„W ogrodzie pamięci”, historia rodzinna Joanny Olczak-Ronikier, była taka jak jej tytuł – konwencjonalna. Wnuczka Mortkowiczów, wydawców, zasymilowanych polskich Żydów, musiała przedstawić zarówno swoich dziadków, zaangażowanych w działalność niepodległościową, a potem lojalnych państwowców, jak i oddane sprawie rewolucji rodzeństwo babki, dla którego sprawiedliwość społeczna była ważniejsza niż Polska. Nie ulegało jednak wątpliwości, po której stronie lokuje się sympatia autorki. Nie ma co narzekać, ostrożna wyrozumiałość, której Olczak-Ronikier jest mistrzynią, to i tak najlepsze, co może dziś otrzymać Maks Horwitz. By zostać wysłuchanym, polski Żyd musi być lojalny i zasłużony. Dopiero wtedy ma argumenty. Retorycznie miażdżący jest na przykład fragment książki poświęcony Ryszardowi Bychowskiemu (synowi Gustawa), kuzynowi, który z determinacją służył w polskim lotnictwie w Wielkiej Brytanii, gdzie słyszał, jak koledzy z satysfakcją mówią o zniszczeniu warszawskiego getta i wymordowaniu Żydów.
Olczak-Ronikier nawet się zastanawia nad niektórymi przemilczeniami babki i matki, nad (dziwnie?) gładką powierzchnią ich asymilacji. Skoro nie miały problemu ze swoim pochodzeniem, dlaczego o nim nie mówiły? Wiele wyjaśniają wciąż, mimo upływu dziesięcioleci i mimo Zagłady, antysemicki kontekst oraz oficjalna i nieoficjalna cenzura. Sporo też etos dzielności i skupienie na pozytywach. Ale autorce i czytelnikowi nie daje spokoju obraz Eliasza Mortkowicza (w Radomiu właściciela księgarni i antykwariatu), który w warszawskiej firmie syna dostał pracę na zapleczu, bez kontaktu z klientami. „Moja matka pamiętała z dzieciństwa siwego, łagodnego starca o zaczerwienionych, załzawionych oczach, siedzącego nad rachunkami, na uboczu tętniącego wokół życia. Ale nie poświęciła mu ani słowa w swej wyczerpującej książce o dziejach wydawnictwa pod tytułem «Pod znakiem kłoska». Dlaczego?” – pytała retorycznie Olczak-Ronikier. Pragmatyzm aspiranta do kultury dominującej i wstyd wynikający z mechanizmów społeczno-kulturowych bywają silniejsze od więzów rodzinnych. Nie tylko asymilujący się Żydzi tego doświadczali.
Zjawisko nie jest najwyraźniej obce także ich potomkini. Niedawno opublikowana kontynuacja sagi, będąca tomem osobistych wspomnień Olczak-Ronikier, oparta została na uniku, choć wydawałoby się, że pozycji autorki nic nie zagraża. „Wtedy. O powojennym Krakowie” zaczyna się tam, gdzie urwało się „W ogrodzie pamięci”, czyli w momencie startu nowego ustroju. Jednak książka obejmuje tylko dwa-trzy powojenne lata i kończy się u progu okresu stalinowskiego. „Nie chcę opowiadać o tym, co działo się później. Zbyt trudne, zbyt smutne” – puentuje autorka i każe nam zadowolić się historią mieszkania z matką i babką w słynnym Domu Literatów przy Krupniczej, dziejami krótkotrwałej reaktywacji rodzinnej firmy, wspomnieniami o dziecięcych kontaktach ze Staffem, Różewiczem, Gałczyńskim i innymi sławami. Bywa ciekawie, ale umówmy się: znalazłoby się kilka tematów, które można by poruszyć zamiast cytować nudne listy Staffa.
Najbardziej interesuje nas oczywiście ta „wolna i szczęśliwa” dziewczynka, którą była Joanna Olczak-Ronikier tuż po wojnie. Zdystansowana jedenastolatka, odnaleziona po okupacji spędzonej w ukryciu, od początku zdecydowanie odmawiała wejścia w rolę małej księżniczki. Literackie ekwiwalenty jej stanu ducha są najbardziej udanymi fragmentami książki. Matka, a zwłaszcza babka chciały ją ukształtować według przedwojennego szablonu, najlepiej zmienić z powrotem w słodką czterolatkę. Cofnąć w ten sposób czas. Założyć jej kapelusik od słońca, sukienkę w kwiatki i białe skarpetki. Nauczyć języków, posadzić za fortepianem. Tymczasem Joasia migała się, jak mogła. Była ironiczna, śmiała i zachłanna. „Dość samolubnie wykorzystywałam status odzyskanego cudem dziecka” – przyznaje. Nosiła spodnie, zjeżdżała po poręczy, hałaśliwie przeciągała patykiem po sztachetach. Biegła w miasto i urządzała dzikie harce z ulicznikami. Chłonęła książki przygodowe i marzyła o futbolówce. Ewidentnie nie pasowała do wciąż pielęgnowanych w rodzinie genderowych i klasowych norm. Irytowało ją zestawianie z abstrakcyjnym wzorcem: „Chciałam, żeby respektowano mój nowy byt”.
Niestety kobieta, która wyrosła z tej – jak pisała babka Mortkowiczowa – „indywidualnej, wojowniczej i absorbującej osoby”, nie jest tak śmiała. Chowa się za reumatyzm Staffa, pijaństwo Gałczyńskiego, depresję Różewicza, detale edycji tomu F dzieł Norwida. Przede wszystkim zaś odbiera znaczenie dobremu samopoczuciu impetycznej jedenastolatki. Jakby miała jej odrobinę za złe, że nie czuła się dzieckiem wojny: „Żadnych nieszczęść, grobów, lamentów, wyliczania strat. Przeciwnie. Życie było zachwycające”. Powołuje się na opinię „specjalistów” od traumy i stwierdza, że dziś jest mądrzejsza o lata rozmyślań nad powojennymi urazami, więc wie, że jej własna radość, milczenie o przeżyciach, „pracowite i owocne” życie matki, babki i dorosłych żydowskich znajomych to pozór, „dobra mina do złej gry”. I że nędza i strach do dziś mają swoje psychiczne konsekwencje.
A może nie jest mądrzejsza, tylko sformatowana przez kulturę terapii i aktualną politykę uznania? Po Zagładzie, żyjąc w PRL-u, po prostu nie można się czuć dobrze. Może jednak rację miała ta arogancka dziewczynka? Może warto „własne szczęśliwe wspomnienia”, które „nie pasują” do aury żałoby, zderzyć z podobno straumatyzowaną „pamięcią zbiorową” i nieco się w niej uwłaszczyć? Jeśli wszyscy będziemy przed nią ustępować, może się okazać, że choć „zbiorowa”, nie należy do nikogo.
Mniej więcej w 1948 roku sprawy komplikują się jeszcze bardziej. Dotąd można mówić o względnej „normalności”, co u Olczak-Ronikier oznacza resztki przedwojennej rzeczywistości. Co prawda wyszabrowane biedermeierowskie sekretarzyki i filiżanki z Sèvres, piętrzące się na bazarach, traktowane są „bez śladu szacunku”, ale przynajmniej można je kupić i choćby w części odtworzyć dawny stan posiadania, którego katalogu autorka nie omieszkała przytoczyć. Skrupuły towarzyszące kupowaniu zrabowanego mienia pozwala oddalić utożsamienie z poprzednimi właścicielami. Funkcjonują jeszcze prywatne sklepy. Mężczyźni jeszcze noszą kapelusze (można dać miniwykład o posługiwaniu się tym nakryciem głowy).
Mimo utrudnień i szykan matka i babka reaktywują wydawnictwo, a potem przyjmują propozycję współpracy ze spółdzielnią Książka. Wszystko z poczucia obywatelskiego obowiązku, chęci pomocy w odbudowie kraju. Wybór wydawczyń był tragiczny – przedkłada autorka – niezgoda na współpracę byłaby „samobójstwem”, zgoda oznaczała utratę niezależności. Pięknie to wszystko brzmi. A gdyby wznowiły działalność i poszły na ugodę również dla swego zawodowego i ekonomicznego interesu? Z niejakim politycznym przekonaniem? Brzmiałoby to gorzej? Fatalnie? Zawsze to lepiej zostawić matkę i babkę w 1948 roku jako ofiary poważnego, ale patriotycznego kompromisu. Zwolnione z pracy, muszące „wziąć się w garść” po ciosie. Babka zaczęła pisać wspomnienia, działała w sekcji tłumaczy i literatury dziecięcej Związku Literatów, a matka dźwigała ciężar egzystencji, pisała książkę za książką, brała dodatkowe prace, załatwiała cudze sprawy, nie miała czasu dla siebie – streszcza wnuczka i córka.
Urwana narracja i zdawkowa puenta budzi moje podejrzenia. Kiedy czytam, że coś jest zbyt trudne i smutne, by o tym pisać, natychmiast wdrażam niezależne śledztwo, przy którym ipeenowska lustracja wypada niemrawo. Irytacja wywołana tym, że autorka wbrew mojej najlepszej woli wpycha mnie w rolę denuncjatorki i naraża na oklaski ze złej strony, tylko wzmaga wysiłki. Już hasło Wikipedii, choć ubogie, jednak mściwie uwzględnia informację, że w 1953 roku Hanna Mortkowicz-Olczakowa podpisała rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie popierającą zakończony wyrokami śmierci pokazowy proces księży. Z chęcią przeczytałabym coś autobiograficznego o jednym z nielicznych momentów w historii Polski, w którym Kościół był prześladowany przez władze państwowe. Jak przygotowywano tę rezolucję? Jak się w tej sytuacji odnalazła/zgubiła przedwojenna kulturalna mieszczka? Napisanie o tym jakoś nie wydaje mi się „trudne i smutne”. Raczej konieczne i ciekawe.
„Książka za książką”, które pisała Mortkowicz-Olczakowa w przemilczanym okresie, utrzymane były w konwencji socrealistycznej, ale obowiązkowym schematom potrafiła nadać indywidualny rys. Co prawda wierszowane „Na budowie” i „Piosenka o Nowej Hucie” to wyrobnictwo, na dodatek świat w nich przedstawiany jest światem bez kobiet. Największą inwestycję planu sześcioletniego realizują mężczyźni, efekty ich pracy podziwiają synowie.
Z zainteresowaniem przeczytałam natomiast zbiór reportażowych esejów „Zmiany w krajobrazie” i powieść dla dzieci „Krzak jaśminu”. W pierwszej książce (1953) przyciąga uwagę przede wszystkim dyskretna autokreacja pozbawionej klasowych uprzedzeń inteligentki, która nie wierzy plotkom, tylko sama rusza do Nowej Huty, ogląda, dowiaduje się, rozmawia z ludźmi. Nie boi się żadnych tematów, między innymi daje poemat prozą o betonie i objaśnia, na czym polegają zmiany wprowadzane w podkrakowskiej sieci wodnej. Swoim staroświeckim, dość egzaltowanym stylem opowiada o powstawaniu kombinatu i nowego społeczeństwa. Oczywiście jej otwartość ma ograniczenia typowe dla epoki, ale widać, że podoba się sobie w postępowej roli. Pamiętając o kosztach żydowskiej asymilacji, można zrozumieć, dlaczego tak entuzjastycznie pisze o nowohuckiej inżynierii społecznej – projekcie stworzenia z różnorodnych jednostek „zgodnego i solidarnego” nowoczesnego społeczeństwa w taki sposób, by wyeliminować fatalny mechanizm wstydu i mimikry wymuszanej przez kulturę dominującą. Tutaj tworzy się nowa, wspólna kultura, nieznająca hierarchii opartej na pochodzeniu społecznym lub etnicznym, płci, wieku, formalnie rozumianym stanowisku, wykształceniu czy talencie.
Zdarzają się „trudności”. „Cyganięta” „piekielnym hałasem” sprawiają kłopot szkole. Niektóre dziewczęta mieszkające w Domu Młodego Hutnika są „trudne do prowadzenia”. Pewnie chodzi o „rozprężenie erotyczne”, które wnoszą zamiast być „dźwignią kulturalnego rozwoju kolegów”. Podobnie opór stawiają „bumelanci i chuligani” gustujący w alkoholu i kartach. Jednak wystarczy łagodna pedagogika (niektórzy reagują już na głośną lekturę „Matki” Gorkiego), by „buntownicy i zawalidrogi” przeszli przemianę i dołączyli do kolektywu. „Nawet Cyganie” osiedlają się i podejmują pracę, przyciągnięci kulturową i bytową ofertą Huty. Mortkowicz-Olczakowa pisze o „obcości” Cyganów, jak mogłaby pisać o „obcości” Żydów, gdyby konwencja to przewidywała. Dostrzegała analogię? Obserwowała w każdym razie – czy świadomie? – jak realizowana jest obietnica socjalistycznej unifikacji społecznej. Czy brała to do siebie? Szkoda, że córka nie chce nam niczego podpowiedzieć.
Albo czy widziała paradoks w tym, że ona, przyzwyczajona do posiadania służby, również w warunkach powojennej nędzy zatrudniająca „posługaczkę Paulinę”, pisze o podwójnym obciążeniu nowohuckich kobiet pracą? Jedną z istotniejszych cech nowego społeczeństwa, twierdzi, jest szacunek dla pracy kobiet – na równi zawodowej i domowej (będącej „fundamentem rodzin”). Pionierki nowego ładu wykonują podwójne obowiązki chętnie, bez poczucia heroizmu, „wierne wrodzonym instynktom”, ale wysokie wymagania wobec nich są tymczasowe. Plany przewidują odciążenie kobiet od prac domowych przez sprawnie zorganizowany ciąg opieki nad dzieckiem, żywienie zbiorowe, pralnie i spółdzielnie usługowe. Czy urodzona mieszczka zastanawiała się nad różnicą między nią a dumnymi rozmówczyniami, które dochrapują się awansu społecznego przez „męski” zawód, jednocześnie nie zaniedbując „kobiecych” prac domowych?
Scenariusz odwilżowego filmu „Zagubione uczucia” (1957), którego Mortkowicz-Olczakowa była współautorką, opowiada o takiej nowohuckiej przodownicy, która awansowała ze sprzątaczki, ciągle się dokształca, jest wykorzystywana propagandowo, udziela wywiadów zagranicznej prasie, ale nie dysponuje niespożytymi siłami bohaterek „Zmian w krajobrazie” i nie jest jak one dumną panią swego losu, tylko otępiałą ze zmęczenia kukłą. Za poświęcenie otrzymuje wynagrodzenie, które nie zaspokaja elementarnych potrzeb. Buduje socjalizm kosztem urody, radości życia, a przede wszystkim dramatycznego zaniedbania obowiązków czy wręcz zaniku uczuć macierzyńskich. To typowe odwilżowe oskarżenie stalinizmu – że pozbawił kobiety „kobiecości”. Najstarszym synem, na którego wątłe czternastoletnie barki przerzuciła domowe obowiązki, pod jej nieobecność zajmują się naprawdę niebezpieczni chuligani. On zapłaci za jej wątpliwy awans. Aspiracje prowadzą do nieszczęścia. Oskarżony jest system i kobieta, która z niego korzysta. I to wszystko mówi współscenarzystka-inteligentka, która nie musi się kłopotać awansem. Chyba jednak mimo idealizacji wolę podziw dla kobiecych dążeń wpisany w konwencję socrealistyczną.
„Krzak jaśminu” (1954) stanowi z kolei dowód, że hasło „prywatne jest polityczne” wymyślił kto inny kiedy indziej, niż nam się wydaje. Sprawy polityczne przekładają się tu na formy rodzinnej intymności (i na odwrót). To jeszcze jedna wersja opowieści o Nowej Hucie i nowym społeczeństwie. Jej głównymi bohaterami są dzieci wiejskiej biedoty. Podtytuł mógłby brzmieć „Z czworacznej izby do nowoczesnego M-3”. Upodmiotowieniu i awansowi tych, którzy pamiętają pańszczyźnianą zależność przodków, towarzyszy renegocjacja stosunków rodzinnych. Patriarchalną hierarchię opartą na kryterium wieku i płci zastępuje partnerstwo i prosta czułość. Wszyscy, również ojciec, się uczą, wszyscy budują dla siebie Nową Hutę. Z jednym wyjątkiem – mama, ku memu rozczarowaniu, pozostaje gospodynią domową, unowocześnia tylko styl. Doczekuje się stwierdzenia, że „mogłaby śmiało uchodzić za wielokrotną przodownicę pracy [domowej]”. Niestety, za krzątactwo w domu, polu i oborze nikt dyplomów i premii nie przyznaje. Odznaczenia dla matek-bohaterek pozostawiały pracę domowej robotnicy w domyśle. To mój komentarz, autorka nie zgłasza pretensji, ale figura retoryczna jej się udała.
Naprawdę jest o czym pisać. Kulisy powstawania książek i filmu musiały być pasjonujące. Podobnie jak szkolne lata autorki. Okres stalinowski bywa już dość bezpośrednio przedstawiany w narracjach autobiograficznych. Nie śmiałabym nikomu stawiać za wzór Janiny Bauman, która jak najprościej opowiedziała o swojej pracy w kinematografii tego okresu, w tym o współudziale w systemie cenzurowania filmów, a także o gorliwym, acz mimowolnym wystąpieniu w roli donosicielki. Tym bardziej nie bała się paradoksów (mięsa każdej epoki), więc zaznaczyła, że mogła się zaangażować w pracę zawodową, studia i działalność w ZMP dzięki temu, że było ich z mężem stać na zatrudnienie gosposi-opiekunki do dziecka. Ale Roma Ligocka, biograficznie zbliżona do Joanny Olczak-Ronikier, do politycznie odważnych nie należy, a nie zatrzymała się u progu stalinizmu. Brawurowo odmalowała go jako przejęcie władzy w szkole przez ładne, młode kobiety, które usuwają surową kierowniczkę z jej czarnym notesikiem do notowania uczniowskich wykroczeń. Same są wesołymi nauczycielkami o demokratycznych metodach pracy. Uczennice zostają komunistkami w tej samej chwili, w której zakochują się w nowej dyrektorce, czyli od pierwszego wejrzenia.
Tylko mnożenie pojedynczych, ale skomplikowanych perspektyw może uratować po wielokroć zideologizowaną pamięć o wstydliwej epoce. Coś mi mówi, że impetyczna mała Olczakówna i jej pracująca w socrealistycznej i postsocrealistycznej fabule, wzdychająca do utraconych sreber i futer matka mogłyby opowiedzieć coś równie ciekawego jak Bauman i literacko efektownego jak Ligocka. Gdyby tylko Joanna Olczak-Ronikier dopuściła je do głosu.