Archiwum
20.03.2015

Wanda nasza siostra

Eliza Szybowicz
Felieton

Film „Ida” powinien nosić tytuł „Wanda” i być inaczej napisany. Zostawiłabym tylko tę scenę, w której ciotka informuje siostrzenicę o żydowskim pochodzeniu i wystawia ją za drzwi. To bardzo dobra, najmniej pretensjonalna scena. Do Idy chyba na moment dociera, że nie ma pojęcia o świecie i ludziach. A Wanda nie ma czasu ani cierpliwości do społecznie upośledzonych zakonnic. Potem jest coraz gorzej. Z poczucia winy, do którego nie chce się przyznać, kobieta podejmuje się edukacji dziewczyny, a tak naprawdę sama konfrontuje się z długo wypieraną prawdą. Kończy się tym, że aktywna, inteligentna, emocjonalna, wygadana Wanda popełnia samobójstwo, potwierdzając swe wielkie grzechy, a bezwolna, nieświadoma, drętwa, prawie niema Ida wychodzi z śmiertelnego zamieszania nietknięta.

Wielowymiarowa, dokonująca wyborów, żywa kobieta przegrywa z papierową figurą, która nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji poza powrotem do zastępującej wszystkie decyzje reguły zakonnej. Babka z charakterem wyskakuje oknem, ameba spokojnie żyje dalej. Pierwsza z wydumanego olimpijskiego punktu widzenia jest przedstawiana jako robiąca głupstwo za głupstwem, a druga – jako kierowana wyższą, instynktowną mądrością. I ten kontrast ma widzowi dostarczyć trudnej, ale tym większej satysfakcji.

Oglądam i nie rozumiem. Śledzę dyskusję i rozumiem jeszcze mniej. Ciekawy spór o film Pawlikowskiego dotyczy bowiem nie tej kwestii, która mnie w „Idzie” najbardziej oburza. Zarówno chwalcy filmu, jak i jego krytycy skupiają się na temacie Zagłady i polskiego w niej współudziału. Lewicowi krytycy piętnują jeszcze stereotyp żydokomuny. Nadmieniają tylko przy okazji, że swobodny styl życia dodatkowo kompromituje i tak już fatalnie skompromitowaną stalinowską prokuratorkę. Moim zdaniem równie silny jest przekaz odwrotny – to profesja bohaterki kompromituje emancypację kobiet. Raczej nie emancypację jako taką. Chociaż… Kto wie? Na pewno emancypację peerelowską.

Wanda aż rwie oczy. Jest niezależna obyczajowo i finansowo. Żyje bez męża i dzieci. Wybiera sobie mężczyzn jako dostarczycieli seksualnej przyjemności. Wykonuje prestiżowy i dobrze płatny zawód sędziny. Ma duże, luksusowe mieszkanie, szykowne ciuchy. Pali lepsze papierosy, pije alkohol, tańczy, słucha płyt. Przemieszcza się też dowolnie, własnym samochodem. Nikogo się nie boi, bo jest uprzywilejowana, ale też po prostu pewna siebie. Wystarczy na nią spojrzeć, by uwierzyć, że jest wolna i szczęśliwa. Porusza się i mówi w cudownie swobodny sposób, dobrze się czuje w swojej skórze, niczego jej nie brak, niczego nie żałuje. Mogłaby zostać bohaterką jakiejś wersji „Seksu w wielkim mieście”. Tylko jej dodać kilka przyjaciółek.

No właśnie, ale przyjaciółek nie można jej dodać, bo Wanda żyje w PRL-u i jej emancypacja to ewenement. W tej ponurej krainie jeśli kobieta jest niezależna i ma wysoki status społeczny, na pewno osiągnęła go w zbrodniczy sposób. To nie emancypacja, tylko erzac zdobyty serwilizmem i najwyższym moralnym kosztem. „Teraz to już [jestem] nikim” – usłużnie snuje swoją opowieść Wanda. – „Ale dawniej byłam kimś, prokuratorką, duże publiczne procesy, wysłałam nawet kilka osób na śmierć”. Trudno o ściślejsze powiązanie prestiżu (bycia kimś) z mordem sądowym. Jakby tego było mało, pozycja Wandy to pozór, fasada kryjąca stłumioną żałobę, która tylko czeka, by znów wyjść na jaw i wszystko, co osiągnęła jej nosicielka, pozbawić wartości. Bo Wanda nie ma dziecka, ale miała. Zostawiła je, żeby walczyć z okupantem. Uznała, że jako sprawa prywatna dziecko jest mniej ważne niż idea, walka, zaangażowanie polityczne. To trochę tak, jakby je usunęła, zabiła, choć fizycznie tego nie zrobiła. Istnieje wyraźny związek między opuszczeniem a śmiercią dziecka. Gdyby była przy nim, ono by przeżyło. Zagłada ją wyręczyła. Wanda bardziej niż z traumą holokaustową zmaga się z (wymyślonym przez patriarchat) syndromem postaborcyjnym. Nie musiała aborcji się poddać, wystarczy, że miała aborcyjną motywację.

Wydawałoby się, że feminizm zmienił polski dyskurs publiczny na tyle, że tego rodzaju koncepty zostaną rozpoznane jako retoryka antykobieca. Okazuje się, że lepiej przyswojona została narracja rozpowszechniona przez „Sąsiadów” Grossa. Spór o „Idę” dowodzi biegłości obu stron w obsługiwaniu tej opowieści. No i sam film stanowi zręczną wariację na temat. Za to styl życia Wandy skreśla jej racje, choć twórcy „Idy” pewnie nie mają nic przeciwko takiemu samem stylowi życia bohaterek „Seksu w wielkim mieście”. Wraz ze zmianą miejsca i czasu akcji zdobycze feminizmu przestają obowiązywać. Nie można bowiem dopuścić myśli, że w PRL-u zaistniała emancypacja kobiet jako zwykły proces społeczny, przebiegający wielotorowo, z udziałem wielu aktorów i aktorek, w różnych wariantach, w sposób nieciągły, niemodelowo, ale jednak. W logice filmu Pawła Pawlikowskiego Wanda nie mogłaby być na przykład dyrektorką szkoły, lekarką, urzędniczką w ministerstwie kultury (jeśli trzymać się stanowisk prestiżowych). Musiała zostać stalinowską prokuratorką i zyskać w zamian samowystarczalność tak wielką, że aż nieprawdopodobną. „Być może Wanda jest bardziej liberalna i indywidualistycznie wyzwolona, niż zakłada to Polska w roku 1962 roku, gdy rozgrywa się akcja filmu” – pisze Jakub Majmurek. Ależ oczywiście, ona musi być przesadnie wyemancypowana, a tło, po którym się porusza, musi być przesadnie zgrzebne, chaotyczne, nienowoczesne. Chodzi o jak największy kontrast.

Przy ogromie pracy nad realistycznymi detalami obrazy, na które rozpada się „Ida”, są odrealnione. Jakby skrupulatność służyła wizyjności. W ten sposób, dbając o historyczny szczegół, twórcy kreują bardzo ahistoryczny punkt widzenia. PRL w „Idzie” to fantazja współczesnego, zamożnego, zachodniego liberała. Nie zmieniają tego wizualne nawiązania do filmów z epoki. Dlatego obraz musi być czarno-biały. Z powodów ideologicznych. W PRL przecież nie było kolorów. Podróżujemy więc przez szarą pustynię usianą oderwanymi, krzywymi obiektami, które sprawiają wrażenie pozostałości po wybuchu bomby. Goła żarówka pod brudnym sufitem, liszajowaty mur, kawałek neonu, klocek geesowskiego sklepu zrzucony z kosmosu na błotnisty placyk nieopodal wsi o wyglądzie przedwojennym (jeśli nie XIX-wiecznym), groteskowo okazały prowincjonalny hotel, który wybudowano chyba tylko po to, by zanocowały w nim nasze bohaterki i by odbyła się w nim potańcówka. Nie ma społeczeństwa, nie ma państwa. A przede wszystkim nie ma nowoczesności. Nie może więc być emancypacji. Wanda mknąca przez ten nienowoczesny pejzaż swoim wielkim wartburgiem jest czymś innym, niż się wydaje.

Wolę już chyba jej poprzedniczki w najnowszej historii kina. Sędzinę skazującą tytułowego bohatera filmu Bugajskiego „Generał Nil” (ciężki, surowy wzrok i głos, niewzruszona arogancja na przemian z dąsem zmęczenia, tępa niecierpliwość wobec świadków przynoszonych na rozprawę prosto z sali tortur). Prokurator Paulinę Kern, zawziętą na tego samego narodowego herosa na posiedzeniu Sądu Najwyższego (ostre spojrzenie oczu osadzonych blisko dużego nosa, nadgorliwość, jadowity uśmiech, którym kwituje skrupuły jednego z sędziów, butna deklaracja „większość z nas jest pochodzenia żydowskiego”). Prokuratorkę prowadzącą śledztwo w sprawie przyszłego męczennika w filmie Wieczyńskiego „Popiełuszko. Wolność jest w nas” (mała główka bez podbródka na długiej karbowanej szyi, papierosy, obłudna życzliwość i fałszywy formalizm podszyty histerią). Nie stały się pełnoprawnymi postaciami jak Wanda, pozostały karykaturalnymi znakami deprawacji. Jednak nie dawano im prawą ręką, by lewą odebrać. Funkcjonowały bez traumatycznej motywacji, bez historii, po prostu, a więc paradoksalnie bardziej autonomicznie.

Powrót Idy do klasztoru jest natomiast odmową poruszania się w zdegradowanym peerelowskim pejzażu, wyborem jedynego miejsca, w którym można żyć w PRL-u, bo właściwie poza nim. Filmowy klasztor to obszar eksterytorialny, pozaczasowy, pozaegzystencjalny. Azyl, nie ośrodek politycznego oporu, gdzie zakonnica mogłaby przykładać się do ocalenia narodu przez usługiwanie mężczyznom w sutannach („Popiełuszko”, „Prymas w Komańczy” Pawła Woldana) albo być przywodzona do zdrady rajstopami przez diabolicznych ubeków („Prymas. Trzy lata z tysiąca” Teresy Kotlarczyk). Tu w ciszy można się oddać modlitwie i niezbyt ciężkiej pracy. Można mieć koleżanki, zajęte dokładnie tym samym, czyli niczym. Nie trzeba z nimi rozmawiać, bo nie ma o czym – są identyczne. Przede wszystkim zaś można patrzeć z góry na tragiczny koniec wyzwolonej ciotki. Kultywowana w klasztorze doskonała kobieca negatywność, czysto filmowy koncept, ma odstręczać od peerelowskiej emancypacji.

Coś musi być bardzo nie tak z naszym status quo, skoro wymaga tak usilnego zaprzeczania istnieniu tej ostatniej. Co by się takiego stało, gdyby uczciwie ją przedstawić? Chciałabym wreszcie zobaczyć ten koniec świata…

alt