Archiwum
26.06.2013

Next stoppe: Arte Povera?

Krzysztof Łukomski
Felieton

„Nie będzie Cię w tym roku w Wenecji? Jak to?”

(zdanie artystki skierowane do artysty)

 „Jeśli w otaczającej nas pornografii zagubiło się złudzenie pragnienia, to we współczesnej sztuce zgubiło się pragnienie złudzenia (…)”

Jean Baudrillard

 

Otwarcia wielkich imprez artystycznych zwykle gromadzą spore spektrum społeczności nazywanej popularnie i często bezzasadnie „światem sztuki”, którego liczni reprezentanci, nie ukrywając tego zresztą wcale, jadą nań nie tyle dla potrzeby głębokiego przeżycia estetycznego lub emocjonalnego, raczej dla potrzeby ciała i ego, zwanej być może przez Włochów arti-froterismo. Jak określił to bezczelnie mój znajomy: „lecą tam, jak muchy do…” W tym roku jeden z najokrutniejszych przejawów czarnego poczucia humoru polskiego świata sztuki dotyczył samolotu, którym większość reprezentantów stołecznej socjety przyleciała na Biennale i zeń odleciała. Nazwano go pieszczotliwie „Tupolewem”, gdyż według pewnego samozadowolenia części tej reprezentacji, byli tam WSZYSCY. Nie bez serdeczności dla pamiętnych scen z musicalu Woody’ego Allena „Wszyscy mówią: kocham cię”, rozgrywających się w zakamarkach weneckich, przypatrywałem się w scenografii la dolce vita tegorocznym ekscesom i przygodom otwarcia Biennale di Venezia, zatytułowanego, co w tym kontekście szczególnie zabawne, „IL PALAZZO ENCYCLOPEDICO”. W wielkiej wystawie sztuki, z której część artystów reprezentuje swoje kraje w stylu odświętno-galowym z podniesionym czołem (i nie tylko czołem), jak na narodową reprezentację przystało, uderza nie tyle „dobra” lub „niedobra sztuka”, jak nazwał to jeden z moich rozmówców, siwy już pan z tytułem profesorskim (sic!), ile brak potrzeby głębokich intelektualnie przeżyć zamienionych na turystyczno-atletyczne westchnienia szybkobiegaczy od Arsenału po Giardini, w rodzaju: „Poland, we’re not gonna make it” („Już nie zdążymy do Polski”). Owi arte-turyści mają na myśli niemożność dotarcia przed godziną osiemnastą, zwyczajowo uznaną za porę zamykania kolejnych galerii Biennale, do Pawilonu Polskiego w weneckim Giardini.

Zostając w obszarze beztroskiej, post-esemesowej przemiany językowo-semantycznej opisującej Wielką Imprezę Artystyczną, przypominam sobie tekst, świadczący o zmianie retoryki z rzeczowej krytyki artystycznej w stronę weekendowej publicystyki, w którym jego autorka, jedna z redaktorek pewnego pisma, dosłownie zarubrykowana w dziale „kultura”, raczyła przedstawić wspaniałą, podbudowaną przykładem analizę problemu współczesnej sztuki w ramach jej monumentalnej odsłony, pisząc: ,,aktualne biennale jest gorsze od poprzedniego, mniej w nim artystów rzeczywiście reprezentujących swoje kraje”.

Gdyby porównywać narodowe pawilony na biennale sztuki do „kupowania zawodników” aka forum multi-kulti klubów piłkarskich, kiedy na przykład Brazylijczyk od ręki otrzymuje obywatelstwo innego państwa, by zostać jego reprezentantem w grze o puchar, cieszyć/nie cieszyć może zatem fakt, że tym razem narodowe reprezentacje, w porównaniu do poprzedniego biennale, wróciły do mniej więcej diamentowo-ambasadorskich przedstawicielstw. Pół-Brytyjczyk nie reprezentuje już Niemiec, „lewicująca artystka z Izraela” (cytat za jednym z opisów polskiego pawilonu na Biennale w 2011 roku) nie jest tym razem Lady Polonia, a nieco zamerykanizowany Włoch jest (nareszcie znowu;) kuratorem całości imprezy. Punkt dla organizatorów, szczególnie w dobie kryzysu i nadwyrężania zaufania dla sensowności narodowych reprezentacji w kulturze, okraszonych pytaniem w stylu: „A co tym razem pokażą Węgry? Naturalnie Grecja mówi o kryzysie i ekonomii”.

W ramach Venetian Vanity Fair podczas Biennale Opening Days, tym, co rzeczywiście odróżnia narodowe reprezentacje, wcale nie jest jednak sztuka autorstwa lub współautorstwa samych artystów („współautorstwo” jest terminem, który w opisie „aktualności świata sztuki” zrobi jeszcze sporo hałasu, zważywszy na Grand Prix Tino Seghala i rodzący się niepokojący nurt naśladowczy, zwany odtąd tinoseghalizmem, kiedy byle wariatka wchodząca na wystawę sztuki i śpiewająca piosenkę może zostać nazwana żywą rzeźbą ;), ale raczej otwarcia i after-party w pawilonach kolejnych krajów. Dla przykładu: klasycznie siermiężne otwarcie w pawilonie jednego z największych krajów dawnych demoludów równoważy cocktail-party w pawilonie południowoamerykańskim. Niedoszli imprezowicze, podobni do bohaterów książki „Unhappy hipsters”  nie wchodzą na after-party w pawilonie Chile, gdyż ochrona nie wpuści już więcej osób. Ze smutnymi minami stwierdzają więc: „może pójdziemy do Francuzów?”

 

„Będziesz na balu w Bauerze?” – pyta mnie nagle jeden ze słynnych niemieckich artystów młodego pokolenia. „Nie wiem, na razie idę na party w Estońskim” – odpowiadam. Na być może najlepszym after-party w całej Wenecji, ze świetnym dj-setem i gorącą ekipą na dancefloorze słyszę także znakomitą ocenę sytuacji, z którą nieśmiało muszę się natenczas zgodzić: „You guys from the North, you know how to have fun…” Czy zwykle nie mówiło się tak południowcach? Wśród roztańczonej śmietanki rozpoznaję serio-żną dyrektorkę pewnej ważnej instytucji, która jakiś czas temu powiedziała znanemu artyście pytającemu o więcej pieniędzy na wystawę: There is nothing I can do for you. Teraz w towarzystwie najlepiej ubranego kuratora w Wenecji, owa Lady MaCB-eth wykonuje popisowe salta w remiksie Beyoncé i macha do mnie ręką. Powinienem odmachać? 😉 („Wręcz wizytówkę” – dręczy mnie wewnętrzny głos).

Następnego dnia, pośród wielu doprawdy znakomitych odkryć artystycznych oraz ciekawych wymian zdań z ludźmi z całego niemal globu, z którymi wspólnie wędruję po Wenecji (do zamknięcia wystawy w Fundacji Prada zostało nam czterdzieści minut…), docieram także do pawilonu Islandii. Tam jestem świadkiem zabawnej sceny: spocona i wnerwiona arte-turystka pyta młodzieńca (reprezentanta Biennale-Staff) przy bramie wejściowej: „Where iz Eis-land”? Ten pokazuje palcem rozległy dziedziniec z ogrodem, ale namawia też panią do obejrzenia właśnie odbywającego się performansu w ramach wspólnej wystawy kilku pawilonów. Tuż obok. Tymczasem Wielka Berta, z wyraźnie niemieckim akcentem, odpyskowuje: „I don’t (k)are about performan(z). I (k)are about Eis-land”. Młodzieniec opuszcza wzrok i ze złamanym sercem, tym razem mniej energicznie i bez słów, ponownie wskazuje palcem na dziedziniec, na którym znajduje się Pawilon Islandii.

Tego samego dnia, na odległej od islandzkiego dziedzińca Via Garibaldi spotykam grupę lekko znerwicowanych polskich artystek w outficie quasi-jedwabnym, rodem z Sopot Top-Trendy. Jedna z nich, z nieznanych mi powodów ostentacyjnie pokazując mnie palcem i będąc niezbyt kulturalną młodą damą, bo mówiąc to prawie na głos, pyta koleżankę: „A ten co przyszedł z Anią, to kto? Warto się zakolegować?” Owo zakolegowanie się jest także głównym powodem, dla którego te panie w iście wyszukanych strojach wdzięczą się do bywalców kolejnych after-party. Jest to panującą TYLKO W NIEKTÓRYCH KRĘGACH, strategią na wbicie się szaty króla. Wydaje się, że także praktyką co najmniej eufemistyczną. I to właśnie jest drugi ze sposobów na odróżnienie nie tyle narodowych reprezentacji, ile narodowych nad-reprezentacji i narodowych wad w postaci ogona znajomych wleczącego się za Artystą Reprezentującym, którzy zamiast po prostu się cieszyć z jego sukcesu, chcą raczej ogrzać się w blasku czyjejś sławy. Publicznie tedy nadinterpretują „znajomość z nim od wielu lat”. „Kochają cię Goście, kochają, ledwo wyjdziesz, to Cię obgadają” – wywróżyła niegdyś parkowa Cyganka mojej ś.p. Babce. Tą żenującą przywarę czysto ludzką można zdiagnozować na jednym z najbardziej ponurych after-party, na którym spięte lub nadmuchane postacie, zapominając, że przyjechały właśnie do Wenecji, jednego z najpiękniejszych miast świata, rozprawiają na przykład o możliwości załatwienia sobie wystawy w kraju położonym co najmniej 1000 kilometrów stamtąd. A kiedy ktoś z kim rozmawiali, odchodzi, odpowiadają: „On nic nie może”. Jedna zaś artystka, podczas rozmowy z dyrektorem niewystarczająco dużej instytucji stwierdza zaś wprost: „fajnie się gada, ale muszę się iść powdzięczyć”.

Pragnąc oddalić się od znamion przeszczepu lokalnej tragifarsy w scenerii, która jej zupełnie nie zna, szybko uciekamy ze smutnego rendez-vous i udajemy się z międzynarodową grupą artystów do Hotelu Bauer. „Tam będą Wszyscy”, głosi lokalna biennalowa plotka. Owi „Wszyscy” zostali i tak podzieleni. Na tych, którzy przyjechali do Hotelu Bauer w kostiumie celebryty lub co najmniej VIP-ów „świata sztuki” czeka zamknięta impreza z widokiem na Canale Grande. Reszta może (o ile zostanie wpuszczona przez ochroniarzy wyglądem przypominających Rambo w smokingach) potańczyć na weneckiej dyskotece ze znakomitymi dj-ami, po latach wspominając, jak wielkie i wspaniałe były diamentowe żyrandole. Tymczasem grupa niesfornych wizytujących Biennale znajduje się nagle na dachu hotelu, za nic mając zakazy i nakazy pańskiego stołu. Żadnego z umięśnionych „italskych buldogów”, jak określa ich kolega z Czech, nie dziwi, że owi dachowcy schodzą nagle tajemną klatką schodową wprost na zamknięte party dla „VIP-ów sztuki”. Tam jeden z najsłynniejszych rapperów nowojorskich, z ni to więziennym łańcuchem na szyi widziany jest w towarzystwie znanej z upodobania do łańcuchów włoskiej artystki instalacji. Nic w tym dziwnego. La dolce vita śmietanki świata sztuki nieznośnie bowiem upodobniła się do zakulisowych scen rodzajowych z Los Angeles, jakby figury reprezentujące świat sztuki współczesnej już nie różniły się od salonowych wyjadaczy z nagród MTV. „Gurl, I luv Venice” – słychać przy balustradzie z nadmiernie przerysowanym widokiem na gondolowy show.

alt

Trudno się nie zgodzić z osądem łańcuchowej pary. Pewien starszy Włoch, teoretyk sztuki, który tylko przypadkiem, jak twierdzi, trafił na after-party, mówi z typowo włoskim akcentem: „Wher’e is’e Arte Pover-r-a”? Właśnie… Wpatrując się w wodę i paląc papierosa, którego dostałem od swego rozmówcy, przypominam sobie weneckie westchnienie Josifa Brodskiego. To chyba William Hazlitt powiedział, że jedyną konkurencją dla tego miasta na wodzie byłoby miasto wzniesione w powietrzu. Ten pomysł ma w sobie coś z Calvino i kto wie, może jeszcze zostanie wcielony w życie jako jeden z rezultatów podróży kosmicznych. W obecnym stanie rzeczy najlepszą pamiątką po naszym stuleciu mogłoby być, obok lądowania na Księżycu, pozostawienie tego miasta w nietkniętej postaci, po prostu pozostawienie go w spokoju. Ja przynajmniej odradzałbym nawet najdelikatniejsze ingerencje. Oczywiście festiwale filmowe i targi książkowe tworzą zgodne współbrzmienie z migotem powierzchni kanałów, z ich pełnymi zawiasów gryzmołami na karcie, którą usiłuje odwrócić sirocco. I, oczywiście, uczynienie z miasta stolicy badań naukowych byłoby też znośną możliwością, szczególnie gdyby wziąć pod uwagę prawdopodobne korzystne skutki miejscowej, obfitującej w fosfor diety dla każdego przedsięwzięcia ludzkiego umysłu.

Tej samej przynęty można by użyć w celu przeniesienia tutaj siedziby EWG z Brukseli i Parlamentu Europejskiego ze Strasburga. A jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby, rzecz jasna, nadanie temu miastu i niektórym naokólnym terenom statusu parku narodowego. Broniłbym natomiast tezy, że pomysł przekształcenia Wenecji w muzeum jest równie absurdalny jak pęd do ożywiania jest zastrzykami świeżej krwi. Po pierwsze, to, co uchodzi za świeżą krew, w końcu zawsze okazuje się zwykłą starą uryną. A po drugie, na muzeum to miasto się nie nadaje – samo jest dziełem sztuki, największym arcydziełem stworzonym przez nasz gatunek. Nie ożywia się obrazu, a już na pewno nie rzeźby. Należy je zostawić w spokoju i tylko strzec przed wandalami – w ich hordach i my możemy się znaleźć.

Saluti da Venezia!

 

fot. Alfredo Jaar, pawilon chilijski na 55. Biennale w Wenecji

alt