Archiwum
18.06.2020

Nie znałem wcześniej odpowiedniego słowa. Ale po lekturze tej książki zacząłem nerwowo i uporczywie robić to, co ono nazywa. Czyli słuchać wspak, od tyłu. Słuchać wbrew porządkowi i logice. Choć nadal nie wiem, jak to zrobić na gramofonie – bez ryzyka uszkodzenia igły albo płyty – z pomocą spieszy internet. Tam nagrań puszczonych na odwrót jest do wyboru do koloru. Tam backmaskingu na pęczki.

Wszystko przez Grzegorza Kasjaniuka i jego książkę „Zło w popkulturze”. Z ważnym podtytułem: „Rynek muzyczny. Krok do przepaści (fakty i świadectwa)”. Brzmi poważnie – zapowiada konkretną wiedzę, wspartą tym, co autor skromnie umieścił w nawiasie, nęcąc dodatkowo niemal tęczową, utrzymaną w warholowskim klimacie okładką z motywem słynnego wytkniętego języka, znanego fanom The Rolling Stones. O tyle różną od oryginału, że z rozchylonych ust wyłaniają się ostre kły: wilcze, wampirze, ale także przypominające plastikowy gadżet z odpustu.

No więc backmasking, czyli poszukiwanie ukrytej wcześniej wiadomości, możliwej do odczytania tylko przy wstecznym przesłuchaniu konkretnego utworu. Zapowiada się niczym odkrywanie tajemnicy templariuszy, ale w praktyce otrzymamy dziwne szumy i zabawne momentami zbitki sylab. Najczęściej wszystko brzmi po prostu jak zepsuta zabawka. Tak, wiem, że spłycam, że najpewniej nie doceniam i zwyczajnie lekceważę, bo Kasjaniuk z pełną powagi troską pisze o mrocznym widmie rocka, metalu, a nawet popu, które to gatunki – skondensuję jego myśl do podstawowego wniosku – agitują na rzecz Szatana.

Historia backmaskingu zaczyna się od żartobliwych eksperymentów, jak w piosence „Rain” Johna Lennona z 1966 roku, w której zakończenie odsłuchane od tyłu, okazuje się takie samo jak początek. Ponad dekadę później podobnie zabawili się muzycy Pink Floyd. Wstęp do piosenki „Empty Spaces”, odtworzony wspak, zawiera słowa Rogera Watersa, który gratuluje słuchaczowi odkrycia tajnej wiadomości i sugeruje kontakt ze „starym Pinkiem”, czyli Sydem Barrettem. W ten sam sposób zażartował sobie też Dawid Podsiadło w „Małomiasteczkowym”, dzięki backmaskingowi ukrył tam zdanie „Hej, Bieszczady dają moc”.

Była to zabawa wdzięcznie przyjmowana przez fanów. I może by tak pozostało, gdyby w styczniu 1982 roku Trinity Broadcasting Network – największa na świecie sieć telewizji religijnej – nie wyemitowała pewnego programu. Zdemaskowano w nim obecność backmaskingu w wielu utworach rockowych. Sztandarowym przykładem był hit „Stairway to Heaven”, w którego środkowej części– przypominam, odtwarzanej wspak – pojawiają się satanistyczne wersy: „Here’s to my sweet Satan / The one whose little path would make me sad whose power is Satan / He’ll give, he’ll give you 666 / There was a little tool shed where he made us suffer, sad Satan”.

Zupa się rozlała. Chrześcijańska prawica w Stanach Zjednoczonych zadęła w trąby, tropiąc zamaskowane przesłania szatana. Na argument, że raczej nie słucha się muzyki z płyt w odwrotnym kierunku, odpowiadano, że to nieistotne, bo jad ukrytych treści atakuje dziewicze umysły podprogowo, z pominięciem świadomości i sposobu odtwarzania. Rozpoczęło się masowe odsłuchiwanie piosenek wspak; prawdę mówiąc, nie zazdroszczę tym, którzy musieli godzinami wsłuchiwać się w nieartykułowane szumy i trzaski, wyłuskując z nich cokolwiek przypominającego słowo. Wszystko to doprowadziło do sytuacji, w której zatroskana 15-latka pyta Kasjaniuka o podprogowe, słyszalne tylko od tyłu, przekazy w piosenkach z „Króla lwa” i „Małej syrenki”. Szczególnie trwoży ją serial „Violetta”. Dlaczego? Dzięki ochoczej pracy jej mamy-deszyfrantki: „Z tekstów piosenek nic nie wynikało po przetłumaczeniu ich z języka hiszpańskiego na polski – pisze w liście nastolatka – Jeśli puściło się jedną z piosenek («En mi Mundo») od tyłu, dźwięk był nie do zniesienia”.

Nie pozostaje mi nic innego, jak potwierdzić. „En mi Mundo” od tyłu szumi niemiłosiernie, drażniąco, złowrogo. Nie koniec na tym. Zdecydowana większość piosenek z popularnych list przebojów, zdecydowana większość przebojów filmowych, płytowych i festiwalowych – gdy je odtworzyć wspak i wsłuchać się w nie z koniecznym skupieniem – wydaje „dźwięki nie do zniesienia”. Wyznaję przy tym, że inkryminowane songi ze stajni Disneya, nawet słuchane od początku do końca, czyli jak je wyprodukowano, szumią okropnie i w większej dawce są trudne do zniesienia. Co robić, co robić?

Kasjaniuk cierpliwie tłumaczy: „atak popkultury/antykultury trwa już od ponad 100 lat. Wiemy to z wizji, której 13 października 1884 roku doznał papież Leon XIII. Zniszczenie Kościoła w ciągu 100 lat gwarantował Szatan. Otrzymał ten czas i przystąpił do działania”. Zważmy: zaledwie 13 lat po przyjęciu dogmatu o nieomylności papieża – jak też w roku utrwalenia drukiem evergreenu „Oh My Darling, Clementine”, który w Polsce znamy dzięki tytułowemu bohaterowi kreskówki „Pies Huckleberry” – uznano, że kultura popularna stała się duchową franczyzą sił piekielnych. Co dalej? „Świat muzyki przestał być bezpieczny w każdej stylistyce, gatunku i wizerunku. Muzyka stała się demonicznym narzędziem” – oznajmia autor „Zła w popkulturze”. Jakby tego było mało, „pranie mózgów”, dorzuca Kasjaniuk, sprawiła nam wszystkim „filozofia obiektywizmu”.

Skoro jednak w podtytule książki mamy słowo „fakty”, po tych cokolwiek ogólnych stwierdzeniach, sięgnijmy po nie. Spróbuję niczego nie uronić. Zakusy szatańskie wobec Kościoła są bowiem nieomal wszechobecne. I wcale nie idzie tu o licencjonowanych satanistów w rodzaju Black Sabbath, Kinga Diamonda, Marilyna Mansona czy rodzimego Nergala, bo ci są na radarach od dawna. Najgorszy jest wróg ukryty. Uwaga więc na proaborcyjne zespoły Red Hot Chili Peppers i Pearl Jam, na bluźnierczy Nine Inch Nails, na feministyczną Alanis Morisette i antypapieskiego Franka Zappę. Uwaga na zakażonych okultyzmem: Jimiego Hendrixa, Petera Gabriela, Davida Bowie, Alice’a Coopera, zespoły Kiss, Emerson, Lake and Palmer oraz Deep Purple. Młodzieży, strzeż się satanistycznych i pełnych występku teledysków Rihanny, grupy Thirty Seconds to Mars, Christiny Aguilery czy Avril Lavigne. Nie ustępują im pod tym względem teksty piosenek Jennifer Lopez, Enrique Iglesiasa (nazwisko jest tu tylko listkiem figowym), Carlosa Santany, o „Despasito” Fonsiego już nawet nie wspominając. Seniorzy, pamiętający z 1979 roku jowialnego Greka, Demisa Roussosa, który występując na sopockiej scenie w powiewnej, błyszczącej tunice i białych kozakach, rozkołysał całą Polskę hymniczną pieśnią „Good bye, my love, goodbye”, winni wiedzieć, że wcześniej był on członkiem – wraz z Vangelisem – grupy Aphrodite’s Child i nagrał z nią krążek „666” z utworem, gdzie biblijny cytat jest wokalizowany jak orgazm.

Kasjaniuk wyjawia, że satanizm do PRL-u postanowili przeszczepić „komuniści” po to, by „budować silny front antyklerykalny”. Gdy pokazano im szalejących w Jarocinie fanów, „podjęli decyzję” o zakażeniu ich wiarą w Antychrysta. Byli skuteczni, bo przecież właśnie na scenie jarocińskiego festiwalu pojawiły się Kat i Test Fobii, heavy metal był promowany przez PAGART i Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe, a w programie II Polskiego Radia Marek Gaszyński popularyzował gatunek, profilując „mentalność młodych słuchaczy”. Pewnie w tym samym demonicznym celu (dopowiadam) reżimowa prasa tamtego okresu drukowała fragmenty owianej nimbem skandalu powieści „Kochanek Lady Chatterley” Lawrence’a, artykuły liberalnego holenderskiego seksuologa van de Veldego czy wspomnienia oszusta matrymonialnego znanego jako Kalibabka.

Nie ma już ani PRL-u, ani „komunistów”, satanizm wszelako pozostał. Reprezentuje go nad Wisłą nie tylko „demoniczny” Behemot, ale także, jak dowodzi Kasjaniuk, „bluźnierstwa i okultystyczne odniesienia” Marii Peszek, Johna Portera, Tomasza Organka, pogaństwo Donatana, promowanie symboli sikhizmu w teledyskach Justyny Steczkowskiej. I wciąż aktywny Roman Kostrzewski, lider Kata.

Choć wydawcą „Zła w popkulturze” jest Fronda, a patronem miesięcznik „Egzorcysta” – proszę o powstrzymanie beki. Kasjaniuk wie dużo, choćby i to, że Barbrze Streisand biżuterię dostarczała Jinx Dawson, babka heavy metalu i wynalazczyni „rogatego” gestu. Wie dużo, swoje też przeżył: najpierw jako fan wycierający się na koncertach (z książki wynika, że chyba był pod jarocińską sceną w 1986 roku, gdy Test Fobii-Kreon i Kat dawały swoje legendarne koncerty, choć cytowana antykościelna filipika Kostrzewskiego pochodzi z filmu BBC „My Blood, Your Blood”), a potem jako konferansjer i organizator. Wie więc dużo i swoje przeżył, ma poza tym wyraziste poglądy: Karol Świerczewski był „zbrodniarzem”, muzyka soul to tak naprawdę „erotic gospel”, świadkowie Jehowy są sektą, a feminizm notorycznie mija się z faktami.

„Zło w popkulturze” jest kolażem tekstów uprzednio drukowanych albo w „Egzorcyście”, albo w „Któż jak Bóg”, czyli dwumiesięczniku „o aniołach i życiu duchowym”. Stąd nieuniknione w takich razach powtórzenia tych samych przykładów, argumentów, a nawet całych zdań. Artykuły Kasjaniuka i wywiady z nim przetykane są „świadectwami” osób, które opowiadają o wyrwaniu się spod negatywnego wpływu muzyki rockowej (najczęściej metalu). Jest też seria listów do autora i jego odpowiedzi na nie. Ludzie pytają o „czystość” bądź też złe intencje konkretnych wykonawców, Kasjaniuk zaś odpowiada: Coldplay jest zespołem „niebezpiecznym duchowo”, Linkin Park „odpada”, twórczość Kiss to „okultystyczny ryt”. Nawet warsztaty muzyczne u franciszkanów, reklamowane hasłem „chwalcie Go bębnem i tańcem”, kwituje czujnie: „kim jest Go?”.

Jako środowiskowy autorytet, Kasjaniuk ma posłuch. Na jego zew ludzie zrywają ze ścian plakaty fałszywych idoli i wyrzucają kolekcje zatrutych płyt. Żona cenzuruje mężowskie gusta muzyczne, a matka słucha od tyłu ulubionych piosenek córki. Pomocne są rekolekcje z ugandyjskim charyzmatykiem Johnem Baptystą Bashoborą (który na wypełnionych stadionach uzdrawia, a nawet wskrzesza) oraz – oczywiście – modlitwy; załączone zresztą do książki.

Jak jedni stale myślą o władzy, a drudzy o seksie, tak Kasjaniukowi wszystko kojarzy się z atakiem na Kościół. Formami tego ataku są: wyzwolenie kobiet, istnienie rodzin odmiennych od patriarchalnej i heteronormatywnej, zainteresowanie innymi religiami i kulturami, przyzwolenie na indywidualizm, medytacja, joga, reggae… Z tej więc perspektywy przygląda się nie tylko muzyce, ale i światu. W tym – własnemu życiu: „Spośród moich dawnych znajomych z kręgów black- i deathmetalowych kilku już nie żyje” – pisze na przykład, i pyta, czy to przypadek. Cóż, tak się składa, że spośród moich znajomych – a byli wśród nich zwolennicy rocka, disco, muzyki elektronicznej – także kilkoro nie żyje. Przypadek? A może znak? Ale jaki? Która z nut okazała się śmiercionośna? Jak z tych faktów upleść umoralniającą przypowieść?

Zostańmy przy wątku tanatologicznym. Autor oznajmia, że Lemmy Kilmister, lider Motörhead., zmarł „w konsekwencji hedonistycznego trybu życia”. Co Lemmy lubił, wiadomo. Skąd nazwa jego grupy, wiadomo również. Jednak czy śmierć 70-letniego mężczyzny trzeba od razu wpychać do szuflady z napisem „kara za grzechy”? Co by się stało, gdyby przyjąć, że Lemmy umarł po prostu z powodu starości, jak wielu innych mężczyzn w podobnym wieku (tym bardziej, że statystyczna długość życia Amerykanina wynosi obecnie około 76 lat)?

Autor dopuszcza się dwóch grzechów; przy czym, żeby było jasne, nie używam słowa „grzech” w znaczeniu teologicznym. Po pierwsze, Kasjaniuk grzeszy nadużyciem i pychą – których połączenie pozwala mu wydawać osądy. Jak czerwony komisarz dzieli ludzi i ich postępki na dobre i złe, jak czerwony komisarz osądza, co się partii, to znaczy Kościołowi, podoba, a co jest tylko wrażym odpadem. Dzieli i rządzi, jak każda nadużywająca władza.

Po drugie, Kasjaniuk grzeszy namową. Bez lektury „Zła w popkulturze” nie zacząłbym przecież słuchać muzyki wspak; bez jego wywodów nie zmusiłbym się do oglądania występów Behemota i Kiss, nie odsłuchałbym dobrowolnie „Despasito”, nie przyjrzał się badawczo teledyskowi „Lady Marmolade” we wspólnym wykonaniu Christiny Aguilery, Lil’ Kim, Mya i Pink. Ileż godzin za sprawą Kasjaniuka poświęciłem (sic!) twórczości 30 Seconds to Mars i Franka Zappy! Ile razy przesłuchałem płytę „666”, a ile osobliwie orgazmiczny utwór z wokalizą Irene Papas?  Cóżeś mi uczynił?

Tylko na rekolekcje Bashobory nie miałem odwagi.