Najpierw dwunastoletni Robert Treuer uciekł ze swoimi żydowskimi rodzicami z Wiednia. Był rok 1938, Hitler przestał już być groteskowym liderem mniejszości, a stał się przywódcą narodu. Treuerowie zawędrowali aż do USA. By pomóc przeżyć rodzinie, Robert sprzedawał austriackie wypieki w Ohio, służył w wojsku na Filipinach, a potem, już bez rodziców, na własne konto, w Wisconsin zakładał pierwsze związki zawodowe i strajkował w pierwszych akcjach typu sit-in w Ameryce. W latach 50. zaczepił się o rezerwat Leech Lake w północnej Minnesocie. A tam znienacka odezwała się pamięć. W utraconym wiedeńskim mieszkaniu wisiał ogromny pejzaż: rzeka wśród drzew. W Leech Lake Robert zobaczył to samo, tylko większe, piękniejsze i w dodatku na żywo. Kupił tam podupadłą farmę, obsadził ją drzewami i przywrócił naturze. Nie mając innego wyboru, zaczął uczyć angielskiego w indiańskiej szkole. Nim się obejrzał, został rzecznikiem lokalnej społeczności Odżibuejów, a ci oficjalnie go adoptowali, nadając imię Waasegaabaw, czyli Stojący ze Światłem.
Któregoś dnia Robert poznał Margaret „Peggy” Seelye, Indiankę Odżibua, wtedy pielęgniarkę, a potem sędzinę w plemiennym sądzie. Ich rodziny miały podobną historię separacji: matka Margaret jako dziecko została wysłana do rządowej szkoły z internatem; rodzice Roberta, jak pamiętamy, musieli uciekać z rodzinnej Austrii. Z jednej strony kolonizacja, z drugiej Shoah. Robert doskonale rozumiał gorycz Indian, wiedział, czego doświadczyli, a jednocześnie wyodrębniony obszar rezerwatu zdawał się oferować błogie poczucie bezpieczeństwa.
Margaret i Robert wzięli ślub. Mieli dzieci i wnuki. Choć Robertowi raczej nie brakowało powodów do zgorzknienia, nie opuszczał go też dobry humor – ponoć każde narodziny wnuka (a miał ich w sumie dwadzieścioro sześcioro) kwitował radosnym „To kolejne zwycięstwo nad Hitlerem!”. Już sama ta historia wystarczyłaby na dobry film. Albo nawet na ekumeniczny, netfliksowy serial. Uchodźcy, totalitaryzm, przemoc wobec dzieci, walka o prawa obywatelskie, wiedeńska metropolia i żurawinowe mokradła Minnesoty, przypadkowe spotkanie, różnice kulturowe – co hasło to hasztag reklamowy dobrze rokującej produkcji. (Może ktoś o tym pomyśli.)
W 1970 roku żydowsko-indiańskiej parze urodził się syn David (w sumie szkoda, że nie na przykład Stojący z Oszczepem). Był zdolny; studiował w Princeton, skąd przywiózł do domu dwa dyplomy: jeden z antropologii kulturowej, drugi z kreatywnego pisarstwa. Potem dołożył do tego jeszcze doktorat z antropologii. Od 2010 roku David jest profesorem creative writing na University of Southern California. Angażuje się w zachowanie i badanie języka odżibua. W 2012 roku wydał książkę „Rez life”, o której pochlebnie pisały i „The New York Times”, i „The New Yorker”, a której polski przekład Macieja Świerkockiego pod tytułem „Witajcie w rezerwacie” ukazuje się dzisiaj.
Książka Treuera jest ciekawym – a w wielu miejscach wręcz wciągającym – połączeniem autobiografii z reportażem, a także prozą historyczną i antropologiczną. Zwykle jest tak, że autor najpierw wspomina jakieś wydarzenie ze swojego życia. Może to być chłopacka wyprawa na ryby, niespodziewanie zakończona sukcesem partia pokera w luksusowym kasynie albo marcowe nacinanie klonów dla zdobycia pysznego soku. Potem łożyskuje każde z takich zdarzeń w coraz szerszym kontekście: politycznym, historycznym, prawnym, ekonomicznym, kulturowym. Podaje sporo dat, imion i nazwisk, cytuje akty prawne, odwołuje się do statystyk. W amerykańskich księgarniach jego książka etykietowana jest jako „nonfiction”, w kraju Kapuścińskiego, Szejnert i Krall należałoby raczej mówić o „literaturze faktu”. Z naciskiem na oba terminy, bo Treuer pisze o faktach – podaje źródła, cytuje tylko nagrane wypowiedzi, nie wymyślając swoim realnym bohaterom rozterek, o których mu nie opowiedzieli (dyplom numer jeden) – nie zapominając jednak (na szczęście!) o fikcji, która wyraża się, acz nienachalnie, w urodzie słowa i stylu (dyplom numer dwa).
Tytuł książki jest w tym przypadku kluczowy. „Witajcie w rezerwacie”, jak deklaruje Treuer,
opowiada, jak powstały rezerwaty, czym są w dzisiejszych czasach i dokąd zmierzają […]. Można wiele powiedzieć o Ameryce, jej grzechach i ideałach, przyglądając się tablicom granicznym obwieszczającym nasze istnienie […]. Ten, kto zrozumie amerykańskich Indian, zrozumie Amerykę. Moja książka jest opowieścią o paradoksalnie najmniej, a zarazem najbardziej amerykańskiej ziemi i jej losach w XXI wieku. Witajcie w rezerwacie (s. 33).
Książkowym domem Treuera jest Red Lake, rezerwat w większości złożony z jezior, bagien i lasów. Czterdzieści na czterdzieści mil, czyli całkiem duży, z ponad pięcioma tysiącami ludzi. W przeciwieństwie do niemal wszystkich pozostałych jest to rezerwat zamknięty: bez pozwolenia mieszkańców nikt z zewnątrz nie może tam żyć, pracować, łowić ryb czy uprawiać turystyki. W wyborach zwykle głosuje dziewięćdziesiąt procent jego mieszkańców – to najwyższa frekwencja w całym hrabstwie – z czego dziewięćdziesiąt procent oddaje głos na demokratów. Red Lake jest, jak stwierdził Treuer w jednym z artykułów prasowych, niczym Kuba: „dumne, biedne, pełne problemów, ale niepodległe”.
No dobra, może i w Red Lake jest całkiem ładnie, może i miejscowi Odżibueje tłumnie popierają demokratów. Doceniam. Dlaczego rezerwat miałby być jednak kwintesencją Ameryki? Jej symbolem? Przepustką do zrozumienia wielkiego kraju? „Najbardziej amerykańską ziemią”?
Pamiętam rezerwat Poarch Creek w Alabamie. Tablica wyjazdowa umieszczona na solidnym, ceglanym postumencie, z polami uprawnymi w tle. Potem jechało się jak przez typowe miasteczko południa, rodem z filmów o plantacjach. Białe, rozłożyste domy. Przed nimi, w cieniu werand, starsi ludzie na bujanych fotelach. Żółty autobus na szkolnym boisku. Posterunek plemiennej policji, imponujący ośrodek zdrowia, klimatyzowane muzeum. W barze przy stacji benzynowej pyszna fasola i smażone ryby. A na skraju wieżowiec z hotelem i ogromnym, rozświetlonym kasynem. Sześć tysięcy kilometrów na północny-zachód od Poarch Creek za ceglany postument wystarczał metalowy słup z tablicą: „Kwanlin Dün, teren zasiedlony. Szanuj naszą ziemię dla przyszłych pokoleń”. Rezerwat wciśnięty w kąt jukońskiego miasta. W centrum piękny ośrodek kultury, panele fotowoltaiczne, schludne miejsce na ognisko. Na sąsiedniej ulicy pijani od rana Indianie pod barem. I gigantycznie wysoki wskaźnik zaginionych tubylczych kobiet, których ciała odnajduje się w rzekach albo na pustkowiach. A i to z rzadka, gdyż większość z nich ginie bez śladu. „Najbardziej amerykańska ziemia”?
W 1778 roku rząd Stanów Zjednoczonych, młodziutkiego wówczas państwa poobijanego w dodatku niedawną wojną, podpisał pierwszy traktat z Indianami. Delawarów uznano w tym historycznym dokumencie za niezawisły naród, z prawem do samostanowienia i obrony swojego terytorium, niepodlegający żadnym normom poza własnymi, korzystający z prawa użytkowania, czyli myślistwa, rybołówstwa, wyrębu, robót budowlanych i korzystania z zasobów naturalnych w granicach ziem określonych traktatem. Co więcej, ten jeden jedyny raz rząd USA zaproponował tubylcom, by zechcieli przystąpić do Unii jako jej czternasty stan. Tak zaczęła się historia rezerwatów w Ameryce Północnej.
Dzisiaj kilkanaście tysięcy Delawarów żyje z dala od ziem przyrzeczonych przez traktat, w Oklahomie i Ontario. Cały „okres traktatowy”, czyli lata 1783–1889 – gdy rząd Stanów Zjednoczonych tytułował ludy indiańskie „narodami”, obiecując im suwerenność, ziemię i przywileje – wygląda obecnie na ciągnącą się przez dekady i pokolenia politykę cynicznego kłamstwa. Kolejne traktaty bowiem podpisywano bez zamiaru ich respektowania. Byle uspokoić zagrażających osadnikom wojowników. Byle przejąć nowe ziemie. Byle wprowadzić w błąd indiańskich negocjatorów. Dzisiaj ponad pięćset tubylczych narodów żyje w trzystu rezerwatach, których powierzchnia ledwie przekracza dwa procenty powierzchni Stanów Zjednoczonych. Treuer podaje, że po odżibuejsku rezerwat to ishkonigan, czyli „resztki”. Nie ma trafniejszej nazwy.
W 1822 roku pojawił się niezwykle ważny termin dotyczący autochtonicznych ludów USA: „wewnętrzne narody zależne”. Nie szczepy, nie plemiona, hordy ani bandy, tylko „narody”. Jako takie mogą one prowadzić partnerskie rozmowy z rządem federalnym, bez pośrednictwa rządów stanowych. Stąd tyle wizyt zrozpaczonych wodzów na salonach kolejnych prezydentów. „Wewnętrzne narody zależne” nie mogą oderwać się od USA, tworzyć własnych armii, delegować swojego przedstawiciela do ONZ ani wydawać paszportów. Istnieją wszakże ciekawe wyjątki od tych zasad. W 1917 roku Konfederacja Irokezów wypowiedziała wojnę Niemcom; mieliśmy zatem wtedy bardzo wojowniczego sojusznika. Na podobny gest zdecydowali się także podczas II wojny światowej, tym razem wspólnie z Odżibuejami, wypowiadając wojnę państwom Osi. Członkowie tej samej Konfederacji – czyli Mohawkowie, Senekowie, Onondagowie, Oneidowie, Kajugowie i Tuskarorowie – od lat podróżują po świecie z własnymi paszportami, doprowadzając do szewskiej pasji amerykańskich urzędników. Ich drużyna lacrosse próbuje wystartować w najbliższych igrzyskach olimpijskich, na które dyscyplina powraca.
Rezerwaty są częścią amerykańskiej historii, bo były zdobywane i tracone w walce, ustanawiane w czasie ciągnących się latami procesów sądowych, unowocześniane poprzez podział na indywidualne działki – co było ciężkim ciosem dla plemiennego poczucia wspólnoty – opuszczane i zasiedlane na nowo. Niektóre to wypisz wymaluj melting pot, bo mieszka w nich więcej białych niż Indian, gdzie indziej żyją potomkowie czarnych niewolników, co wywołuje konflikty i pytania o to, kto jest „prawdziwym Indianinem”. Mieszkaniec rezerwatu? Osoba posługująca się tubylczym językiem? Człowiek mający zestaw „typowych” cech rasowych? Potomek indiańskich przodków? Dylematy tego rodzaju i konsekwencje wynikające z wyboru określonego kryterium identyfikacji dotyczą samego Treuera, którego, w zależności od kryterium, można by uznać za Odżibua, Amerykanina, Austriaka, ale i Żyda.
O tym wszystkim Treuer pisze zajmująco i kompetentnie (choć co jakiś czas jest kontrowany przez polskiego redaktora merytorycznego). W fatalnej historii kontaktów amerykańskich tubylców z rządem USA bodaj najważniejsze okazuje się obecnie przyznane „wewnętrzne narodom zależnym” prawo do sprzedaży papierosów i prowadzenia salonów gier hazardowych. Z obu skwapliwie korzystają. O ile jednak biznes na papierosach bez podatku skończył się już dawno, o tyle salony gier kwitną. W 2006 roku indiańskie kasyna przyniosły dwadzieścia pięć miliardów zysku. Las Vegas tylko dwanaście.
Możliwość czerpania zysków z kasyn działających na ziemiach rezerwatów stała się początkiem rewolucji. Takim „miliard plus”. Zyski z kasyn pozwoliły na niespodziewany renesans tubylczej kultury i języka. Powwows zmieniły się w huczne prezentacje śpiewaków i tancerzy z nagrodami sięgającymi tysięcy dolarów. Zaczęto budować lokalne muzea i ośrodki kultury. Seminole z Florydy wykupili franczyzę Hard Rock Café, a inne narody zajęły się bankowością, funduszami inwestycyjnymi czy nieruchomościami. Dzielone wśród członków społeczności zyski doprowadziły do sytuacji, w której wielu „białych”, węsząc pieniądze, poszukiwało indiańskich przodków i legitymacji do tego, by zostać członkiem któregoś z oficjalnie uznawanych narodów. „Nikt nie mógł przewidzieć, że tak wielu ludzi nieoczekiwanie zapragnie być Indianami, skoro najpierw przez pięćset lat chciano nas wymordować, a przez ostatnie dwieście odżegnywano się od nas – zauważa gorzko Treuer – Nikt nie mógł przewidzieć, że […] bycie Indianinem będzie oznaczać bogactwo, a nie ubóstwo” (s. 259).
Gwoli sprawiedliwości dodać trzeba, o czym autor nie pisze, że handel papierosami i prowadzenie kasyn spotyka się ze sprzeciwem wielu tak zwanych tradycjonalistów. Uważają oni tego typu geszefty za sprzeczne z duchowymi wartościami tubylczej filozofii. Tytoń to dla nich święta roślina, a hazard jest występkiem.
Konkurowanie z Las Vegas to jednak tylko jedna strona medalu. Drugą jest codzienne rezerwatowe życie. Dla pewności powtórzę: rezerwaty powoływano jako rozwiązanie tymczasowe, Indianie mieli się przecież masowo i możliwie szybko asymilować, stawać lokalnym proletariatem, gardzącym starymi obyczajami i narzeczami dzikich przodków. Polityka asymilacji doprowadziła do ogromnych spustoszeń. Tubylcza Ameryka została wykastrowana, zginęły setki ludów, języków i tradycji. „To, że staliśmy się Amerykanami, jest najgorszą rzeczą, jaka mogła się nam przydarzyć – komentuje Treuer dekady dewastowania rdzennych mniejszości. – Biali nauczyli Indian, jak zostać obywatelem Stanów Zjednoczonych najgorszego sortu, a potem zwalili całą winę na nich” (s. 316).
Wiele współczesnych rezerwatów, utuczonych na kasynach, to tylko „bogate slumsy” z bezrobociem, przestępczością, fatalnymi warunkami bytowymi, bez porządnych szkół i nowoczesnej służby zdrowia. W związku z tym w wielu rezerwatach zagrożenie COVID-19 ma rozmiary apokalipsy. Plagami są wszelkie odmiany przemocy: fizyczna, seksualna i emocjonalna. Miejsca takie mają fatalną opinię, to amerykańskie Podlasie (tak, tak, tyle że głosujące na demokratów!), tamtejsza ściana płaczu oraz Stany Zjednoczone B i C w jednym. W latach 70. w rezerwatach, tak jak gdzie indziej, pojawił się crack, wypierając dobroduszną marihuanę, potem heroina i metamfetamina, a wraz z nimi gangi i brutalna walka o klientów.
Na rezerwatach, nawet tych pyszniących się salonami gier, wciąż kładą się cieniem kolonizacja, eksterminacja i polityka asymilacji. Budować od nowa trzeba nie tylko przychodnie zdrowia, ale też poczucie przynależności i dumy. Dlatego ważnym wątkiem opowieści Treuera jest ten o budzeniu się indiańskiego społeczeństwa obywatelskiego, o sile zbiorowego protestu, o mocy bojkotu konsumenckiego. Autor wyraźnie przy tym dystansuje się od Ruchu Indian Amerykańskich (AIM), odpowiednika ruchu Black Power, który w latach 60. i 70. zdobywał sławę, blokując drogi i organizując fotogeniczne okupacje budynków rządowych. Na swoich bohaterów Treuer wybiera społeczników i aktywistów, którzy wspierają starców: gotują dla nich, opowiadają im dowcipy, robią zakupy, dotrzymują towarzystwa.
Dorastający w rezerwacie, a wykształcony na „białych” uniwersytetach Treuer potrafi godzić dwie perspektywy. Jest naprzemiennie uczestnikiem i obserwatorem, łącząc wspomnienia o własnej rodzinie z krajowymi statystykami. Jak wielu innych tubylców, nie opuszcza go specyficzne poczucie humoru, choćby wtedy, gdy opisuje mszę pogrzebową swojego dziadka: „Katolicyzm wydaje mi się bardzo dziwną religią – jest silnie etniczny, mocno obciążony symbolizmem, ma niezwykle skomplikowaną liturgię, wymaga od kapłanów mnóstwa różnych szat i ciągle trzeba klęczeć albo wstawać” (s. 328).
„Witajcie w rezerwacie” dostarcza mnóstwa wiedzy, ale i emocji. Jest czymś na kształt prywatnego przewodnika po amerykańskich rezerwatach napisanego przez człowieka stamtąd. Jako taki nie ma w polszczyźnie wielu konkurentów. W tej samej lidze – to znaczy wśród tubylczoamerykańskich narracji o współczesnych Indianach – jest jeszcze „Absolutnie prawdziwy pamiętnik” Shermana Alexiego, który pod pretensjonalnym tytułem skrywa pełną żaru i brawurowego humoru opowieść o nastolatku z biednego rezerwatu w Idaho. Członkowie zakonu miłośników powieści kryminalnych mogą sięgnąć po „Tam, gdzie tańczą umarli” i „Polowanie na borsuka” Tony’ego Hillermana, których akcja dzieje się w rezerwatach Nawaho albo Hopi, a śledztwa prowadzą indiańscy policjanci. Ambitnych namawiam z kolei na prozę pełną gębą, czyli „Nigdzie indziej” Tommy’ego Orange’a, gdzie dwunastka bohaterów zdąża na powwow w Oakland, odkrywając przed czytelnikami piękno i brzydotę współczesnej tubylczej Ameryki. „Witajcie w rezerwacie” przewyższa je wszystkie: rozmachem, bolesnym realizmem i powagą argumentów. Treuer zdecydowanie też optuje za ukazywaniem Indian jako aktywnych i sprawczych aktorów historii, a nie tylko jej ofiar, nawet jeśli niewinnych.
Treuer nie pozostawia nas bez ważnego przesłania. Za setkami smutnych i radosnych detali skrywa się bowiem głęboki niepokój o przyszłość, nie tylko Red Lake, nie tylko pozostałych amerykańskich rezerwatów, ale przede wszystkim o rdzenne kobiety i mężczyzn, z których ponad połowa żyje teraz w miastach poza rezerwatami. Przy czym stawką jest coś więcej niż przetrwanie konkretnego ludu. „Tracąc kultury indiańskie, tracimy amerykański pluralizm – ten twórczy, wspaniały niepokój, który przynosi ludziom autentyczna różnica”. I w tym sensie pewnie historia, teraźniejszość i przyszłość rezerwatów jest par excellence amerykańska, w tym sensie odnosi się do wielkich projektów amerykańskich: Deklaracji Niepodległości, federalności, multikulturalizmu. Credo swojej książki chyba najdobitniej wyraził Treuer w wywiadzie dla „The Los Angeles Review of Books”: „Stary indiański refren: »Wszyscy jesteśmy spokrewnieni«, to prawda. Tyle że jesteśmy spokrewnieni nie w sposób, w jaki zwykle sobie wyobrażamy. Chodzi o to, że nie żyjemy osobno, że nasze życie jest osadzone w tym kraju, a ten kraj jest osadzony w naszych rezerwatach”.