W programie wędrówek po nocnym Meksyku nie mogłem pominąć Areny Mexico. Jest to największe w stolicy miejsce walk typu lucha libre, meksykańskiej odmiany wrestlingu. Ważna, niezwykle popularna i głęboko zakorzeniona w kulturze tego kraju weekendowa rozrywka. Wraz z przyjaciółmi z Polski mieliśmy niedawno okazję podziwiać tam, oprócz wielu innych akrobacji, legendarny rzut karłem. Przy głównej bramie witały nas fotosy największych legend i najbardziej znanych zawodników. Nieważne, w jakim okresie byli aktywni, łączy ich wszystkich biblijno-mitologiczny patos w kreskówkowym wydaniu, objawiony przede wszystkim w nietuzinkowych imionach. Ponad wszystkimi stoi więc El Santo, ikona branży lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Za nim Archanioł, Biały Byk, Niebiański Huragan i groźnie wygrażający Zemsta Piekła.
Po wejściu do sali pierwszy cios otrzymuje sam widz. To uderzenie we wszystkie zmysły. Hałas nieopisany, muzyczna kakofonia, smród prażonej kukurydzy, krzyk publiki, ryk plastykowych trąbek. Co do samych walk, to za najlepszą charakterystykę niech posłuży wyimek z „Mitologii” Rolanda Barthesa:
Wolna amerykana jest jak pismo diakrytyczne: ponad podstawowym znaczeniem swego ciała zawodnik dysponuje epizodycznymi, akceptowanymi przez publiczność wyjaśnieniami, które bez wątpienia pomagają w lekturze walki poprzez gesty, postawy i mimikę doprowadzające intencję do granic oczywistości.
Dodam od siebie w trybie felietonowym, że dla nie-Meksykanów to spektakl trudny w odbiorze. Mimo wszystko ani rozdęta, przerysowana estetyka, naddana gestykulacja, ani wulkaniczna teatralność nie są argumentem przeciw temu „przedstawieniu”. Wpisuje się ono doskonale w charakter kultury popularnej Meksyku, która z wymienionych elementów utworzyła znak firmowy. Znamy to choćby z telenowel. Czymś, co budzi największy opór w odbiorze lucha libre, jest hiperboliczny maczyzm. Na ringu, lub poza nim, jeśli zawodnik zostanie wyrzucony poza liny, widzimy kuriozalnie nadętą męskość, której niepoważne ramy mogą właściwie zrozumieć dorośli, ale chyba nie wszechobecni chłopcy w każdym wieku, począwszy od lat sześciu. Nadludzki entuzjazm publiczności jest zresztą współmierny do „heroicznych” zmagań bohaterów ringu i to te dwie energie komponują unoszący się nad salą hymn groteskowego maskulinizmu.
*
Z groteską nic wspólnego nie ma już inny efekt kultury macho, a mianowicie zjawisko feminicidio, czyli kobietobójstwa. Każdego dnia z rąk ojców, braci, partnerów czy obcych ginie w Meksyku sześć kobiet. Sześć. Niezgłaszane akty agresji wobec nich są niepoliczalne. Niski poziom edukacji, brak świadomości społecznej oraz nieefektywność organów ścigania i sądów, które nadal ciężej karają zabójstwa mężczyzn, robią swoje. Kolejnym problemem jest brak skutecznie działającego społeczeństwa obywatelskiego, które dopiero tworzy się w Meksyku od mniej więcej czterdziestu lat. Jego krystalizacja w tym kraju często jest przyśpieszana jakąś tragedią. Tak się działo po masakrze studentów w dzielnicy Tlatelolco, czy po trzęsieniu ziemi w mieście Meksyk w 1985 roku. W tym roku zarzewiem solidarności społecznej stała się sprawa Mary Fernandy Castilli.
Mara była dziewiętnastoletnią studentką nauk politycznych na uniwersytecie w mieście Puebla. Dziewiątego września bawiła się w klubie z przyjaciółmi w małym miasteczku niedaleko tejże miejscowości. Około piątej nad ranem wsiadła do taksówki. Kierowca uprowadził dziewczynę do jednego z małych hoteli, zgwałcił, skatował, a na końcu zamordował.
Rozpoczyna się fala protestów. Zdjęcia uśmiechniętej, młodej kobiety pojawiają się w rękach kilkudziesięciu tysięcy demonstrantów w jedenastu największych miastach Meksyku. Na transparentach hasło „Nie zabijaj mnie, bo jestem kobietą”. Nad czym ubolewają aktywistki na rzecz praw kobiet, takie jak Irma Ochoa, koordynatorka grupy feministycznej Arthemisas por la Equidad? Ochoa podkreśla ogromną ilość mizoginicznych komentarzy w sieci po śmierci dziewczyny. Ich treść jest niestety ponadnarodowa. Bo się pewnie nieciekawie prowadziła, ubierała się jak się ubierała i inne, znane tego typu brednie. Tymczasem protesty kierują się ku władzy. Ludzie domagają się uruchomienia w stanie Puebla „Alarma de genero”, bardzo interesującego narzędzia prawnego, jedynego takiego na świecie. To ustanowiony w 2015 roku przez Narodową Komisję do Zwalczania Przemocy wobec Kobiet akt. Pozwala on na wprowadzenie czegoś na kształt stanu wyjątkowego, gdy liczba zgłaszanych aktów przemocy wobec kobiet w danej gminie przerasta możliwości interwencji lokalnych władz.
Bo kobiety meksykańskie wolno, ale jednak konsekwentnie się emancypują. Dotyczy to jedynie dużych ośrodków uniwersyteckich, co w skali studwudziestomilionowego kraju wciąż znaczy niewiele. Niemniej, jak uważa w książce „Dzieje kultury latynoamerykańskiej” Rena Hryciuk, to właśnie wyzwalanie się spod tradycyjnych reguł meksykańskiego życia ma duży wpływ na wzrost przemocy wobec kobiet. Strach mężczyzn przed utratą dotychczasowej hegemonii budzi u niektórych z nich histeryczną, a w końcu skrajnie agresywną reakcję.
*
Nie można oczywiście zrównywać cyrkowych szaleństw luchadorów z masowym kobietobójstwem. Wywodzą się z tego samego gruntu, jednak stanowią inne jego oblicza. Lucha libre uwypukla operetkową sztuczność i ostatecznie ma służyć uciesze gawiedzi. Maczysta, który zabija kobiety, jest przestępcą, który w wyjaśnieniach dotyczących okoliczności danej zbrodni krąży wokół pojęcia, jakim bardzo często próbuje się tłumaczyć patologiczne myślenie. Odwołuje się oto do mitycznego naturalnego porządku, na którym ma być rzekomo zbudowany świat. Ten niemęski świat. Złowrogie miejsce, w którym równość między płciami jest wciąż postrzegana jako uleczalna za pomocą przemocy choroba.