W aktualnej edycji słownika komunałów Norwegia byłaby krajem bardzo bogatym, który jednak ma problem z imigrantami i Andersem Breivikiem. Problem z Breivikiem jest przy tym konsekwencją problemu z imigrantami. Problemu Breivika Norwegia nie tylko nie potrafi rozwiązać – wręcz nagradza psychopatę małym wyrokiem i luksusowym więzieniem. Imigrantów, miast odstraszyć zamknięciem w ośrodku o więziennym rygorze, wabi zabezpieczeniami socjalnymi. Nie wiem, czy w obiegu jest nadal wiadomość, że imigrantów z Polski w Norwegii traktuje się wyjątkowo źle – odbiera im się dzieci, które trafiają do rodziny zastępczej w celu norwegizacji. I że bezduszną państwową machinę może pokonać tylko Krzysztof Rutkowski, wykradając i oddając dziecko zrozpaczonym rodzicom.
W każdym razie internetowi recenzenci „Cudownych dzieci” Roya Jacobsena o akcji Rutkowskiego już chyba zapomnieli. Jeden negatywny stereotyp wyparł inny, silniejszy. W notkach powtarza się informacja, że autor przedstawia Norwegię początku lat 60., jeszcze sprzed odkrycia złóż ropy i gazu, biedną i straszną, pełną urzędowej przemocy, odbierającą dzieci kochającym opiekunom. Marta Mizuro przypomina nawet surowo, że Norwegia była jednym z pierwszych europejskich krajów, w których podpisano ustawy o czystości rasy, co z powieścią Jacobsena ma niewiele wspólnego, za to robi odpowiednie wrażenie. Podtekst jest zawsze dość czytelny – obecnie w norweskim dobrobycie coś takiego byłoby niemożliwe. Na polską recepcję książki wpłynęło zapewne ścisłe skojarzenie biedy z państwem ingerującym w życie obywateli. I to ingerującym na ich szkodę.
Do dobrobytu państwo się nie miesza. Stąd się właśnie bierze dobrobyt – z niemieszania się państwa. Dobrobyt jest neoliberalny. W słowniku komunałów nie ma mowy o tym, że w Norwegii są wysokie podatki, bardzo niski wskaźnik rozpiętości dochodów i w większości państwowe firmy wydobywcze. Że reguły życia społecznego ustala się w dużej mierze instytucjonalnie, że sfera publiczna jest świadomie kształtowana, zadbana i przyjazna. Że opieka społeczna działa zdecydowanie i zapewne czasem się myli.
Przy odrobinie dobrej woli z „Cudownych dzieci” da się wyczytać, że w polityce norweskiej od lat 60. do współczesności nie było wielkiego przełomu, raczej ewolucja już istniejącego systemu socjaldemokratycznego. Zmiana miała charakter społeczny i kulturowy, nie polityczny. Jednak w naszym kontekście lekturę deformuje negatywny stereotyp PRL-u. Książki Jacobsena o blokowisku na obrzeżach Oslo nie można bowiem po polsku czytać bez peerelowskich asocjacji.
Tonsenjordet to robotnicze osiedle z wielkiej płyty powstałe w latach 50. Wielu budowało je w czynie społecznym. Mieszkańcy przybyli ze wsi. W ich życiu nowoczesność współistnieje z tradycją. Kobiety zazwyczaj nie pracują poza domem, więc status matki Finna, głównego bohatera, zatrudnionej w sklepie, już choćby z tego powodu jest niepewny. Poza tym rozwiodła się z mężem i sama wychowuje syna, toteż mężczyźni często zakładają, że mają prawo traktować ją protekcjonalnie. Brzmi znajomo? Jeśli dorzucimy związki zawodowe, które pomagają swoim ludziom w razie braków w zaopatrzeniu, podniosłe filmy dokumentalne o wojnie, zmianę stylu życia na bardziej konsumpcyjny, pojawienie się taniego i nowoczesnego wyposażenia wnętrz, pierwsze pożyczki mieszkaniowe (które chłopiec nazywa „oszczędzaniem wstecz”), początki telewizji i sąsiada w siatkowym podkoszulku na dodatek, poczujemy się prawie jak w peerelowskim domu. Nawet oddziaływanie zagranicznych pism kobiecych – w Norwegii szwedzkich, w Polsce niemieckich – jest podobne.
Narracja też brzmi znajomo. Jacobsen pisze trochę tak, jak w Polsce pisuje się o PRL-u – z przekąsem bądź rozgoryczeniem. Niektórych silnie nacechowanych słów używa ironicznie. O „ludziach pracy” i „postępie” mówi u niego postać negatywna, obłudny sublokator. Główny bohater nazywa „socjaldemokratyczną” wycieczkę w góry, na którą zabiera go właśnie ten mężczyzna, chcąc wejść w rolę typowego norweskiego ojca. „Socjaldemokratyczny” jest właściwie synonimem „patriarchalnego”. Oznacza tępo odtwarzany męski rytuał narciarski. Ojcowie i synowie jadą w góry pociągiem, w którym panuje „cisza jak makiem zasiał, drzemiący tłum mężczyzn w każdym wieku, sami mężczyźni, z niemal państwową powagą na twarzach, armia w drodze na front”. Potem w morderczym tempie przebywają na biegówkach mordercze trasy, na których młodsi chłopcy muszą zdać egzamin techniki i wytrzymałości. Wszystko w osobliwym amoku: „Norweski zwierz zimowy. Niedźwiedź, co nigdy nie śpi, tylko szarpie i drapie, w pojedynkę i pospołu z innymi wiedzie przeraźliwy żywot, byle nie zamarznąć na śmierć”.
Awersja do systemu ma jednak w „Cudownych dzieciach” znacznie dramatyczniejsze przyczyny. Przyrodnią siostrę Finna, z którą „coś jest nie tak”, system próbuje na siłę zaklasyfikować jako niepełnosprawną umysłowo i poddać specjalnym procedurom edukacyjno-wychowawczym. Wokół jest wiele dzieci społecznie nieprzystosowanych, ale to akurat Lindę i jej rodzinę kontroluje się, testuje i ocenia. Urzędnicy, lekarze i nauczyciele szukają nazwy i wreszcie stwierdzają, że dziewczynka ma kiepską koordynację i koncentrację. Takie orzeczenia jednak nic o niej nie mówią. Świadczą raczej o ślepym normatywizmie władzy i medycyny.
Sześcioletnia Linda, kiedy trafia pod opiekę matki Finna, prawie nie mówi, w nieskończoność powtarza niektóre czynności, rysuje niemożliwe do zidentyfikowania konie, nie potrafi bawić się z innymi dziećmi i jest niezdarna. A jednak świetnie demaskuje autorytatywność normy. Dowodem przeciwko Lindzie może być wszystko, na przykład to, że nie umie czytać, chociaż w jej wieku rzadko kto umie. Nawet zdobycie tej umiejętności nie zmieni wyroku, bo to kwestia założeń. Finn zakłada, że siostra może się wszystkiego nauczyć i faktycznie już niedługo Linda pływa, czyta, ogrywa wszystkich w bierki, staje się bardziej niezależna, argumentuje i wypowiada się całymi zdaniami. System zakłada, że Linda i jej nowa rodzina nie dadzą sobie rady. Decyduje o ich losie, bo napiętnował zarówno dziewczynkę, jak i matkę Finna, która jako kobieta niezamężna i lecząca się psychiatrycznie też nie spełnia urzędowej normy. Ona sama zresztą poddaje się odgórnym dyrektywom, częściowo uwewnętrzniając normatywny punkt widzenia.
Intencje Jacobsena, odczytane w Polsce dość tabloidowo, na szczęście nie są do końca jasne. Oczywiste jest tylko rozgoryczenie Finna, któremu odebrano siostrę. Skojarzenia z PRL-em działają w tym przypadku jak fałszywi przyjaciele. Norwegia w „Cudownych dzieciach” to kraj peryferyjny, jak Polska, ale w powieść wpisana jest zewnętrzna perspektywa. Nastąpił gwałtowny i powszechny awans społeczny, zniknęło tradycyjne społeczeństwo rolniczo-robotnicze i wyłoniło się nowoczesne społeczeństwo dobrobytu. Symptomatyczna jest przemiana matki Finna, która dokształciła się, zaczęła więcej pracować i zarabiać, by stać się „piękną, udaną kobietą o zreperowanym dzieciństwie, szefową filii z porządkiem w rachunkach”. Jej pewność siebie i zaradność wzbudzają w synu taki sam żal jak kiedyś chwiejność i bezsilność. W jednym i w drugim przypadku pretensje wydają się słusznym, ale dziecinnym odruchem – matka postępowała zgodnie z regułami życia społecznego i zmieniała się wraz z nimi, nie mogła inaczej. Jednak są zgłaszane.
Norwegia przezwyciężyła peryferyjność własnym sposobem, bez gorliwości neoliberalnego prymusa. Jacobsen próbuje ją z tego literacko rozliczać. Wypomina zbiorową amnezję, zapomnienie o dawnej biedzie i bezradności. Widać literatura rozrachunkowa i w takiej sytuacji jest potrzebna. Czy i kiedy doczekamy się jej polskiej wersji?