Archiwum
03.10.2017

Pokaż, jak się angażujesz, a powiem, kim jesteś

Waldemar Kuligowski
Felieton

Słowo „zaangażowanie” jest w języku polskim cokolwiek dziwne. Kiedyś można było walczyć o angaż, ale to zastosowanie ostało się bodaj tylko w światku artystycznym. Mówienie o angażowaniu się w związek emocjonalny zawłaszczone zostało z kolei przez dyskurs o dobrostanie i przygniecione tonami podręczników na temat „dobrych praktyk w relacjach”. Słychać czasem o zaangażowaniu w wojnę, działania odwetowe albo (uwaga!) de-eskalacyjne, ale polityka czyni to słowo raczej lepkim niż przyjaznym.

Warto wszakże dostrzec co dzieje się z zaangażowaniem na polu humanistyki. Tam słowo to rozkwita. Nowe pokolenie polskich badaczek i badaczy stwierdza, że nie wystarcza już proste gromadzenie i tworzenie wiedzy, ale że należy to robić w odniesieniu do konkretnych ludzi, w imię wartości, dla poprawy jakości wspólnego życia. Pięknie, przyznaję; najpiękniej nawet. Mnożą się jednak w związku z tym pięknem liczne pytania: czy zaangażowana humanistyka jest rzeczywiście nową orientacją, czy tylko typem wrażliwości niektórych badaczy i badaczek; czy to naprawdę nowa idea, czy raczej wymóg czasów; na ile mamy do czynienia z ideologicznym „przegięciem”, a na ile z rzeczywistymi możliwościami zastosowania humanistyki w kształtowaniu praktyk społecznych; czy istnieją dobre i złe zaangażowania; gdzie przebiega granica między zaangażowaniem, eksperctwem a fundamentalizmem ideologicznym?

Wątpliwości powyższe sprowokowane zostały przez konferencję, w trakcie której prezentowano „najlepsze praktyki szkolnictwa zaangażowane społecznie” w USA. Dodam, że za organizacją spotkania stało Konsorcjum Szkolnictwa Zaangażowanego. Pal licho zgrzytanie języka! Za fasadą polakierowanych słów kryje się bowiem wcale ciekawy sens. O czym opowiadali Amerykanie?

University of Kansas po tym, jak tornado zniszczyło miasteczko na zachodzie stanu, zaangażował się w „obywatelskie dziennikarstwo”. Alternatywna agencja informacyjna oparta była na tworzeniu treści wraz z lokalną społecznością, bez sublimującego filtra władz. University of North Carolina postanowił natomiast przeobrazić jedno z tamtejszych muzeów. Na podstawie technik z zakresu oral history zebrano opowieści od mieszkańców pochodzenia latynoskiego, dotąd pomijanych w oficjalnej historii stanu. Dzięki temu powstało specyficzne „miejsce świadomości”, a przy okazji narodziła się nośna idea „Nowego Południa”. Studenci z University of Georgia przyjęli arcytrudne role streetworkerów, zdobywając dane na temat handlu ludźmi, a szczególnie osób nim zagrożonych. Stworzono unikatową sieć, a spotkania w środowiskach zagrożonych odbywają się regularnie co trzy miesiące. „Koalicja społecznościowa” zbudowana przez Auburn University działa z kolei na rzecz zdrowego żywienia i propagowania aktywności fizycznej. W społeczeństwie głęboko doświadczonym otyłością to coś znacznie więcej niż lans na fit.

Praktyki spod znaku zaangażowania szkolnictwa amerykańskiego wykraczają poza granice tego kraju. W Ekwadorze studenci mogą wziąć udział w dziesięciotygodniowych warsztatach, podczas których wprowadzają elementy „małej technologii” – choćby piece do gotowania – w rodzinach ekonomicznie wykluczonych. W Meksyku, przy okazji dokumentowania rolniczego krajobrazu stworzonego przez Yucatec Maya, dokonali reintrodukcji autochtonicznego gatunku pszczół. Na koniec teksański University of San Antonio: jego studenci w czasie weekendów zajmują się odnawianiem starych domów. Ekipy kierowane przez fachowców, wyposażone w kaski i narzędzia, potrafią podczas jednej sesji odmalować posesję, naprawić płoty, załatać dach. W rewitalizuje się cała dzielnica, bo zarażeni przykładem właściciele sąsiednich domów zaczęli wstydzić się własnych zaniedbań.

Czy polskie uniwersytety są gotowe na takie działania? Akcje kojarzące się z niegdysiejszymi czynami społecznymi zakrzyczanoby pewnie najprędzej. Student z łopatą? w sobotę? harujący dla prywatnego właściciela domu? Albo narażający się jako streetworker? Domyślam się, że ani świadomościowo, ani prawnie nie jesteśmy na takie działania gotowi. Co nie znaczy, że nie stać uniwersytetów – uczących, uczonych, personelu, administracji – na budowanie „koalicji społecznościowych”, kreowanie „obywatelskiego dziennikarstwa” czy „miejsc świadomości”, by poprzestać na wskazanych już działaniach na rzecz społeczeństwa. Choćby najbliższego, choćby poprzez otwarcie wydziałowych bibliotek dla osób z sąsiedztwa – co Amerykanie robią z powodzeniem i co scala uczelnię z otoczeniem.

Wracam jeszcze raz do słowa „zaangażowanie”. Jego źródła tkwią bodaj w języku starogermańskim, ale uwyraźniły się we francuszczyźnie. Tam bowiem engagier znaczyło tyle, co „obietnica” czy „przysięga”, a także powstały na tej bazie związek osób albo organizacji. Na początku XVI wieku słowo wkroczyło do obiegu anglojęzycznego, gdzie engage odnoszono do pojęć w rodzaju „zastaw”, „zabezpieczenie płatności”. Z czasem rozszerzało swoje znaczenie, stając się synonimem „formalnej obietnicy”, a w końcu i „prawnego bądź moralnego zobowiązania”. Obecnie engagement funkcjonuje jako znak świadomego zaangażowania, działania na rzecz innych, aktywnej wersji dobroczynności (oczywiście postrzeganej jako pozytywna przez sprawcę).

Po co to przypomnienie? W wykładzie otwierającym konferencję wspomnianego Konsorcjum Szkolnictwa Zaangażowanego wskazano na trzy kluczowe ogniwa możliwego dzisiaj zaangażowania. To równorzędnie: współczucie – tworzenie sieci społecznych – wiedza. Wszystko wszelako zaczyna się od poczucia odpowiedzialności. Czy polskie uniwersytety czują odpowiedzialność wykraczającą poza dbanie o budynki i infrastrukturę, zasoby etatowe oraz dotacje od rządu? Czy jesteśmy w stanie zamienić togę na fartuch, wyjść z sal wykładowych na ulice, te ze „złymi” adresami? Nie wiem. To chyba jednak trudniejsze niż składanie podpisów pod kolejnymi listami w kolejnej słusznej sprawie bądź demonstrowanie przeciw rektorowi, ministrowi, rządowi i hydrze polityki.