Byłem Leszkiem Deptułą, posłem PSL. Wsiadłem do wojskowego samolotu Tupolew Tu-154M Lux numer boczny 101. Stewardesa podała mi – tak jak wszystkim pozostałym 96 pasażerom – powitalnego drinka. Przypiąwszy plastikowy identyfikator do koszuli i ściskając w ręku plastikowy kieliszek z wódką, czekałem na start maszyny.
Na pokładzie powitała nas ta sama uśmiechnięta stewardesa. Przedstawiła się jako Beata. Z błyszczącymi z przejęcia oczami fetowała gości specjalnych. Najpierw parę prezydencką (okazało się, że to siedzący obok mnie dwaj Niemcy). Potem przyszła kolej na prezydenta na uchodźstwie, Annę Walentynowicz, prezesów Narodowego Banku Polskiego i Instytutu Pamięci Narodowej, Rzecznika Praw Obywatelskich, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, dowódców różnych rodzajów wojsk. Każde wywołane przez Beatę nazwisko dźwigało z fotela przypadkowego pasażera, nagradzanego natychmiast oklaskami.
Kolejnym punktem była modlitwa w intencji dobrego lotu i ogólnej pomyślności. Opróżniony przez stewardesę kieliszek wylądował z rozmachem za jej plecami. Życzeniom „miłego lotu!” zaczął towarzyszyć ryk silników. Wystartowaliśmy.
Po chwili stewardesa zaczęła prezentować „mały program artystyczny”. Jego clou były fragmenty filmu Jana Batorego z 1962 roku „O dwóch takich, co ukradli Księżyc”. Na wiszącym za Beatą ekranie pasażerowie obejrzeli sceny narodzin bliźniaków w biednej wsi Zapiecek, ich łobuzerskie pierwsze lata, instynktowne trzymanie się razem i wielkie marzenie o tym, by można było żyć bez pracy i wysiłku.
Pogodna początkowo stewardesa zaczęła z czasem okazywać coraz większe zdenerwowanie. Próbowała gasić je kolejnymi drinkami, palonym łapczywie papierosem. Bezskutecznie. Swojskie filmowe obrazki zastąpiły na ekranie archiwalne fotografie z września 1939 roku, z obozów koncentracyjnych, z popowstańczej Warszawy. Beata – dokonawszy transsubstancjacji w premiera rządu polskiego – jęła wygłaszać przemowę. Znamy ją, szefowa gabinetu Rady Ministrów skierowała ją do parlamentarzystów 22 maja 2016 roku. To ta mowa, którą posłanka Pawłowicz porównała do pamiętnych słów ministra spraw zagranicznych Józefa Becka z maja 1939 roku. Premier Beata mówiła o suwerenności, o kolejnej zdradzie Polski przez Zachód, o szkodliwej roli Brukseli. Cytowała także prymasa Stefana Wyszyńskiego, co zwiastowane było przez donośny dźwięk dzwonów.
Stewardesa-premier grzmiała jeszcze o niezbędności Polaków oraz Polski dla Europy i o nadwiślańskiej kolebce wolności. Doznając wzruszenia na myśl o istotności własnego narodu, zaintonowała nawet przebój hanowerskich Scorpionsów „Wind of Change”, podczas którego całowała z czułością czoła i policzki swoich pasażerów-obywateli.
Spektakl w reżyserii Krzysztofa Minkowskiego nie jest oczywiście rekonstrukcją fatalnego lotu z Warszawy do Smoleńska. Nic z tych rzeczy. To bardziej rekonstrukcja emocjonalna, nie tyle ostatniej godziny przed katastrofą – jakkolwiek czas trwania spektaklu się z nią pokrywa – ile ogólnego nastroju narodowego. Modlitwa i alkohol, powaga i zabawa, święte i świeckie są tutaj przywołane hasłowo, dobrze jednak oddając filary polskości definiowanej przez wahadłowy ruch od niewoli do wolności.
Nie ma zatem mowy o „kabarecie smoleńskim”, jak pochopnie napisał recenzent „Gazety Wyborczej”. Konieczność utożsamienia się z którąś z ofiar ma wszak wymiar komemoracyjny. Przyznam, że przed spektaklem nie miałem świadomości, że w katastrofie zginął ludowiec Deptuła (wcześniej wręcz nie wiedziałem o jego istnieniu). Co zrobił z tym faktem – i ze mną – spektakl? Uświadomił mi istnienie posła Deptuły, skłonił do poznania jego biografii, drogi działacza społecznego i politycznego, ojca dwójki synów, kawalera orderów, a ostatecznie także patrona szkoły w Wadowicach Górnych. Oczywiście, żeby było jasne: nie wiem, jak na spektaklu Minkowskiego mogliby się czuć bliscy ofiar wypadku; ale nie wiem też, jak owi bliscy czują się podczas rytualnych „miesięcznic”. Mogę zaręczyć tylko za to, że sztuka z Maxim Gorki Theater uświadamia ludzki wymiar katastrofy, będąc jej artystycznym przypomnieniem. O tyle to istotne, że spektakl otwiera cykl „Mity rzeczywistości”, poświęcony skomplikowanym realiom współczesnych państw i pokazywany głównie berlińskiej publiczności.
Zaraz po smoleńskiej rekonstrukcji emocjonalnej dostajemy bardzo trafną krytykę myślenia w kategoriach narodowych i monopartyjnych. Recytowany przez Martę Malikowską tekst „Katechizmu polskiego dziecka” Bełzy nie bez powodu ma akcenty groźby i megalomanii, a chwilę potem niechcianego przymusu i zalęknienia sensem wypowiadanych słów („Coś jej winien? Oddać życie!”). Wiwisekcja ideologii nie jest czymś na scenach teatralnych odosobnionym. Aktualnego przykładu dostarcza choćby „Pieśń do miłości’ w reżyserii Marty Górnickiej. Berlińska sztuka idzie podobnym tropem, choć zamiast chóru śpiewaków zadanie krytyki i deziluzji dźwiga jedna aktorka.
W końcówce Minkowski dokłada coś jeszcze. Gdy nieuchronna katastrofa się wydarza, gdy biało-czerwony całun spowija zwłoki Beaty, a huk silników zastępują poranne trele ptaków, widzowie otrzymują przekaz – jak podczas całego spektaklu po polsku, niemiecku i angielsku. To krzyk rozpaczy i wołanie o pomoc. Wołanie z kraju zaaresztowanego przez reguły jednej partii, która do własnej dyspozycji rekwiruje kolejne trofea: politykę, kulturę, edukację… Trzykrotnie brzmi końcowe wezwanie: „Prosimy was o solidarność”.
Przydarza się patos, ale chwilowy. Rządzi i dzieli bowiem emocjami widzów Malikowska. To ona tumani, przestrasza, szlocha, ciska inwektywy, tańczy i umiera. Popisowa rola aktorki, wygrywającej komplet emocji, niesie cały spektakl. Obsadowy błąd miałby w tym przypadku skutki opłakane.
Nie mylił się Tadeusz Kantor, twierdząc, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie. Zwłaszcza do teatru, gdzie wystawia się gigantyczny posmoleński performans, który wymknął się przecież ludzkiej sile i zaczął działać niejako autonomicznie, co celnie w „Teatrach polskich. Roku katastrofy” opisał Dariusz Kosiński. Reżyser berlińskiej sztuki uniknął jednak gigantomanii, zawierzając odświeżającej w tym kontekście mocy monodramu. Komemoracja, krytyka oraz sformułowanie prośby o pomoc to wszak bardzo wiele jak na jeden – raczej skromny i krótki – spektakl. Mnie najbardziej cieszy to, że twórcy wykroczyli poza dość dobrze już rozpoznany i opracowany temat krytyki sytemu czy ideologii. Odważyli się bowiem pójść o krok dalej, apelując do międzynarodowej publiczności o nie zapominanie o Polsce, o dopingowanie do jej zmiany, o naciskanie tam, gdzie nacisk jest możliwy. Dwa ostatnie przedstawienia „O dwóch takich, co ukradli Księżyc” odbyły się z udziałem ochroniarza z uwagi na falę gróźb, jakiej ofiarami stali się wszyscy autorzy spektaklu.