Zapach dymu czuć już na stacji metra Chreszczatyk, która znajduje się bezpośrednio pod Majdanem. Wcześniej palonym drewnem, później oponami pachną swetry, plecaki, włosy. Po tym poznać uczestników protestów. Podobno wystarczy kilka dni, aby stać się jednym z nich. Aby po zapachu rozpoznawali cię na przystankach, w kawiarniach i wagonach.
O tym, jak i o wielu innych mitach, słyszałem już miesiąc wcześniej. Jeszcze o milionowym tłumie, który zgromadził się tutaj w grudniu. O woli walki, harcie ducha, niezłomności… Ale też wielkiej niewiadomej – do czego to wszystko zmierza? Jak się naprawdę zaczęło? Kim są protestujący? Co myślą? Czego się boją? I przede wszystkim jak rzeczywiście wygląda życie codzienne na kijowskim Majdanie Niezależności.
Im dłużej tu przebywałem, tym mniej rozumiałem. Stawałem się mniej obiektywny, przyjmowałem tezy rewolucjonistów za pewniki, z którymi się nie polemizuje. Odkładałem swoje poglądy do kieszeni, starając się zrozumieć wiele rzeczy, których nigdy nie poparłbym w Polsce. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić jedno. Otóż gdybym ułożył sobie obraz ukraińskiej rewolucji tylko z informacji zasłyszanych i przeczytanych w mediach, byłby to obraz zupełnie inny od tego, co zobaczyłem sam.
It’s not only hipster song
Zaczęło się przecież „zwyczajnie”. Kilkuset, może kilka tysięcy Ukraińców (głównie studentów i uczniów) skrzyknęło się na Facebooku za namową dziennikarza Mustafy Nayyema, żeby zaprotestować przeciwko polityce prezydenta Wiktora Janukowycza, który oznajmił, że nie zamierza podpisać umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską.
– Protest jak protest. Hipsterzy się zeszli – mówi mój przyjaciel Les. – Wielu komentatorów mówiło, że skończyłby się szybciej czy później.
Bo Ukraińcy przyzwyczaili się do wielu godzących w ich wolność postanowień parlamentu, jak chociażby wtedy, gdy uchwalono ustawę o językach mniejszościowych, chroniącą de facto wszechobecny w całym kraju język rosyjski, ustawę ograniczającą wolność osób homoseksualnych i szereg innych. Jednak po paru dniach protest na Majdanie brutalnie rozgoniła milicja i oddziały specjalne Berkutu. Po tym na ulice Kijowa wyszło ponad milion ludzi. Zaczęto budować barykady i namioty. W wielu miastach Ukrainy (także tych, gdzie większość popiera rządzącą Partię Regionów) zorganizowano mniejsze Majdany. W niektórych wyszło na ulice kilkaset osób (Charków), w innych, jak we Lwowie, uznano po paru dniach protesty za bezsensowne, bo lokalna władza, milicja, jak i mieszkańcy popierają dążenia europejskie, więc zaczęto gromadzić się dla samego gromadzenia, aby dać wyraz poparcia dla Kijowa. Wszyscy zgodnie uznali, że naród nie da się zastraszyć. Wybór jest jeden. Albo Rosja, albo Ukraina.
Bo bardzo szybko przestał to być protest przeciwko polityce prezydenta, ale zaczął być walką o godność Ukraińca. Na Majdanie zaczęła, oprócz zwykłych mieszkańców miasta, gromadzić się totalna mieszanka poglądów – od anarchistów po skrajnych nacjonalistów. I znów, gdy wszyscy spodziewali się wolnej stabilizacji, władza spróbowała rozbić protest siłą. Wysłano Berkut wyposażony w ostrą amunicję oraz snajperów. Padły pierwsze ofiary. Zaczęła się trzecia faza Majdanu.
Trzecia faza, która oznacza już brak wyjścia. Aktualnie, kiedy to piszę, nie żyje już siedem osób. I to wcale nie, jakby w Polsce mogło się wydawać, przedstawicieli skrajnie nacjonalistycznego Prawego Sektora. Zastrzelono Serhija Nigojana – Ormianina ze wschodnioukraińskiego Dnietropietrowska, Białorusina Michała Żyźniewskiego czy lwowiaka Jurija Werbyckiego, którego zakatowano w podkijowskim lesie tylko dlatego, że przyjechał z proeuropejskiego miasta.
Szacuje się, że ponad sto osób jest zaginionych i najprawdopodobniej spotkał ich los przyjaciół. Protestujący uznali, że winny jest prezydent będący marionetką Rosji, od której chce uzależnić Ukrainę. Wiedzą również, że nie mogą przestać protestować. Przykład ponad stu zaginionych pokazuje, że jeśli odpuszczą, zostaną wyłapani i zabici. Póki siedziałem w Polsce, miałem wrażenie, że są to mocno podkręcane przez opozycję informacje, żeby zmobilizować społeczeństwo. Gdy przyjechałem do Kijowa, okazało się, że podkolorowywać nie trzeba.
– Lepiej jeździć metrem, nie wychodzić z Majdanu z ukraińską flagą, nie chodzić samemu – mówi Les i staram się dostosować. Na ulicach raczej spokojnie, ale każdy jadący wolno samochód z ciemnymi szybami budził mój niepokój. Z Majdanu w stronę Ławry, choć to jeden przystanek, jeździ się tylko i wyłącznie metrem, ponieważ pomiędzy tymi miejscami znajduje się szczelny kordon Berkutu.
Co jeszcze?
W nocy, kiedy przyjechałem do Kijowa, spalono ponad dwadzieścia samochodów. Przypadek? Być może, ale wszystkie miały lwowskie rejestracje. Dwa dni później odnaleziono przywódcę Automajdanu, Dmytro Bułatowa. W wiadomościach pokazują młodego chłopaka z zmasakrowaną twarzą. Ja mam w rękach ostatni numer opiniotwórczego pisma „Ukraijński Tyżdneń”, w którym czytam artykuł „Panie prezydencie, gdzie jest Bułatow?”, a teraz widzę, jak bohater tekstu leży w szpitalu. Torturowano go przez ponad tydzień, ukrzyżowano i odcięto kawałek ucha. Teraz Bułatow jest w Wilnie, gdzie lekarze potwierdzili wielodniowe tortury, którym był poddawany.
To dalej w pewnym sensie jakaś koszmarna baśń, w którą nie wierzyłem. I jak zawsze w takich przypadkach nie wierzyłem, dopóki nie dotyczyło to ludzi, których znam, bo mija kolejne kilka dni i Oleh Krysztopa, który jest dziennikarzem i reportażystą, znajduje pod swoim mieszkaniem doszczętnie spalony samochód. Okazuje się, że dziennikarz, z którym jeszcze we wrześniu prezentowałem polsko-ukraiński numer czasopisma „Radar”, został namierzony po rejestracji (brał udział w proteście samochodowym), jego dane osobowe zostały podane do publicznej wiadomości, zaś jemu – co jest kompletną bzdurą – nadano przydomek „faszysta”. I tak wygląda obecnie każdy dzień na Majdanie.
Anarchy in Ukr
Terror jest oczywistą częścią każdej walki władzy ze społeczeństwem. Rzecznik prasowy Prawego Sektora, Artiem wraca do domu zawsze w towarzystwie kilku osób, które dokładnie sprawdzają każdy pokój i okolice mieszkania. Artiem wyłącza światło, oni zamykają drzwi od zewnątrz, każą mu wyłączyć telefon, rano znów po niego przychodzą.
– I to nie paranoja – mówi Artiem. – Tak naprawdę wygląda każdy mój dzień – opowiada, w międzyczasie prostując przez telefon wszystkie informacje o rzekomej antypolskiej krucjacie, która się tu odbywa.
I tutaj, w tym zastraszaniu protestujących, ukraińska rewolucja podobna jest do wielu innych. Okazuje się, że tylko w tym jednym.
– Wyobraź sobie, że jak trwały walki na Hruszewskiego, podczas których zabito kilka osób, to 50 metrów dalej stał drogi Lexus. Nie było na nim ani zadrapania – opowiada Les i zaczynam zauważać to, na co wcześniej nie zwracałem w ogóle uwagi.
Majdan to jeden z największych placów Europy, zapełniony obecnie setkami namiotów, kilkudziesięcioma barykadami wysokimi na kilka metrów. Wokół chodzą zamaskowani ludzie, uzbrojeni w pałki. I? Oprócz tego żadnej wybitej szyby, zrabowanego sklepu. Banki i sklepy funkcjonują jak funkcjonowały. Na Hruszewskiego działa Ukraińska Akademia Nauki, do której codziennie do pracy chodzi Les. Na samym środku Majdanu stoi zaś nietknięty …McDonald’s.
– Przecież każda rewolucja zaczęłaby się od spalenia McDonalda – mówię.
– Ale to darmowy kibel – uśmiecha się jeden protestujących.
Zastanawiam się, czy ta rewolucja ma w ogóle podłoże ekonomiczne? Walka jest wymierzona także w potężnych oligarchów, ale nikt nie podpalił sklepów, które do nich należą. Używa się tu raczej metody bojkotu produktów, które do nich należą. Oczywiście jest to obraz jak z wiersza „Raport z oblężonego miasta” Zbigniewa Herberta, który krąży po Internecie w najróżniejszych wersjach językowych, ale nie można odpędzić się od wrażenia, że jest to jeden wielki piknik. Piknik czasu apokalipsy, ale jednak.
Protestujący grają w piłkę i hokeja. Ktoś czyta książkę na barykadzie, ktoś inny cytuje wiersze. Ktoś pije kawę w sieciówce, inny zajada się ciastem, które rozdają mieszkańcy Kijowa, bo każdy pomaga, jak może. Każdy, jak może, buduje społeczną więź, bo to jest tu teraz najważniejsze.
Jest to więc miejsce kontrastów: skrajnych opcji politycznych i nie tylko. Jest to też rewolucja inna od tych, jakie do tej pory Europa widziała. Nie chodzi tylko o opanowanie i dojrzałość jej uczestników, którzy nie zamierzają niszczyć swojego miasta. To rewolucja bez nazwy, która wykoncypowała nowy rodzaj bohaterów. W czasie pomarańczowej rewolucji byli to prezydent Wiktor Juszczenko i premier Julia Tymoszenko. Teraz nikt nie powie, że bohaterowie to liderzy partii opozycyjnych – Witalij Kliczko czy Arsenij Jaceniuk – chociaż mediom na całym świecie łatwiej by było pisać o „rewolucji z twarzą”.
Czy to oznacza, ze ukraińska rewolucja nie ma lidera? Lidera może nie ma, ale ma bohaterów. Są nimi na przykład Mustafa Nayem, który tę rewolucję zorganizował i pobita dziennikarka Tatiana Czornowoł. Skatowany przez „nieznanych sprawców” Dmytro Bułatow oraz zamordowani – Nigojan, Żyźniewski, Werbycki… Także kobieta, która przyjeżdża z drugiego końca miasta, żeby częstować ludzi gorącym barszczem, milicjanci ze Lwowa, którzy odmawiają przyjazdu do Kijowa, aby pacyfikować współobywateli, niezależni dziennikarze. Lekarze, którzy zajmują się rannymi i kijowianie, którzy na wieść, że Berkut porywa ludzi ze szpitala, pozwalają ich leczyć we własnych domach i tak dalej.
***
Gdy kończę ten tekst, jestem we Lwowie. Siedzę w jednej z setek kawiarni. Na ratuszu wisi flaga UE oraz napis „Wolne miasto wolnych ludzi”. Spotykam turystów z Francji, Niemiec, Rosji, Japonii czy Polski. Ciągle napotykam na śluby i zakochane pary. Dzień jak co dzień w starym galicyjskim mieście. I tylko niewielki Majdan w centrum miasta oraz wszechobecne wlepki o ofiarach represji przypominają o rewolucji. Poza tym Lwów żyje swoim własnym, leniwym życiem. Tutaj wszyscy wiedzą, jaki powinien być kurs ich państwa. Muszą to zrozumieć jeszcze inni.
– Jest jeszcze jeden element, który przypomina o tym wszystkim – mówi Maria i zabiera mnie na Łyczaków.
Na początku cmentarza, w alei zasłużonych leży stos kwiatów i ukraińskich flag.
– Na pogrzeb przyszło kilka tysięcy osób. Większość go nie znała. Ja znałam, był sąsiadem mojej kuzynki. Dobry człowiek – opowiada.
Mam nadzieję, że więcej takich symboli jak grób Jurija Werbyckiego nie będę musiał widzieć. Wracamy.