Będąc pisarką, dobrze jest mieć w zanadrzu jakąś traumę. Jej ujawnienie po latach pokutowania w niszy pozwala przeżyć festiwal zainteresowania. Tak było z Grażyną Jagielską i jej syndromem stresu bojowego. Tak było z Magdaleną Tulli i jej traumą holokaustową. Tak jest teraz z Anną Janko i jej żałobą po eksterminowanych zamojskich wsiach. Różne pisarki, różne przypadki, ten sam mechanizm przełomu w karierze. Historia autobiograficzna i przedstawiona jako zapis wyparć i neuroz oraz procesu ich przepracowywania to medialno-rynkowy pewniak. Psychoanalityczne metafory są coraz szerzej znane, więc ten klucz coraz lepiej pasuje do indywidualnego i zbiorowego życia. A tu poznajemy tak wspaniale powikłane przypadki!
Wszystkie trzy traumy należą przecież do zapośredniczonych. Jagielska opisuje psychozę przeniesioną przez męża, korespondenta wojennego, który sam zachował równowagę psychiczną. Tulli i Janko opowiadają o ranach odziedziczonych po matkach, które same niewiele albo nic zgoła o nich nie mówią. Publiczność wiernie za pisarkami powtarza, bo tego rodzaju książki narzucają swoją interpretację wraz z gotowym językiem. Idealna czytelniczka Agnieszka Lichnerowicz, rozmawiając w TOK FM z Anną Janko, wyjąkała z pokorą, że nie ma nic do powiedzenia o tym, co zostało „oddane” w książce. Tulli na spotkaniach autorskich dyscyplinuje czytelników, którzy próbują używać innego języka interpretacji. Lubi pytania w stylu zadanego przez Dorotę Wodecką: „Co mówi lis?”. Innych pytań nie ma zresztą wiele. Nasze pisarki, korzystając z aury traumy, mogą więc mówić cokolwiek.
Tulli tworzy lepszą literaturę, doskonali sztukę metafory i niedomówienia, podczas gdy Janko uprawia łopatologię i wielosłowie. Tulli pokazuje mechanizmy społecznej opresji, czego wciąż za mało, natomiast Janko dopomina się o więcej pamięci dla polskich ofiar nazistowskiej eksterminacji, jednocześnie odgrzewając antyniemieckie i antysemickie stereotypy, co regularnie czynią zastępy prawicowych historyków i publicystów. Tulli nie życzy sobie być ofiarą, Janko wręcz przeciwnie – zazdrości ofiarom liczniejszym (jak Żydzi) czy według niej bardziej „medialnie wypieszczonym” (jak mieszkańcy Lidic). Tulli kończy „Szum” uniwersalnym przebaczeniem, Janko twardo domaga się zadośćuczynienia i kary dla niemieckich morderców. Najlepiej w postaci wbijania na pal.
Obie pisarki łączy jednak ideologiczna niechęć do PRL-u. Przypadek Janko zakrawa pod tym względem na paradoks, bo reprodukuje ona peerelowską narrację o dzieciach Zamojszczyzny i używa jej tak, jak czyniono to w PRL-u – z intencją zastąpienia opowieści o Holokauście. Dla obu pisarek PRL jest traumatycznym przedłużeniem traumy wojennej. Państwem powstałym w wyniku jałtańskiej zdrady. Hańbą, karą, wtrąceniem w nędzę. Tym dotkliwszym, im godniej i dostatniej żyło się w zachodniej części Europy, również w pokonanych przecież Niemczech. Nam, rzekomym zwycięzcom, przypadła kraina pozornego spokoju, pod powierzchnią którego kłębił się strach i agresja. Wciąż na nowo rozgrywał się spektakl wzorowany na okupacyjnym terrorze (u Tulli – publiczne egzekucje przedszkolaków w przedszkolach). PRL to piętno, jad, którym nie można się było nie zatruć. A zarazem przeciągająca się nierzeczywistość.
Tym sposobem doświadczenie zwykłych ludzi, którzy w PRL-u czuli się godnie, bo mieli pracę, dostęp do edukacji, opieki zdrowotnej i świadczeń socjalnych, niewielki, ale dla nich znaczny dobrobyt – zostaje lekką rączką wyrzucone za okno. Gdyby się taki zgłosił, to by usłyszał, że był tak głęboko upokorzony, że nawet o tym nie wiedział. Tulli, Janko i inni zwolennicy teorii traumy lepiej od niego wiedzą, co przeżył. Im bardziej temu zaprzecza, tym bardziej podlega mechanice traumy. I niech się podda terapii, bo skrzywdzi swoje dzieci. Psychoanaliza służy tu do protekcjonalnego uprzedmiotowienia politycznego adwersarza i wykluczenia go z dyskusji. Jakby nie dość został uprzedmiotowiony i wykluczony przez retorykę ipeenowską i kapitalistyczną. Kultura terapii działa przeciwko komunikacji i emancypacji, które ma rzekomo wspomagać. A przecież można inaczej – książki Ewy Kuryluk i Bożeny Keff, pod wieloma względami podobne, świetnie obywają się bez antypeerelowskich założeń.
Według Tulli i wielu historyków dyskursu publicznego, PRL ufundowany został na przerwanej żałobie, spontanicznym i zorganizowanym zapominaniu o Zagładzie. Janko podpina się pod tę tezę z według niej zapoznaną „małą zagładą” Zamojszczyzny. Obie matki przedstawione w książkach uchyliły się od zadania przepracowania złej pamięci i przez to zostały naznaczone PRL-em. Teraz trzeba ten wysiłek podjąć za nie i dla nich. Zwłaszcza matce w książkach Tulli bardzo odpowiada państwowa polityka niepamięci. Jak PRL nie wierzy w psychoanalizę, żyje horyzontalnie, produkuje płaską normalność. Dziś to oczywisty absurd, brnięcie w neurozę.
Mam już trochę dość tego sposobu myślenia. Oczywiście nie zamierzam zaprzeczać traumie i poganiać żałobników (tym bardziej żałobnic). Zastanawiam się tylko, czy możliwe byłoby uznanie innego punktu widzenia. Zwłaszcza że najwyraźniej przyjmowała go część ofiar.
Myślę o tym, na przykład oglądając socrealistyczny „Powrót” z 1948 roku z manieryczną Ireną Eichlerówną, przy którym współpracował Tadeusz Borowski. Film z dzisiejszej perspektywy szokująco bezwzględny. Oto więźniarka wraca po wojnie z obozu i zastaje mieszkanie zajęte przez sąsiadów, a córeczkę adoptowaną. Sądząc z sytuacji, właściwie powinna być Żydówką. „Myśmy cię już dawno pochowali” – wita ją beztrosko przyjaciółka (Hanka Bielicka) i faktycznie, Elżbieta jest martwa. Nie ma dla niej miejsca, nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić, dla najważniejszej osoby – małej Marysi – nie istnieje, a i sama nie ma na siebie pomysłu. W planie wizualnym widmową egzystencję byłej więźniarki oddają kadry z jej nałożoną na inny obraz, przezroczystą, zanikającą sylwetką. Dziwne rysy i głos Eichlerówny tworzą hieroglif żałoby po sobie.
Trwa odbudowa, każde ręce się liczą, a ona siedzi w pasiaku i boleje. Potem bierze się do pracy kelnerki-spekulantki. Inżynier i robotnik zgodnie pouczają, że powinna znaleźć uczciwe zajęcie, „zdobyć szacunek i miejsce w społeczeństwie”, a córka i radość same do niej wrócą. Słowem, musi na nie zasłużyć. Sam pobyt w obozie nic nie znaczy, nie daje jej nadzwyczajnych praw – odwrotnie, to jej stawia się wymagania, to ona powinna wykazać się przydatnością. Film, typowy przykład ówczesnego przerywania żałoby, kończy się dobrze – Elżbieta włącza się w odbudowę Warszawy i dzięki temu odzyskuje życie. Nowe społeczeństwo, nowe państwo marszowym krokiem rusza do przodu, ufundowane na tym jednym, ale skutecznym geście zerwania z traumatyczną przeszłością.
Dydaktyzm obrazu wydaje się dziś naiwny i oburzający. Opór budzi zwłaszcza pouczanie żałobnicy. Ale ta historia ma w sobie też coś wyzwalającego. Jeszcze tego nie czujecie? Wrócimy do rozmowy, kiedy nad Polską rozbije się bania z traumami. Mam przeczucie, że Tulli, a zwłaszcza Janko, to dopiero początek.