Archiwum
10.11.2016

Terapia patykiem

Eliza Szybowicz
Felieton

Wyobrażacie sobie świat po skutecznej psychoterapii? Po spokojnej nocy z entuzjazmem budzimy się do różnorodnych, satysfakcjonujących zadań służących wieloaspektowemu rozwojowi. Zasypiamy po wzajemnie udanym seksie. Żyjemy wśród świadomych podmiotów tworzących przejrzyste, partnerskie relacje. Nie znamy manipulacji. Nie determinują nas fiksacje i symptomy wypartego. Wina i wstyd są nam obce. Przepracowaliśmy traumy z dzieciństwa. Zresztą jakie traumy z dzieciństwa? Mamy kochające (ale nie za bardzo) matki i zaangażowanych ojców. Wspierają nas, nie naruszając naszej integralności. Żadnych konfliktów i agresji.

Nie mamy więc potrzeby werbalizowania emocji i słuchania się nawzajem? Wszechobecny dyskurs terapii uległby wówczas samolikwidacji? Komunikacja doskonała doprowadziłaby do zaniku komunikacji?

Jak wyglądałaby literatura tego świata?!

Spokojnie. Kultura terapii sama wytwarza „problemy”, które potem „rozwiązuje”. Pożera swój ogon. Nigdy się nie skończy. Pewnie też nie wyczerpie się napędzana nią literatura. Chociaż na przykład Hanna Samson, pisarka, której książki terapią stoją (i za to je lubimy, trochę już mamy ich dosyć, ale czytamy kolejną i znów nam się podoba), wydała ostatnio fabularną polemikę z samą sobą. „Patyk” wygląda na próbę napisania na nowo powieści „Miłość. Reaktywacja”, zresztą mojej ulubionej.

Samson zdarzało się odkładać dyskurs terapii na bok. Na przykład dramacik „Z zabaw i gier dziecięcych” respektował to, że są sprawy nieterapeutyzowalne. Poseł głoszący ochronę życia zachodził tam w ciążę wskutek zbiorowego gwałtu. Na komisariacie musiał odpowiedzieć na pytanie: „Może pan puszczał się na lewo i prawo, a teraz chce się skrobać na koszt państwa?”.

Żona wyrzucała go z domu, lekarze powoływali się na klauzulę sumienia, mimo że groziło mu oślepnięcie, a płód miał poważne wady. Na pociechę dostawał becikowe. Spotykał go więc okrutny los, który zgotował kobietom. Taka słodka zemsta. Literacki odpowiednik lalki voodoo. Proponowanie terapii, gdy brak prawa do aborcji, byłoby oczywistym skandalem, przecież to właśnie czyni prolajferska propaganda.

Nie trzeba jednak aż tak wielkiej politycznej frustracji, by dyskurs terapii okazał się niewystarczający czy wręcz antyemancypacyjny. Do takiego właśnie wniosku wiedzie „Patyk”. Autorka wraca do znanej nam historii toksycznej relacji starej już matki i dorosłej córki. Ta kobieca genealogia u Samson zazwyczaj okazywała się najtrudniejszym życiowym zadaniem. Liczne, często sprzeczne oczekiwania matki, despotycznej manipulatorki, wymazywały córczaną niepodległość. Emancypacja polegałaby na przepiłowaniu żelaznej pępowiny, ale nie nastąpi nigdy. Szantaż emocjonalny jest skuteczniejszym narzędziem władzy niż restrykcje męskiego świata. Matkę można najwyżej zrozumieć, co nie ma wpływu na mechanizm zależności, ale daje szansę na przerwanie fatalnej sztafety, ocalenie własnej córki.

W „Zimno mi, mamo” oskarżenie było nawet mocniejsze. Brak matczynej miłości, racjonalno-histeryczne wychowanie determinowały na całe życie, przekładały się na wszystkie późniejsze relacje. Ich rezultatem była niska samoocena, hiperaktywność, chęć przypodobania się każdemu, skłonność do masochizmu w związkach z mężczyznami (w tym do tolerowania fizycznej przemocy), niezdolność czerpania z życia przyjemności. Wszystkiemu winna była głównie matka, choć ojciec bohaterki też do łatwych nie należał.

„Zimno mi, mamo” to wzorcowa realizacja jednego z najczęstszych tematów literatury pisanej przez kobiety po 1989 roku. Matka „awansowała” w niej na główną przeciwniczkę córki, zło wcielone. Jakie to proste i jakie pocieszające – można było ją obarczyć winą za wszystkie skomplikowane cierpienia powodowane przez patriarchat. Lubiłyśmy o tym czytać i czytać, aż nam w końcu zaczęło się przejadać. Między innymi dlatego tak chętnie sięgam po peerelowską powieść dla dziewcząt – bo można w niej znaleźć inne, co nie znaczy proste, relacje między matką i córką. Między innymi dlatego tak wspaniale czytało mi się niedawno na nowo „Noce i dnie” – relacja Barbary i Agnieszki Niechcic jest cudownie wolna od miazmatów psychoanalizy, nie polega ani na zerwaniu, ani na reprodukcji. Kobiety dwóch pokoleń są tu autonomiczne, różne, ale bliskie.

Anna Zawadzka pisze, że w naszej kulturze brak modelu podmiotowej więzi matki i córki, bo transfer patriarchatu musi się odbywać za pośrednictwem osób, które są jego ofiarami, one najlepiej przyuczą do bierności. Emancypacja postępuje (lub musi się dokonywać wciąż od nowa), więc każde pokolenie „opuszcza” swoje matki, gdyż może więcej niż one. To prawda, ale na szczęście jest przynajmniej jeden wyjątek. Barbara Niechcic nie przyucza córki do patriarchatu i nie jest zazdrosna o jej wyzwolenie. Agnieszka natomiast nie „opuszcza” matki, choć realizuje to, do czego tęskniła Barbara. Z niczego nie rezygnuje, spełnia się i w miłości, i w polityce. Mówiła o tym 7 października na poświęconej Dąbrowskiej konferencji Monika Świerkosz.

„Kobietom, które bywają matkami i bywają córkami, umyka moment, w którym ich matka lub ich córka tę rolę przekroczy, opuści lub z niej ucieknie” – stwierdza Zawadzka. Otóż Barbarze i Agnieszce nie umyka, gdyż nie ma w ich życiu takiego momentu. Od początku do końca mocno wystają poza role matki i córki, nie potrzebują nowego otwarcia. Szkoda, że stworzona przez Dąbrowską tradycja nowoczesności nie znalazła kontynuacji choćby pod tym względem. Przydałoby się na przykład nauczyć od niej zrozumienia dla historycznej zmienności codziennych praktyk. Dyskurs terapii spłaszcza wszystko zgodnie ze współczesną perspektywą. Matka bohaterki „Zimno mi, mamo” i „Miłość. Reaktywacja” preferowała odmienny od współcześnie propagowanego styl wychowania. Polega on na mniej intensywnym kontakcie fizycznym, wybiórczym reagowaniu na wołanie i płacz, niebraniu przy każdej okazji na ręce. Córka jest chwalona za samodzielną zabawę, niedomaganie się uwagi matki. Dostaje pieniądze na obiady w barze. Dziś brzmi to strasznie, ale bez wątpienia sprzyja matczynej emancypacji. Dyskurs terapii żąda od matek niezależności, ale jednocześnie piętnuje je za prowadzące doń praktyki. Mają być niezależne, nieustannie piastując dziecko.

W „Zimno mi, mamo” matka w retrospekcjach wysyła córkę do baru mlecznego, a na dodatek przez nieuwagę odlicza jej za mało pieniędzy; mała jest ciągle głodna. We współczesnej warstwie powieści matka twierdzi, że gotowała wówczas obiady z trzech dań, chociaż pracowała na dwóch etatach. Obiady były tylko w niedzielę – gorzko wypomina córka – gdy wszyscy pomagaliśmy. Faktycznie: zbrodnia. Towarzyszy jej, co gorsza, autorytatywne fałszowanie przeszłości. W tym schemacie nigdy nie zaświta pomysł, że matka może „zakłamywać” historię rodzinną pod wpływem nowej ideologii. Wtedy wysyłała do baru, bo taki był trend, teraz mistyfikuje, bo trend jest inny, nie wypada się przyznawać do niektórych praktyk. Matka nie jest despotką, a pojętną odbiorczynią dominujących dyskursów. Podobnie zresztą jak córka.

Inną ślepą plamką kultury terapii są dziedziczone kapitały, reprodukcja bądź korekta pozycji społecznej. Dąbrowska świetnie pokazała nieco meandryczny przypadek Agnieszki. Dramaty bohaterek Samson w jakiejś mierze wynikają z ich odziedziczonej zamożności, ale nie o tym są te książki. Choćby ten bar mleczny – problem emancypacji przez korzystanie z usług zwalniających z tradycyjnych kobiecych ról wynika z dostatniego miejskiego stylu życia rodziny. Dorosła córka zatrudnia dla starej, chorej matki opiekunkę, potem próbuje umieścić matkę w domu opieki. Wynikają z tego psychologiczne komplikacje, które rozdzierają serce córki. Ale są one prostą konsekwencją tego, że bohaterkę na opiekunkę i dom opieki stać, może sobie przeżywać związane z tym dylematy. Z kolei po śmierci matki będzie bolała nad koniecznością sprzedaży pełnego pamiątkowych, cennych przedmiotów rodzinnego domu. Perspektywa spieniężenia bezcennego spadku jeszcze przymnoży jej żałoby.

W „Patyku” znów mamy międzypokoleniowo zreprodukowaną pozycję społeczną, która znów nie zostaje nazwana. Ale inne sprawy się przesilają. Bohaterka, dojrzała kobieta, znów jest w toksycznej relacji z matką, lecz nie chce się już tak kategorycznie od niej uwolnić. Ta upokarzająca rola jest jej w tym momencie potrzebna, daje poczucie bezpieczeństwa. Inaczej niż matka w PRL-u („wygodnie umoszczona w sieci więzi społecznych, które tworzyła z precyzją pajęczycy”) córka żyje współcześnie życiem indywidualistycznym (czyt. samotnym), ryzykownym, a zarazem zuniformizowanym, którego wyrazem jest jej puste mieszkanie. Dla matki „nie było spraw nie do załatwienia”, córka redukuje potrzeby, dostosowuje do deficytów.

Takie życie to balansowanie na krawędzi przepaści. Niebezpieczeństwo wciela się w tajemniczego napastnika, który zaraz w pierwszej scenie atakuje bohaterkę w podziemnym garażu. Kobieta się broni i zabija agresora. Oto „panna-która-zawsze-była-w-porządku i nikt-mi-nie-może-nic-zarzucić, bo jestem po-to-żeby-spełniać-wasze-oczekiwania i robię-wszystko-co-w-mojej-mocy” staje się zabójczynią. Świetny punkt wyjścia! W panice postanawia „wrócić do macicy”, czyli schronić się u mieszkającej w Łodzi matki.

Tylko że matka jest już kimś innym. To zadowolona z życia starsza pani, otoczona wesołymi koleżankami, zajęta innymi sprawami niż przywiązywanie do siebie dorosłej córki. Słowem: autonomiczny podmiot właśnie. W byłym dziecięcym pokoju zrobiła drugi salon. Jeszcze trochę dyscyplinuje, że co to znaczy: nie jesz mięsa, „ty zawsze musisz wydziwiać”, ale zaraz sama skłania się ku wegetarianizmowi. Odmawia udzielenia toksycznego azylu, za to oferuje mieszkanie i staje się uczestniczką pragmatycznego spisku – pomaga zdobyć fałszywe zwolnienie i upozorować chorobę. Córka spodziewała się oskarżeń, które odwróciłyby jej uwagę od zagrożenia ze strony organów ścigania. Tymczasem dostaje rzeczową pomoc i impuls do refleksji. Nie od razu umie się odnaleźć, trochę się rozczarowuje, nagle rozumie, że silna figura matczyna się przydaje („Gdzie się podziała moja matka z mieczem?”).

Zasadniczo bohaterka nadal chce terapii, ale już nie tej z wygadywaniem wnętrzności. Przypomina sobie dziecięce zabawy w przekierowywanie wody płynącej z rynny. „A gdyby tak do życia przyłożyć patyk? Czy są zdarzenia, które mogą sprawić, że wypada się ze swojego koryta i płynie nowym?”. Terapia patykiem się udaje, bohaterka pojmuje, co jest w życiu ważne (facet, oczywiście), ale nie po to, by żyła długo i szczęśliwie. Zakończenie jest mocno ironiczne i świadczy o tym, że niewywrotny dyskurs terapeutyczny może się jednak wywrócić. Tylko nie wiadomo jeszcze, co z tego wyniknie. Zapowiada się nieźle.

alt