Archiwum
19.10.2020

Jak ujeżdżano polski chaos

Waldemar Kuligowski
Felieton Literatura Muzyka

Zanim Sławoj Leszek Głódź, mianowany biskupem polowym Wojska Polskiego przez Jana Pawła II i wyświęcony przez prymasa Józefa Glempa z towarzyszeniem kardynałów Macharskiego i Gulbinowicza, generał dywizji, biskup tytularny Bettonium, weteran służby wojskowej w kompaniach kleryckich, saper pontonier oraz doktor wschodniego prawa kanonicznego, uścisnął nam dłonie, zanim jego ekscelencja, generał, doctus i, jako się rzekło, saper pontonier wręczył nam oprawione w zielone okładki „Modlitewniki żołnierskie”, zanim pokłoniliśmy się audytorium zebranemu w dostojnym wnętrzu amfiteatralnej sali widowiskowej, musieliśmy wytrzeźwieć. A było z czego.

Kolejowa podróż z Poznania do Torunia upłynęła nam bowiem upojnie. Na tyle, że w momencie rejestracji zespołu do konkursu nasz perkusista wywrócił się przed siedzącymi w rejestracji osobami. Dalej było podobnie. I w przydzielonej nam na nocleg wieloosobowej świetlicy, i w odwiedzanych kolejno knajpach. Gdy jednak przyszło do zaprezentowania się publiczności, stanowiliśmy już skupiony i zjednoczony jedną myślą kolektyw. Do tego stopnia, że gdy próbowałem za kulisami gitarowe intro grane na strunach h i e, przyglądające się nam punki z innego zespołu wyszeptały: „patrz, ci chuje naprawdę umieją grać”.

„Teraz wystąpi zespół Menopauza S.A. z Poznania, reprezentujący Uniwersytet imienia Adama Mickiewicza” – zaanonsował damski głos, po czym wyszliśmy zza czerwonej kotary. Marek na wokalu, Piotr na basie, Wiktor na perkusji, ja z gitarą. Koledzy z akademika i ze studiów – wszyscy wybraliśmy etnologię. W repertuarze mieliśmy swoją wersję piosenki „Bela Lugosi” grupy Bauhaus oraz kilka kawałków mających stanowić parodię ludowych pieśni notowanych przez Kolberga, niezmordowanego w tych sprawach kawalera i ewangelika (o czym wspominam, bo mogło to mieć decydujący wpływ na dyscyplinę jego ludoznawczej pracy). Parodią miał być też nasz utwór sztandarowy, czyli „Idą Żydzi z pochodniami”. Zagraliśmy go solennie, Marek nie żałował głosu, w finale chyba nawet ślizgałem się na kolanach. Albo chciałem to zrobić. Na scenie więc ekstaza, na widowni za to chłód i niezrozumienie. Zacząłem rozumieć opuszczonych geniuszy, dogorywających gruźlicznie w przytułkach całego świata.

Jakież było nasze zdziwienie, kiedy podczas ogłoszenia wyników I Artystycznego Przeglądu Młodzieży Akademickiej w Toruniu w grudniu 1994 roku okazało się, że dostaliśmy wyróżnienie! Cała impreza raczej rozmijała się z lansowaną przez nas estetyką, gromadząc chóry szkół oficerskich i zespoły z seminariów duchownych. Podziwiające nas punki okazały się słuchaczami szkoły marynarki wojennej. Nie mieliśmy wątpliwości, że prawdziwymi punkami byliśmy tam tylko my. Wtedy też pojawił się, w pełni glorii i blasku, Sławoj Głódź, rzucając w naszym kierunku „Brawo!”, co wystarczyło już przecież za wszystkie pochwały, komplementy i pochlebcze nagrody.

Takie właśnie było to „zanim”, choć o jednej rzeczy muszę jeszcze koniecznie powiedzieć. Skrót S.A. w nazwie naszego zespołu nie był przypadkowy. Skonsolidowaliśmy się bowiem podczas styczniowych mrozów 1994 roku, w nocnej kolejce do biura maklerskiego. Piotr zapobiegawczo przygotował termos z „elektryczną” herbatą, inaczej byśmy tego nie wytrzymali. Udało się jednak kupić akcje Banku Śląskiego i tym samym wziąć udział w najbardziej spektakularnym debiucie giełdowym w dziejach Giełdy Papierów Wartościowych. Na pierwszym notowaniu jego akcje osiągnęły jakąś obłąkańczą przebitkę – 1 350 procent! – a stałym elementem pomieszkiwania w akademiku stały się codzienne przeglądy notowań spółek. Akronim w nazwie zespołu jest właśnie echem tej giełdowej partyzantki, bo jakkolwiek zainwestować nie mogłem zbyt wiele, to dobrze pamiętam dzień, gdy kieszenie napuchły mi banknotami zarobionymi dzięki udanej sprzedaży akcji, a Marek zaczął roić o tym, że i nasz band zacznie je emitować.

Takie właśnie wspominki zaczęły nawiedzać moją pamięć w trakcie lektury najnowszej książki Rafała Księżyka „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989–1993”. Na okładce sloganowy tytuł zapisany fontem znanym z najntisowych plakatów i trzecioobiegowych zinów oraz towarzysząca mu fotografia osobnika w niepokojącym scenicznym przebraniu, które zrobiły tej książce odpowiednie klimat. Wszedłem weń z ochotą.

Opowieść jest, jak stwierdza autor, o „ujeżdżaniu chaosu, w którym jedno ginie, a drugie powstaje. Dookoła wszystko chwieje się w posadach, a wynik tej przemiany nie jest przesądzony”. Brzmi jak znany wyimek z Marksa. Pewnie to wcale nie przypadek, gdyż Księżyka zajmuje gorączkowy okres przemian, wzajemnego kanibalizmu dwóch porządków, przeobrażania się i wymyślania od podstaw. Dziwny czas, dziki czas.

Objawy? W czerwcu 1989 roku Waldemar „Major” Fydrych, lider Pomarańczowej Alternatywy, startuje w wyborach do senatu, sromotnie jednak przegrywając nie tylko z „komunistami”, ale też z dyrektorem lokalnego ZOO. We wrześniu tego samego roku Polska przyjmuje uchodźców politycznych z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Rozpowszechniają się uliczne szablony malowane wałkiem malarskim, znacznie trudniejsze do usunięcia niż plakaty czy ulotki. W lutym 1990 roku powstaje pierwsza w Polsce – i całym bloku wschodnim – prywatna telewizja PTV Echo z Wrocławia, nadająca o godzinie dziewiętnastej trzydzieści program „Senny Wrocław”, w którym napotkani na ulicy mieszkańcy opowiadają o swoich snach. Prężnie działają punkty przegrywające płyty CD na przyniesione przez klientów kasety; jeden z nich drukuje nawet katalog ze spisem dostępnych albumów. W zrujnowanych albo opuszczonych budynkach powstają najpopularniejsze wielkomiejskie kluby, takie jak Fugazi, Filtry czy Sfinks. Maciej Grzywaczewski i Adam Rybicki – którzy w sierpniu 1980 roku spisali na tablicy dwadzieścia jeden postulatów strajkowych – zakładają agencję filmową Profilm, która w czerwcu 1992 roku zaczyna produkować wywrotowe „Lalamido” (nadawane najpierw po ósmej rano, potem o dziewiętnastej trzydzieści, tej mistycznej, straszno-śmiesznej godzinie powojennej Polski). Już w pierwszym programie „prezenter” Konjo życzy oglądającym „orgazmu permanentnego”.

Mało? – tylko się upewniam. No to proszę: w 1990 roku Praffdata organizuje pierwsze w Polsce Walentynki pod hasłem „Pornostrojka”; poświęcone są prawu więźniów do seksu. Balkan Electrique rapuje instrukcję na temat zakażonej spermy, do każdego swojego albumu dodając insert w postaci prezerwatywy. W czerwcu 1991 roku w Mławie ma miejsce pogrom Romów; lokalsi demolują ich mienie, całkowicie niszcząc kilkanaście domów. W tej samej Mławie przeciwko blokującym drogę „solidarnościowym” rolnikom nowy rząd wysyła transportery opancerzone. O ile w latach 80. bawiono się przy hitach „Ganja”, „Nabij faję” i „Andzia i ja”, o tyle w kolejnej dekadzie zastępują je „Amfetamina”, „Amfa – Romeo i Julian” oraz album Apteki zatytułowany „Narkotyki”. Na wynajętym statku, krążącym całą noc między Żeraniem a Zegrzem, jamuje wspomniana Apteka, DJ-em jest Skandal, znany jako dawny wokalista Dezertera, a pod pokładem, przy szwedzkim stole z psychoaktywnymi zagryzkami, bawią się biznesmeni nowych czasów. Rodzi się rodzima scena rave, „radosna i straceńcza”, której przedstawiciel pisze solidarycą na koszulce „Schizofrenia” – imię epoki.

Podtytuł książki Księżyka – od razu trzeba to skorygować – jest dalece nieprecyzyjny. Autor nie opowiada przecież o „polskiej muzyce” w ogóle, we wszystkich jej odmianach, o filharmoniach, operach, folku, estradzie spod znaku Opola, piosence turystycznej i religijnej ani o disco polo. Interesują go „niezal” i „underground”. Jakkolwiek płynne są ich definicje, to łatwo jest wskazać różnice między zespołem Kinsky a Kombi albo Fiolką Najdenowicz a Anną Jurksztowicz. Umowna jest także wskazana w podtytule cezura czasowa: 1989–1993. O ile czerwcowy przełom po Okrągłym Stole i domino zmian są łatwe do obrony, o tyle rok 1993 nie przyniósł żadnego uchwytnego przełomu. Chyba że za takowy uznamy przyjęcie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych (luty 1994). Albo uliczne burdy podczas festiwalu w Jarocinie z tego samego roku, gdzie sen o wolności (fanów) zderzył się czołowo ze snem o Ameryce (organizatorów). Ale to było rok później niż w tytule. Autor zresztą dość swobodnie miesza porządki czasowe, wspominając choćby trasę Inwazja Mocy z lat 1995–2000, która oferowała darmowe występy gwiazd i odcinała tym samym od tlenu branżę koncertową, czy dwudniowe burdy z policją w Słupsku, które miały miejsce w 1998 roku.

„Dzika rzecz” nie jest jednak rozprawą akademicką. Nie musi przeto pilnować wszystkich reguł. I ma swoje niezaprzeczalne walory. Słusznie Księżyk zakłada na wstępie, że polski underground tamtych lat „z marszu” realizował idee społeczeństwa obywatelskiego, bez zahamowań czerpiąc przy tym z możliwości rodzących się na gruzach dawnego porządku. Teza ta znajduje w jego książce dziesiątki potwierdzeń. Cenne jest, że autor nie poprzestaje na sprawach znanych, vide album Izraela „1991” będący innowacyjnym połączeniem soulu, funku, punka, reggae, psychodelii i free jazzu, kłopoty Heya z drakońską umową podsuniętą zespołowi przez Katarzynę Kanclerz, zażenowanie Gawlińskiego, gdy na koncertach Wilków tłumnie zaczęły się stawiać nastolatki młodsze, symboliczne „przecwelenie” (jak określa to Księżyk) T.Love przez francuskiego geja, autora ich teledysku, który przebrał członków grupy za kobiety.

Wspaniale, że jego książka odkurza ludzi, miejsca i idee znane słabo lub zapomniane ze szczętem. Jak wrocławskie Kormorany, które w 1991 zagrały koncert dymem, a interweniujące wozy strażackie zebrana na miejscu publiczność udekorowała kwiatami. Jak klipy zespołu IMTM, robione „za pomocą sznurka i gwoździa”, które w kamerze Yacha Paszkiewicza zmieniały się w barokowe emanacje dwuznacznej dekadencji. Jak Bunker Punx Klub ulokowany pod ziemią w jednym z łódzkich parków. Jak Wunder Wave i Ziemia Mindel Würm. Jak warszawski kinoteatr Tęcza, w którym, po przejęciu go przez Akademię Ruchu, w lutym 1990 roku odbył się pierwszy w Polsce festiwal filmów gejowskich z obrazami Greenewaya, Jarmana i Daviesa. Szkoda jedynie, że gawęda Księżyka skupia się na kilku miastach – Warszawie, Gdańsku, Łodzi, Wrocławiu – pomijając tyle innych ośrodków, w których underground także kształtował oblicze nowej Polski.

Jedną z najbardziej doniosłych tez autora jest ta o „jedynej poważanej marce, jaką wprowadziliśmy na globalną scenę muzyczną w XXI wieku” (znów wykraczamy poza rok 1993). O co i o kogo chodzi? Pomyślcie… Pomyślcie, mając w pamięci komentarz, jaki po promocyjnym występie Myslovitz na Wyspach Brytyjskich wypowiedział jeden z tamtejszych menadżerów: „Fajnie grają. Ale my mamy tutaj dwieście takich zespołów”. Pomyślcie, biorąc pod uwagę, że tak zwane zagraniczne trasy polskich zespołów niezależnych zwykle oznaczały granie w odwiedzanych kolejno skłotach albo dla histerycznych Polonusów.

Podrzucam podpowiedzi. Od 1990 roku w Polsce ukazywał się magazyn „Metal Hammer”, na oficjalnej licencji, co było ewenementem. Cztery lata wcześniej ruszyła Metalmania, której rozmach daleko wykraczał poza wszystkie gatunkowe festiwale nie tylko w kraju, ale i w Europie Środkowej. Dodajmy do tego światowe sukcesy zespołów Vader i Behemot. „Dark Age” Vadera stał się pierwszym polskim utworem, do którego klip zrealizowano na zlecenie MTV. I choć dzisiaj klip ten wygląda jak czołówka do kreskówki „Scooby-Doo!”, Księżyk ma rację: Polish black metal jest ową jedyną „poważaną marką”, którą udało się „niezalowi” wprowadzić na rynek planetarny.

Utkana z rozmów, lektury rozmaitych dokumentów, analizy nagrań, zinów i plakatów – oraz wspomagana cytatami z poprzednich prac Księżyka, którymi były (auto)biografie Brylewskiego, Tymańskiego, Staszczyka, Staszewskiego, Świetlickiego i Stańki – „Dzika rzecz” stanowi rozległy, wielowątkowy fresk. Opowiada o czasie przemian ustrojowych z perspektywy studiów nagraniowych, efemerycznych klubów muzycznych, artystycznych domów kultury, tras koncertowych, nielegalnych miejscówek, szemranych kontraktów z „biznesmenami” przynoszącymi pieniądze w plastikowych torbach, alternatywnych komun wiejskich, przemytniczych pociągów do Berlina… Rafał Księżyk jest doświadczonym przewodnikiem po tym terytorium. Dzięki mu za „dziką” podróż. I za podsuniętą czytelnikowi kartę dań do odsłuchania i obejrzenia, bo są na niej dzieła przesmaczne. Niestety, Menopauzy S.A. nie znajdziecie.