarzać?
Mnie się nie chciało. W takich przypadkach coraz częściej widzę autorską i czytelniczą chęć dowartościowania się, wykorzystania wagi tematu. Zastanawiam się, dlaczego młodzi antropolodzy nie chcieli na przykład badać zwyczajów i języków panujących aktualnie w miejscach pracy, niekoniecznie zaraz korporacjach. Tam też ostatecznie mogliby znaleźć wypartą zbiorową traumę (zwaną wolnym rynkiem pracy) i obszary tabu, otoczone milczeniem lub eufemizmami nowomowy. Mogliby badać tożsamości rozpaczliwie produkowane na tej kruchej podstawie, podmioty w nieprzepracowanej żałobie po sobie. Obserwować performanse elastyczności.
Na szczęście czytając o współczesnym Sztutowie, zamiast wnikać w tak zwaną głąb, gdzie nie czeka nic ciekawego, można też wybrać metodę impresyjną, która przynosi kilka niespodzianek, elementów nie pasujących do wzoru. Jak choćby godność kobiety sprzątającej obozowe muzeum, dla której Zagłada to obiekt profesjonalnego krzątactwa. Tu coś przetrze, tam poprawi, podniesie papierek. Niewidoczna dla zwiedzających, pogodna i bezpieczna. Albo jak brawura siostry Adeli trzęsącej pobliską parafią. Usunięta z zakonu za nieposłuszeństwo, nazywana „księdzem w spódnicy”, trzyma kasę i funduje pomnik ku czci „poległych na polu chwały” ofiar katastrofy smoleńskiej. Innym odstępstwem od wzoru jest urwana dokumentacja zrujnowanej cegielni, odzwierciedlająca (następującą po złotych latach 70. i 80.) zapaść dziewiątej dekady. No i przyjaźń dwóch kobiet, pół-Niemki i pół-Rosjanki, która wciąż na nowo unieważnia dawne piętna. Reportażystka notuje ich porozumiewawcze spojrzenia.
Ciekawe, czy bohaterowie tych reportaży chcieliby je sobie wziąć, jak bardzianie wzięli opowiadanie Tokarczuk. Czy emancypacyjny interes reportażystów zrymowałby się z interesem obserwowanych przez nich ludzi? Siostra Adela na pewno zgłosiłaby sprzeciw, chociaż ona akurat robi, co chce, i to publicznie. Jedyny żyjący Polak uwięziony w KL Stutthof „za homoseksualizm” też pewnie nie wziąłby sobie do serca reportażu, którego jest nieobecnym bohaterem, ale z innych powodów: bo tkwi głęboko w szafie. Za resztę trudno decydować.
Eksponującym warsztat, rozmyślnie fragmentarycznym, wstępnym rozpoznaniom reportażystów daleko w każdym razie do urody i siły fikcji etnograficznej w stylu Tokarczuk czy Bator. Nie o atrakcyjność chodziło. Niby to nie zarzut, ale niedosyt pozostaje. Tak zwana rzeczywistość, nawet w oku wykwalifikowanego obserwatora, rozczarowuje. Wydaje się niewarta gry. Te reportaże, które najbardziej angażują, są dyskretnie podkręcane technikami literackimi, a najważniejsza z nich to subiektywny punkt widzenia postaci. Wiadomo – nic tak nie wciąga, jak świat widziany cudzymi oczami.
Chętnie odstąpię autorom pomysł warsztatów twórczego pisania dla młodych antropologów, którzy traktowaliby badania terenowe jako pożywkę dla wyobraźni. Albo nawet nigdzie nie jeździli, tylko stworzyli literacką wizję i zaproponowali „terenowi”, jaki mógłby być. A potem z niecierpliwością czekali na odzew.
Fot. Zabytkowa chata w Sztutowie, materiały prasowe Gminy Sztutowo