Relacjonując dla „Polityki” tegoroczny Przystanek Woodstock, Ziemowit Szczerek pisał o spotkaniu „postmetali, postpunków, posthipisów i innych postsubkultur”. A dalej jeszcze notował pokojowe – by nie rzec: po prostu biesiadne – współegzystowanie ich przedstawicieli, zatopionych w gęstym sosie nostalgii za czasami, w których wszystko było prawdziwsze. Prawdziwsi byli i metale, i punki, i hipisi. Subkultury w ogóle.
Dostrzeżenie jakiegoś „post-” w odniesieniu do subkultur nie jest żadną nowiną. Sam termin „postsubkultura” wprowadził już w 1990 roku brytyjsko-australijski badacz Steve Redhead, antologię tekstów na temat postsubkultur – pod redakcją Davida Muggletona i Ruperta Weinzieerla – wydała oksfordzka oficyna Berg w 2003 roku, a praca zbiorowa zatytułowana znacząco „After Subcultures” ukazała się zaledwie rok później w Londynie. Na dodatek od początku wieku mówi się o „zwrocie postsubkulturowym”. Kondycja „post-” jest zatem dobrze rozpoznana w kontekście subkulturowym, bada się ją, opisuje, poddaje krytycznemu oglądowi. Akademicka robota w większości jednak psu na budę, bo w języku (i imaginarium) potocznym nadal mości się subkultura jako taka, bez przedrostków.
Nie zamierzam tutaj walczyć z wiatrakami przyzwyczajeń. Uderzające jest bowiem coś innego. Subkultury jawią się zwykle jako zjawisko raczej ponadlokalne, powtarzalne w swoich przejawach, oparte na wspólnych schematach; jeśli zróżnicowane, to jedynie na poziomie detali. Jakkolwiek bowiem polski punk miał „irokeza”, a amerykański „mohawka”, to wszyscy i tak wiedzą, że szło o identyczny pionowy czub z włosów biegnący przez środek głowy. Podobnie z pacyfą, headbangingiem, gestem mano cornuta, zasadą straight edge czy hasłem do it yourself – tworzą one wspólną, subkulturową matrycę, opartą na powtarzalności (z wyraźnie zaznaczonymi centrami, które wskazuje dominująca terminologia anglosaska). Na tym zresztą polega zasadniczy subkulturowy paradoks: ludzie szukający niezależności i oryginalności, ulegając ukąszeniu przez subkulturę, poddawali się jej rygorom i konwenansom, a w konsekwencji ich oryginalność diabli brali.
Powtarzam: subkultury uchodzą za zjawisko raczej multiplikowane. Z tym większym zaskoczeniem zapoznałem się z monumentalnym objętościowo tomem „Kmeny 90. Mĕstské subkultury a nezávislé společenské proudy w letach 1989–2000” (Plemiona 90. Subkultury miejskie i niezależne nurty społeczne w latach 1989–2000). Rzecz wymyślił i nadzorował Vladimir 518, raper i artysta multimedialny, rocznik ’78, a wydano ją w ubiegłym roku w Czechach. „Kmeny…” zawierają bogato ilustrowany, podzielony na dwadzieścia pięć rozdziałów atlas subkultur, które w końcu XX wieku istniały u naszych południowych sąsiadów. Odnajdziemy w niej, a jakże, elementy wspólne, znane również u nas. Rap, metal, reggae, skinheads, skate, punk, hardcore, graffiti. Na nich wszelako lista wcale się nie zamyka.
Najsilniej oddziaływała muzyka, dlatego też najwięcej mamy grup zogniskowanych właśnie na niej. Choćby dance, obejmujący scenę muzyki tanecznej, house, techno czy elektroniki w ogóle. Uważana za niekreatywny, czysto rozrywkowy nurt kultury w czasach po pożegnaniu socjalizmu, dla wielu młodych ludzi była wówczas nie tylko sposobem na całonocny trans, ale także na zdystansowanie się wobec świata, który napełniał niepokojem. Obok nich czeska wersja subkultury drum’n’bass, czyli Jungle DNB. I jeszcze fani zespołu Oceán z Czeskich Budziejowic, zorganizowani w liczne fankluby, ubrani na czarno, z krzyżykami na szyjach, traktujący idiom new romantic jako rewers zaangażowanych społecznie i politycznie zespołów. I rockersi, w książce oznakowani jako „Rockabilly”, będący przed 1989 rokiem częścią undergroundu, a rozpoznawani dzięki motocyklom, skórzanym kurtkom i elvisowskim fryzurom.
O ile na polach muzycznych jeszcze potrafimy się porównać z Czechami, o tyle na innych jest już trudniej. Rozdział „Military” opisuje fanów-rekonstruktorów rozkochanych w militariach. Wszystko zaczęło się tuż po II wojnie światowej, gdy niezwykle silny czeski ruch trampingowy zaanektował mundury amerykańskie, brytyjskie, niemieckie (radzieckie najpierw odrzucono ze względu na niską jakość i wątpliwy design, zaś po 1968 roku z powodu jawnej antypatii do „bratniej” armii). Można sięgać nawet głębiej, bo już w 1933 roku na polach koło Sławkowa lokalny Klub Przyjaciół Francji dokonał reenactmentu bitwy znanej jako „pod Austerlitz”. Dzisiaj „Military” to setki wyspecjalizowanych grup, wśród których wymieńmy choćby bunkrologów czy dżiparów (fanów wozów marki Jeep). Jest ponadto subkultura wrotkarzy, lubujących się w sprzęcie pozwalającym na jazdę po różnych nawierzchniach, a przy okazji także na szybką ucieczkę przed milicją/policją. Są przedziwni – nie mający żadnego polskiego odpowiednika – Vontové ze swoją tajną radą, kurierami i zakonem niewidzialności, wywiedzeni wprost z książek Jaroslava Foglara. Obok nich grupa fanów czeskiej gry fantasy w wersji RPG – „Drači doupĕ”.
Poza tym grupy które potrafimy już rozpoznać, bo ich źródła i dynamika przypominają to, co działo się i u nas. Na przykład 16-bitowcy, zwolennicy gier na pierwszych komputerach i konsolach. Albo „ciepli”, przede wszystkim geje, nadający energię ruchowi nieheteronormatywnemu na początku lat 90. (a poza nimi „transky”, „lesbijeczki”; w biseksualność mało kto jeszcze wtedy wierzył). W tomie jest też rozdział poświęcony „światowemu, świętemu i swobodnemu” teatrowi, czyli niezależnym grupom teatralnym (a czasem i komunom jednocześnie), zainspirowanymi Grotowskim, Brookiem, Barbą, Living Theater. W tym, co i jak robili twórcy Dĕreva, Jumping Hamada, Teatru Novogo Fronta, Bilégo divadla i Continuo, przeglądają się nasi z Kliniki Lalek, Węgajt czy Wierszalina.
Okazuje się więc, że nie istniał wspólny świat subkultur, że nawet za graniczną miedzą ich mapa wygląda inaczej. Z tego zaś wynika, że pisanie o postsubkulturach wymaga uwzględnienia tych różnic, a nie mechanicznego odwzorowywania starej siatki współrzędnych. Tym bardziej że postplemiona – pozostając wiernym tytułowi tomu, którego Czechom możemy szczerze zazdrościć – w czasach postprawdy podlegają jeszcze innym mechanizmom. Sugeruje je choćby komiks Tomasza Pstrągowskiego i Macieja Pałki „Jak schudnąć 30 kg?”, którego bohater oświadcza się swojej nieletniej, internetowej miłości specjalnie spreparowanym filmikiem na YouTube do muzyki The Pixies, a po bolesnej rekuzie… „po prostu, wziąłem się za siebie. Codziennie 40 minut na rowerku. Raz w tygodniu godzina na basenie. Na rowerze do pracy. Wywaliłem z diety tłuszcz, słodycze, chipsy, słodkie napoje. Uregulowałem posiłki. Policzyłem kalorie. I, kurwa, schudłem, 30 kilo”.
Post- to dzisiaj fit, we wszystkich plemionach Lechów i Czechów. A może to tylko kolejne wielkokwantyfikatorowe złudzenie na ich temat…