Czy ktoś jeszcze pamięta przebój roku 1996, „Siostrę” Małgorzaty Saramonowicz? Było o niej głośno, ale nie pod względem politycznym. To dziwne, bo haniebna ustawa antyaborcyjna obowiązywała wtedy od trzech lat, a bohaterka powieści tak bardzo nie chciała mieć dziecka, że po zajściu w ciążę zapadła w histeryczny letarg. Jej lęk był skutkiem tego, że w dzieciństwie gwałcił ją brat. Zresztą za aprobatą matki. Dodatkową motywację stanowił gnostycki bełkot o dziedziczonym cierpieniu i złu, któremu można zapobiec, tylko zaprzestając rozmnażania. Bo „nieistnienie jest lepsze”.
To nie była dobra literatura ani nawet dobry horror. Karaluch w roli złego demiurga, być może ojciec dziecka Marii (Mary’s baby), był mało straszny. Ale niektóre rzeczy się autorce udały. Widać to zwłaszcza teraz, po dwudziestu latach. Odrażający insekt posługiwał się językiem prolajferskim. Był strażnikiem „życia”, próbował w kobiecie wzbudzić poczucie winy, nazywając ją „wyrodną matką” i obłudnie dziwiąc się, że chce „zabić swoje dziecko”. Podobnie o swej niezgodzie na „zabicie dziecka” mówił – do czasu – mąż Marii.
Na aborcję z powodów medycznych nalegali dobrzy lekarze, którym zależało na zdrowiu i życiu pacjentki. O, cudowna pisarska fantazjo! Niestety, kolejno eliminował ich diaboliczny karaluch, a w zamian pojawiali się tacy, którzy o aborcji nie wspominali, bo kobietę mieli za nic. Ci cyniczni eksperymentatorzy dążyli do utrzymania ciąży za wszelką cenę, nawet w martwym ciele. „Ochrona życia”, zupełnie jak w rzeczywistości, oznaczała degradację kobiety do funkcji inkubatora.
No i ten finał. Mąż Marii, który wzbraniał się przed aborcją, do tego stopnia zmienił zdanie, że celowo zginął wraz z noworodkiem we wznieconym przez siebie pożarze. Najpierw nie chciał „zabić dziecka”, czyli usunąć płodu, a potem dosłownie zabił już urodzoną dziewczynkę. Określenie aborcji jako mniejszego zła nabierało w tym kontekście szczególnego znaczenia…
Wydany w zeszłym roku „Przypadek Alicji” Aleksandry Zielińskiej też jest horrorem, pełnym demonicznych postaci i zwierząt. Przede wszystkim jednak horrorowa jest niechciana ciąża głównej bohaterki. Brzuch niczym wielki guz, płód niczym pasożyt – rośnie, podczas gdy kobieta chudnie i traci siły. Próba usunięcia ciąży się nie udaje, być może dlatego, że Alicja nie zapłaciła za zabieg. Lękowe fantazje się nasilają. Wzorce Zielińskiej to „Dziecko Rosemary” i „Obcy” („Tylko czekam, aż rozerwie mnie na strzępy, przychodząc na świat”).
Istota, którą Alicja ma w sobie, pragnie padliny, również ludzkiej. Wprawia swoją nosicielkę w krwiożerczy amok, każe sycić się kurzymi wnętrznościami, zagryzać króliki, pochłaniać mięso toczone przez larwy. Tutaj inspiracją mogło być przywołane kiedyś przez Marię Janion opowiadanie E.T.A. Hoffmanna, którego bohaterka pod wpływem ciąży staje się wampirzycą czy też ludzką hieną (żywi się zwłokami wydobywanymi z grobów, a w finale wbija zęby w męża). Konwencja grozy zamienia rzekome pokarmowe zachcianki w odrażającą fantastykę ciąży. Kobieta w tym stanie to zagrażający mężczyźnie potwór. Oczywiście takie fabuły możliwe są tylko w kulturze, w której do dyscyplinowania kobiet na co dzień służy obraz będący ich przeciwieństwem, czyli – jak pisze Janion – „idylliczna wizja brzemiennej kobiety, która ma dać ukochanemu mężowi słodkie dzieciątko”.
Alicja nie jest mężatką i nie zamierza mieć „słodkiego dzieciątka”. Zostaje jednak ubezwłasnowolniona przez rodzinę i mężczyznę, którego dotąd kochała. Bez pytania jej o zdanie powstał scenariusz mający na względzie tak zwane dobro dziecka. Powinna zawiesić studia, wyjść za mąż, przenieść się do jego mieszkania, a nade wszystko urodzić i zająć dzieckiem. Tymczasem ona ma inny plan. Maria w powieści Saramonowicz czule przemawiała do swego Maleństwa, choć chciała się go pozbyć. Alicja do swego pasożyta odzywa się z nienawiścią, traktuje go agresywnie (zalewa alkoholem, truje nikotyną, wali pięściami). Oddane pod jej opiekę niemowlę siostry może zapłakać się na śmierć, nie wzruszy obojętnego serca ciotki. W zatęchłej prolajferskiej atmosferze cudownie czyta się o wrogości kobiety do płodu i noworodka. O zimnej aborcyjnej determinacji, napędzanej prawem, które od ponad 20 lat sankcjonuje kobiecą krzywdę.
Alicja, gdy wszystkie środki zawiodą, zrobi to w końcu drutem, jak w XIX wieku. Podobnie wygląda jej edukacja seksualna i opieka ginekologiczna. Przy kolejnych próbach usunięcia i zaniedbania ciąży nie zazna większych wyrzutów sumienia mimo mającej je wzbudzić katolickiej krucjaty. Dla kobiety w niechcianej ciąży nie ma w społeczeństwie miejsca. Bohaterka ciągle musi się przeciskać przez tłum, torować sobie drogę, bronić miejsca w tramwaju. Napierają na nią inne ciała, które uważają, że mają większe prawo do przestrzeni. Jakby nie istniała albo była niewidzialna. A jednocześnie każdy może się okazać agentem katolicyzmu, który ją widzi i wie, co ona chce zrobić.
Języka wyboru używa się rzadko („twój brzuch, twoja sprawa”), ale w „Siostrze” nie było go wcale. Alicja nie chce dziecka, bo nie. Dodatkowe uzasadnienia są zbędne. Wariuje nie dlatego, że chce się pozbyć płodu, ale dlatego, że nie może. Ważnym przesunięciem w stosunku do „Siostry” jest też połączenie katolicyzmu i terapii. U Saramonowicz psycholożka była po stronie pacjentki, u Zielińskiej opresyjny język religijny i psychologiczny bywają nieodróżnialne (syndrom postaborcyjny), a w najlepszym razie uzupełniają się w ograniczaniu wolności kobiet. Wpędzanie w poczucie winy i medykalizacja kobiet, które nie chcą zostać matkami, przebiegają równocześnie.
„Nasze problemy pojawiły się, odkąd przestaliśmy rozmawiać” – mówi mąż do Alicji, zgodnie z zasadami terapii deklarując wsparcie i dążąc do komunikacji. Używa przy tym łagodnej perswazji i kojącej liczby mnogiej. Tylko że Alicja i Tomasz nie są podmiotem zbiorowym. Ona jest w sytuacji krytycznej, on – uprzywilejowanej. Jej interes się dla niego nie liczy. Między nimi jest antagonizm i terapeutyczne techniki irytują naiwnością, budzą podejrzenie o obłudę. Problem Alicji to problemem z ustawą i jej skutkami, nie z indywidualną psychiką.
Powieść Zielińskiej przedstawia związane z zakazem aborcji kwestie społeczne, choć jest nierealistyczna. Współczesna proza obyczajowa raczej unika tego tematu. W peerelowskiej literaturze aborcja była znacznie częstsza, wpleciona w nadrzędną fabułę jako jeden z wielu problemów współczesnej kobiety. Ważny, ale nie najważniejszy. Zasadniczo bohaterki miały do niej elementarne prawo, choć ich wybór bywał krytykowany przez różne osoby. Protagonistki powieści dla dziewcząt nie uprawiały seksu, więc nie zachodziły w niechcianą ciążę, ale z przekonaniem pomagały się jej pozbyć mniej szczęśliwym koleżankom. Ich współczesne odpowiedniczki często borykają się z przedwczesną ciążą, ale o aborcji nawet nie myślą. Raz-dwa dojrzewają do roli matki i jeszcze na tym zyskują, bo ciąża je wewnętrznie ubogaca. Ciężarnej nastolatce w powieści Marty Fox to nawet wraz z brzuchem całkiem dosłownie rosną zasoby materialne.
W rezultacie i w roku 1996 i dziś najwięcej o podziemnym państwie kobiet mówi powieść grozy. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, ale ostatecznie – wszystko się zgadza. Rzeczywistość to koszmar. Od tak dawna, że już się tym nie przejmujemy. Literatura przypomina.