Felietoniści mieli ostatnio pełne ręce roboty. TVN24 się skompromitowała, relacjonując 11 listopada tak, żeby niczego nie zrelacjonować. Prawicowi publicyści otoczyli uliczną przemoc zasłoną dymną, przekierowując społeczną niechęć na „Krytykę Polityczną”. Sąd (reprezentujący państwo) się skompromitował, legalizując symbole faszystowskie.
Lewica niestrudzenie dementowała, oświadczała i protestowała, próbując dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. W takiej sytuacji pisanie o książce, która ukazała się ponad 100 lat temu, może się wydawać nieodpowiedzialnym pławieniem się w luksusie. Marginalne dywagacje czasem się jednak przydają.
Możliwe, że mimo wszystko nadchodzi systemowa zmiana. To zależy od tego, czy uda się ją przeprowadzić. Dopiero wtedy okaże się, czy wydarzenia, które obserwujemy, są jej symptomami. Przyszłość jest zadaniem. Tak też myślał Stefan Żeromski i tak kazał myśleć Judymowi. Dlaczego zatem „Ludzie bezdomni” oraz ich kariera tak mnie irytują?
Jakkolwiek by nie interpretować finałowej decyzji Judyma, o której pisałam poprzednio, pozostaje ona arbitralna. Choć otacza ją aura tragicznej konieczności, zapada nagle i zaskakuje chyba nawet samego decydującego. Nie zależy od tego, co zrobi bądź czego nie zrobi Podborska. Wiele za to ma wspólnego z najbardziej enigmatycznym bohaterem powieści, inżynierem Korzeckim, i niebieskimi oczami pewnego posłańca. Łatwo ten związek przeoczyć. Trzeba go odczytać z aluzji, niemych scen, zagadkowych znaków, dziwnych, nieadekwatnych reakcji bohaterów.
Judym spotyka Korzeckiego, dawnego znajomego, przypadkiem, na dworcu. Nasz doktor właśnie został wyrzucony z pracy w uzdrowisku, bo nieprzytomny ze społecznikowskiej wściekłości pchnął administratora do stawu. Nie bardzo wie, co z sobą począć. Początkowo niechętnie widzi Korzeckiego, z którym kiedyś przez trzy miesiące wojażował po europejskich kurortach, gdzie ten leczył nerwy. Wykwintny, zachodnioeuropejski strój, trudna twarz, ironiczne, nieznośne oczy przenikające rozmówcę jak promienie Roentgena przypominają Judymowi dawne kłótnie. Niechęć miesza się jednak z przyciąganiem, inaczej Judym nie obawiałby się aż tak bardzo słów i spojrzeń przygodnego towarzysza podróży. I nie pragnąłby mu się zwierzać.
Korzecki zabiera Judyma do Sosnowca, rozwijającego się i rozpadającego jednocześnie górniczego miasta, gdzie piętrzą się czarne hałdy, w dołach stoi czarna woda i mieszkają czarni ludzie, a nad wszystkim słychać hałaśliwą mowę kopalni. Judym rozpoznaje tam „krajobraz swej duszy”. Korzecki, choć nie usłyszał jego spowiedzi, wszystkiego (czyli czego?) się domyśla, bierze go za ramiona i całuje w usta. Nie budzi to jeszcze naszych podejrzeń – najwyraźniej wtedy między mężczyznami uchodziło więcej niż teraz, inaczej Żeromski by tego nie napisał.
Dalej Korzecki wiezie Judyma do swego mieszkania, pustego jak psiarnia. Gość rzuca konwencjonalną uwagę, że przyszła gospodyni upiększy wnętrze. Korzecki reaguje niekonwencjonalnie – śmieje się „głośno, zanadto głośno, z chichotem, który niemile raził”. Odżegnuje się od małżeństwa, a w końcu powiada, że już sobie znalazł gospodynię, ale jego oczy nie wiedzieć czemu błyszczą przy tym „złowrogim, srebrnym blaskiem”. Z kolei kiedy wyznaje, że dobrze mu siedzieć z Judymem przy stole i w ogóle mieć go przy sobie, w jego głosie brzmi „dźwięk za wysoki”. Na zakochaną w nim pannę Korzecki patrzy z dystansem. I tak dalej, i tak dalej. Wiele sygnałów, z których każdy osobno dałby się wyjaśnić inaczej, ale wszystkie razem można zrozumieć tylko w jeden sposób. Korzecki wnosi do powieści osobliwy niepokój i napięcie, które dziś identyfikujemy jako homoseksualne.
Tym bardziej że inżynier wygłasza obronę zbrodniarzy, obłąkanych i dzieci, poddawanych karom i restrykcjom w imię dobrego samopoczucia wspólnoty. Krytykuje społeczną przemoc, która przybiera formy prawne, medyczne i edukacyjne. Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, powinny je rozwiać dwie sceny. W pierwszej Judym, stojąc na ciemnych schodach, niechcący widzi, jak Korzecki w drzwiach odbiera pakunek od przemoczonego i drżącego mężczyzny. Korzecki trzyma świecę i rozmawia z posłańcem, ale niewtajemniczony obserwator nie słyszy słów. Kiedy inżynier spostrzega Judyma, ostro, gniewnie, jakby z przestrachem wykrzykuje: „Co tu robicie?”. Potem zmieszany tłumaczy, że przemytnik przyniósł mu kupiony w Krakowie materiał na ubranie. Kiedy posłaniec unosi głowę, na doktora patrzą „duże, jasnoniebieskie oczy”, co wywołuje kolejną w tej sekwencji wydarzeń dziwną reakcję: „Ręka Judyma, w której trzymał kubek, zdrętwiała jakby od gwałtownego zimna”.
Posłaniec, przemytnik, „drab” o paraliżująco niebieskim spojrzeniu, wchodzący w światło świecy wprost z deszczowej nocy i znikający w niej bez śladu, pojawia się jeszcze raz. Przybywa nie wiadomo skąd na wieść o samobójstwie Korzeckiego. Judym znów staje się niewidocznym świadkiem niedookreślonej, ale wymownej sceny. Do izby, w której spoczywają zwłoki, wchodzi znany już doktorowi „posłaniec”. Nieświadomy obecności Judyma, szepcze coś z lękiem, delikatnie unosi okrwawioną głowę samobójcy, jakby chciał go ocucić, bierze martwą rękę, usiłuje rozprostować zastygłą pięść i rozgrzewa ją wargami. „Zdziecinniałymi w bólu ruchy poprawiał włosy zmarłego, zapinał guziki jego surduta”. Wreszcie siada u nóg Korzeckiego i pogrąża się w spazmatycznej żałobie.
Tu wątek się urywa, dalej jest już tylko odrzucenie Joasi i rozdarta sosna. Korzecki wprowadza homoseksualne napięcie, czyli stygmat klęski, tragizm, śmierć; Judym coś w nim rozpoznaje jako swoje i deklaruje walkę o przegraną sprawę. Fabuła kończy się tam, gdzie właściwie powinna się rozpocząć, jakby zobowiązanie załatwiało wszystko.
Żeromski lubił bohaterów podejmujących daremne wysiłki, osiągających zwycięstwo moralne przez realną porażkę. Wracał do schematu ofiarnych, ale bezskutecznych zmagań samotnego idealisty z żywiołem zła. Spodziewał się, że za tym pięknym przykładem nastąpi narodowy cud bezkrwawej rewolucji moralnej. Krytykowali go za to polemiści, których przy wszystkich różnicach łączył zmysł polityczny – na początku XX wieku Stanisław Brzozowski, przed i w czasie wielkiej wojny – piłsudczycy, w połowie lat 20. – Julian Brun.
Jest coś zastanawiającego w tym, że pisarz, któremu zależało na zmianie społecznej, tak się starał, żeby jej nie zaprojektować. Tak się upierał przy prometejskiej misji inteligenta, tak zewnętrznie opisywał „masy”, o które się troszczył. W „Ludziach bezdomnych” przedmiot zbawczych usiłowań Judyma pojawia się przede wszystkim jako obraz – albo pięknego, ciężko pracującego ciała (oczywiście męskiego), albo nieokreślonego ludzkiego zbiorowiska. Żeromski był w 1897 roku w Dąbrowie Górniczej i z konieczności powierzchowne wrażenia z tego pobytu wykorzystał w powieści. Jakby po to, żeby zażartować z pisarza, kilka lat później, w czasie rewolucji 1905 roku, ta „bezwolna” proletariacka masa spontanicznie utworzyła samorząd i Republikę Zagłębiowską, ujawniając zbiorową podmiotowość, której nie dostrzegł Żeromski.
Żeby pozostać przy swoim, używał dziwnych wybiegów fabularnych. Judym przenosi swoją słabość na kobietę, a potem ją odsuwa. Judym utożsamia się z tragiczną figurą homoseksualisty. Judym znajduje dla siebie analogię w przyrodzie (sosna).
I taki pokrętny bohater był z nami 100 lat (relację z Korzeckim odczytywano jednak jako aseksualną więź społecznikowską). Ale ostatnio chyba nikt Judyma nie przywoływał? Może da się z tego zrobić symptom zmiany?