Archiwum
31.12.2019

Było tak: w 1993 roku w siedzibie firmy fonograficznej Blue Star zgromadzili się członkowie zespołów Boys, Bayer Full, Ex Problem, Exotic, Atlantis i Fanatic. Wezwał ich Sławomir Skręta, szef wytwórni. Chodziło o wybór nowej nazwy dla muzyki, jaką zajmowali się wyżej wymienieni. W wyniku głosowania wybrano propozycję Skręty: disco polo. Serce polskiej kultury zaczęło bić w innym rytmie.

Kasety produkowane w wytwórni założonej na terenie szklarni pod Żyrardowem, tak samo jak imprezy organizowane w popegeerowskich budynkach zamienionych na dyskoteki, były immanentną częścią transformacji roku 1989. Disco polo było jedynym gatunkiem muzycznym, który od początku miał własne, pękające w szwach kluby, kultowe dyskoteki, popularny kanał telewizyjny, prasę i osobny program na dużej antenie. Producenci i szefowie klubów pieniądze nosili w reklamówkach. Mafiosi, tacy jak Pershing czy Wariat, relaksowali się przy disco polo, a roczne dochody w tym segmencie rynku szacowano na 50 milionów dolarów.

Polacy nie musieli wtedy peregrynować na Ibizę – rodzimą Ibizą stało się bowiem Podlasie. To tam właśnie, w ekspresowym tempie, w ciągu kilku lat, powstało kilkadziesiąt dyskotekowych molochów, nicując symboliczną i kulturową mapę regionu. Specjalne autobusy dowoziły chętnych do wiejskich centrów rozrywki, nieczynnych jedynie w czasie Wielkiego Postu. Tajemnicą poliszynela było, że wiele dyskotek służyło za pralnie brudnych pieniędzy. Statystyki podpowiadają, że w 1995 roku w przeciętnej polskiej gminie organizowano ponad trzydzieści dyskotek rocznie i właśnie zabawy taneczne były przez całą dekadę najpopularniejszym typem imprez kulturalnych.

Zmieniała się nie tylko prowincja. Przebój „Ole! Olek” zespołu Top One z 1995 roku stał się piosenką o największym wpływie na rzeczywistość nowej Polski. Eksperci twierdzą, że utwór pomógł Aleksandrowi Kwaśniewskiemu wygrać wybory, powiększając jego zdobycz punktową o dziewięć procent. Co by było, gdyby discopolowcy nie wsparli postkomunistycznego ateisty w wyścigu z Wałęsą? Kim byłby dzisiaj Kwaśniewski? A kim Kaczyńscy?

Popyt na muzykę gatunku był gigantyczny. Kasety wychodziły hurtowo i sprzedawały się w ogromnych ilościach. Zamawiało się tonę Boysów albo dwie tony Akcentu, trudno zresztą cokolwiek dokładnie wyliczyć, bo pirackie wytwórnie zalewały rynek nowościami, czasem nawet przed ich oficjalnymi premierami. Był czas, że świetny gitarzysta Jan Borysewicz dogrywał partie gitar do utworów Top One, teksty pisywał im (co prawda pod pseudonimem) Janusz Kondratowicz (autor „Powrócisz tu”, „Białego krzyża” czy „Tyle słońca w całym mieście”), a supportował Bajm z Beatą Kozidrak. Był czas, że discopolowe klipy kręcili spece od metalu i punka, po czym trafiały one na Yach Film Festival. Polsatowski program „Disco Relax” oglądało 8 milionów widzów, a wprowadzenie do niego kampanijnego hymnu „Ole! Olek” odmieniło – jak wspomniałem – oblicze tej ziemi.

Przed disco polo otwierały się salony i Sala Kongresowa. Pamiętacie Magdalenę Pańkowską z Pruszkowa? Zdobyła cztery złote i dwie platynowe płyty. Występowała jako „niesforna, kochliwa kochanka ze świątyni Abu Simbel w Egipcie”, czyli Shazza. Pamiętacie? Gdy w marcu 2000 roku pojawiła się na okładce „Playboya”, pismu przydarzył się marketingowy cud i sprzedano rekordowe 134 tysiące egzemplarzy.

Cud za sprawą nowego wcielenia staroegipskiej kochanki był jednak jednocześnie początkiem chudych lat. Dwa lata później przestano emitować „Disco Relax”. Gwiazdy estrady najmowały się do grania na weselach, wracając niejako – choć raczej nie radośnie i dobrowolnie – do swoich źródeł. Legendarna stajnia zespołów disco polo, wytwórnia Blue Star, przestała istnieć, bo towar nie schodził. Shazza wyjechała do USA. Wyglądało to tak, jakby potencjał tej muzyki się wyczerpał, jakby fani się znudzili, a kultura zaimpregnowała, proponując nowe gatunki i estetyki. Transformacyjna modernizacja kojarzyła się wtedy z autostradami, lotniskami i wczasami all inclusive w zagranicznym kurorcie. Disco polo stało się przaśne i zalatywało parafiańszczyzną. Jego historia zdawała się kończyć.

Oto jednak, kilkanaście lat później, nagle Jacek Kurski, prezes Telewizji Polskiej S.A., zaczyna publicznie tytułować discopolowego wokalistę Zenka Martyniuka mianem „ekscelencji”. Oto Artur Kosicki, w młodości tancerz w grupie Boys, obecnie zaś marszałek województwa podlaskiego, stwierdza, że ten sam Martyniuk jest „najlepszą promocją Podlasia” i dofinansowuje mural z jego podobizną. W listopadzie 2016 roku discopolowy hit „Ona tańczy dla mnie” zespołu Weekend zostaje pierwszym polskim nagraniem na YouTube, mającym powyżej 100 milionów wyświetleń. Kilka miesięcy wcześniej ta sama piosenka trafia do zestawienia światowych hitów Top 100 – jako pierwsza polska piosenka w historii! – zajmując siedemnaste miejsce na liście najpopularniejszych nagrań świata i deklasując Madonnę, Rihannę i Justina Biebera.

O fanów tej muzyki zaciekle zaczynają walczyć czołowe rodzime media: telewizja publiczna, Polsat i Grupa ZPR Media. Ta ostatnia była właścicielem Polo TV, w latach 2012–2013 najpopularniejszego kanału muzycznego w Polsce. To tam wyprodukowano pierwszy w historii serial poświęcony muzyce disco polo, „Miłość w rytmie disco”. W 2017 roku kanał został przejęty przez Polsat i obecnie nadaje program w jakości HD. Jakkolwiek nie ma już kultowego „Disco Relax”, gatunek zdominował organizowane przez kluczowe telewizje sylwestry. W line-upie „Sylwestra Marzeń” publicznego kanału drugiego na rok 2019/2020 mamy: Weekend, Boys, Milano, Zenona Martyniuka, Jorrgus, Playboys, Bayer Full.

Co się wydarzyło? Jak dokonała się ta dobra dla disco polo zmiana? Kto (lub co) pomógł wydobyć się gatunkowi z niebytu? Judyta Sierakowska w książce „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo” – odważnej próbie uchwycenia fenomenu, z której wiele tutaj czerpię – wskazuje na zaskakujący sojusz. Pisze bowiem, że „Wojewódzki jest ulubieńcem discopolowców. Do swojego show zaprosił tyle topowych gwiazd gatunku, że przypisuje mu się niemal dokonanie reanimacji disco polo”. Smakowita to konstatacja, przyznaję. Tąpnięcie w obszarze kultury nie dokonało się jednak za sprawą jednego celebryty. „Bunt mas” i destabilizacja kanonu wyrosły na drożdżach nowej polityki kulturalnej Prawa i Sprawiedliwości. Tej, która szermuje hasłami dumy i swojszczyzny. Która nie czyta Tokarczuk, bo słucha Martyniuka. I się nie wstydzi, bo wstyd to oznaka słabości.

Mógłbym po ostatnim zdaniu postawić kropkę. Albo dodać jeszcze jedną brawurowo bezczelną analogię. Felietoniście wolno. A disco polo wdzięcznie zachęca do skrótu i paternalizmu. Spróbuję jednak powiedzieć coś więcej, bo zjawisko tego wymaga. Kiedyś miliony sprzedawanych kaset i płyt, dzisiaj miliony lajków – tego nie można załatwić bon motem.

Po pierwsze, disco polo jest kochane, bo daje radość. Tak definiują je fani, tak widzą swoje zadanie wykonawcy. Jasno tłumaczy to, cytowany przez Sierakowską, Robert Sasinowski z grupy Skaner: „Disco polo jest o uczuciu, o trzymaniu się za rękę, o fajnej dziewczynie, o niebieskich oczach, o lecie w Kołobrzegu, o miłości”. A potem dodaje, w tonie krytycznym, że wkurzają go współczesne „teledyski klubowo-burdelowe, dziwkarsko-burdelowe klipy, z dziwkarskimi, kurewskimi tekstami. Piosenka traktująca głównie o dymaniu, to nie jest disco polo!”. „Dobre”, „klasyczne”, „prawdziwe” disco polo opowiada o miłości i uczuciach, o dziewczynie i chłopaku. Jest zakochanie, narzeczeństwo, wesele, rodzina. Reprodukuje się tym samym tradycyjny skrypt polskiej kultury, patriarchalny i heteronormatywny. Zgodny z nauką Kościoła katolickiego, nauczany przez dekady w publicznych szkołach.

To dlatego miliony bez problemów akceptują Boysów, Skanera i Akcent. Nośność temu przekazowi zapewnia odpowiednia stylistyka. Na poziomie tekstowym, muzycznym i wizerunkowym disco polo jest wszak „sztuką szczęścia”. Jak przed półwieczem instruował w swojej znanej pracy Abraham Moles: „Bohaterka nie mieszka już po prostu nad brzegiem morza, lecz w białym mieście, wśród pachnących sosen, nad brzegiem srebrzystego morza, w blasku księżyca. Nie nazywa się Magda, lecz Magdalena, nie Basia, lecz Brunhilda, a narzeczony jej jest księciem albo porucznikiem. Kwiaty są tu pachnące, ale do tego muszą być egzotyczne, bohaterka umiera z tęsknoty, żałoba jest wiecznotrwała”. Obyczajowa zachowawczość wsparta kiczowatym, łatwo zrozumiałym, przekazem. To wiadomo. Warto jednak zwrócić uwagę na coś jeszcze.

Po drugie bowiem, disco polo jest odpowiedzią na polskie tęsknoty i kompleksy. Na początek spójrzmy na nazwy zespołów: Bayer Full, Fanatic, Boys, Las Vegas, Weekend, Skaner, Maxim, Classic, Maxel, Top One, Ex Problem, Exotic, Atlantis, After Party, Playboy, Power Play… Disco jest „polo”, ale nazwy jego przedstawicieli już w ogóle nie. Skrywają one dążenie do innej rzeczywistości, nie podlaskiej bynajmniej. Poza tęsknotami za Ameryką (i językiem angielskim) są i inne fiksacje: Milano, Chorus, Irys, Dystans, Vexel, Cin Cin, Amadeo, CamaSutra. Jak widać, miało być światowo, bogato, romansowo. By symbolicznie zmelioryzować polską prowincję.

Jeszcze dobitniejszych przykładów dostarczają discopolowe dyskoteki: Panderoza (Janowo), El Dorado, Ibiza, Arena, Manhattan (Mońki), Atlanta (Jeżewo Stare), Milano (Jeziorko), Paradiso (Choroszcz), Riviera (Głowaczów), Miami (Bakałarzewo), Ekwador (Manieczki), Floryda (Rząśnik), Nevada, Victoria. Przecież ewidentnie chodziło tu o ewokowanie lepszego życia! O to, by w pozostałościach socjalistycznego baraku zbudować naszą, swojską i fajną wersję Zachodu! Z tej perspektywy nic nie różni discopolowców od nowej miejskiej klasy średniej, a Balcerowicza z Bankiem Światowym od Skręty z wytwórnią Blue Star – wszyscy oni w latach 90. chcieli być „zachodni”. Odmienności wynikają jedynie z sięgania po inne środki; stajnia ekonomisty Jeffreya Sachsa (tego od „terapii szokowej”) była na pewno mniej roztańczona.

Nic, co daje radość, zaspokaja marzenia i obsługuje kompleksy – nie prowadząc do skierowanej na zewnątrz agresji – nie może być hurtowo przekreślane. A jeśli disco polo było sublimacją traumy wielkiej transformacyjnej zmiany, przychodzącej skądinąd, trudnej do pojęcia, bolesnej, rujnującej oswojony świat? Jeśli działało niczym terapeutyczna poducha, zwłaszcza w miejscach po zlikwidowanych pegeerach, na prowincji, w przedstawianej wówczas w charakterze hamulcowego rozwoju Polsce B? Disco polo przemawiało do odbiorców językiem zrozumiałym i przyjaznym, będąc opozycją wobec nowomowy neoliberałów. A gdy opiewało czyste uczucia i radości, oddalało ponure widma inflacji i bezrobocia. Miał rację Theodor Adorno, piszący przed laty, że muzyka popularna w terapeutyczny sposób odrywa od świata, pozwalając zapomnieć o problemach. Disco polo czasu szokowej transformacji jest tego dowodem.

Oczywiście nie miała ta muzyka ostrza krytycznego, nie boksowała się z nowym porządkiem. Nie mam zamiaru przypisywać jej funkcji trybuna pokrzywdzonych, choć wpływ na zwycięstwo Kwaśniewskiego sugeruje co innego. Ta rola została zresztą wkrótce skutecznie podjęta przez Radio Maryja i jego milionową publiczność.

Znów żyjemy w czasie gwałtownych zmian. Taka karma. I disco polo powróciło. Jakkolwiek nadal zachwyca się „zielonymi oczami”, a miłość „w sercu chowa na dnie”, to jego sens jest już inny. Zadaniem disco polo nie jest, jak kiedyś, łagodzenie i sublimowanie. Ulubiony gatunek władzy ma raczej odtrąbić jej kolejne zwycięstwa, cieszyć elektorat, okraszać oficjalne celebracje, najlepiej do melodii discopolowego refrenu, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Ze wstydliwej przyjemności Polski B disco polo stało się nadworną rozrywką Polski rządowej. Jest dzisiaj strojone w szatki autentycznego wyraziciela narodowej duszy, w przyjazny symbol arcypolskiej zabawy, w muzyczną ekspresję dumy. Tak centralnie sterowana promocja nie przydarzyła się tej polokulturze nigdy wcześniej. Gdyby więc powstawała jakaś nowa książka na ten temat, nie mogłaby się już nazywać „Nikt nie słucha”, ale raczej „Wszyscy słuchają”. Wszyscy posłuszni.

photo by Lance Anderson on Unsplash