Archiwum
05.09.2012

Hurastrategia

Eliza Szybowicz
Felieton

Podobno nadchodzi era kobiet. Zyskują nie tylko równouprawnienie, ale wręcz przewagę. Są lepiej wykształcone, bardziej elastyczne, twórcze, energiczne, zdeterminowane. Zajmują coraz więcej wysokich stanowisk i coraz więcej zarabiają. Korzystają na zmianach gospodarczych – sprzyja im rozwój rynku mediów, edukacji i zdrowia. Już wkrótce będą rządzić światem. Tak przynajmniej twierdzi Hanna Rosin w książce „The End of Men”.

Czy dominacja drugiej płci oznacza zmianę na lepsze? Rosin nie może się zdecydować. Raz przekonuje, że sfeminizowany świat będzie sprzyjać negocjacjom i rozwojowi, ponieważ kobiety wykorzystają umiejętności nabyte drogą stereotypowej tresury: inteligencję społeczną, komunikatywność, zdolność koncentracji i kreatywność. Innym razem zaś dowodzi, że kobiety, przejmując władzę, stają się twarde i agresywne, więc nie ma co liczyć na realizację feministycznej utopii.

Łatwo się domyślić, dlaczego autorka tak grubo wyciosuje diagnozę. Najlepiej świadczą o tym przytyki pod adresem oderwanych od rzeczywistości feministek, które uparcie przedstawiają kobiety wyłącznie jako ofiary. Rosin po prostu pisze manifest, co czytelnik taki jak ja, łasy na pozytywne projekty i zniecierpliwiony niektórymi zastosowaniami retoryki antydyskryminacyjnej, przyjmuje życzliwie.

Niestety, wieszczka nowej ery jest tendencyjna i zachodocentryczna. Dostrzega tylko to, co chce dostrzec. A poza amerykańskim podwórkiem widzi jedynie procesy podobne do tych, które już zobaczyła w Stanach Zjednoczonych – kobiety w Afryce, Europie Wschodniej, Azji sięgają po władzę, a ich kraje w ten sposób dowodzą światu, że wkroczyły w XXI wiek. Takie kolonialne klisze sąsiadują w „The End of Men” z darwinizmem (mężczyzn czeka porażka, jeśli się nie przystosują do nowych warunków). Wszystko okrasza neoliberalna nowomowa, bo autorka lansuje kapitalizm z ludzką (czyli kobiecą) twarzą – oparty rzekomo na mniej alienującej kulturze pracy.

Gołym okiem widać, że z Rosin żadna lewaczka, a jej książka jest publicystyczno-satyryczna i raczej beztroska. Tym bardziej czytana w Polsce imponuje rzeczowym podejściem. Ekonomia w sposób oczywisty przekłada się tu na obyczajowość, a nawet na wzorce emocjonalne. Różne zjawiska mają charakter klasowy, na przykład „prawdziwa miłość” i trwałe małżeństwo to przywilej dobrze wykształconych i dużo zarabiających profesjonalistów, wśród których jest znacznie mniej rozwodów niż w niższej klasie średniej.

Bez względu na to, czy diagnoza Rosin jest trafna, fragmenty książki dotyczące tej ostatniej grupy są najważniejsze, bo stanowią opis/projekt zmiany społecznej. Mężczyźni z niższej klasy średniej stracili zatrudnienie w produkcji i nie potrafią znaleźć innego, natomiast hiperenergiczne kobiety pracują, gdzie się da, zajmują się dziećmi i domem, łapią dodatkowe prace oraz dokształcają się, żeby znaleźć lepiej płatne zajęcie. Awansują i rozwodzą się z mężami darmozjadami.

Kobiety zyskują aprobatę autorki, kiedy podejmują nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach. Rosin za wzór stawia prymuski, pragnące stać się wcieleniem zasad obowiązujących w sferze, do której aspirują, i spełnić wszystkie, nawet sprzeczne, warunki systemu. Stwierdzenia, że kobieta po wiekach podporządkowania stała się ekspertem od robienia wielu rzeczy naraz albo że cechą dziewczynek jest samodyscyplina i zgoda na opóźnianie gratyfikacji, są dla niej optymistyczne.

Mnie takie kapitalistyczne iluzje i ich wyznawczynie, które wieszają nad biurkiem motywujące hasła, wydają się odstręczające. Nie chciałabym być z nimi, kiedy zwyciężą. Prędzej wybrałabym się z ich mężami nieudacznikami na ryby. Tylko bym nie łowiła.

Inna rzecz, że wiarygodność Rosin gwałtownie spada, kiedy pojawia się magiczne słówko Walmart. Prymuski neoliberalizmu w dzień pracują właśnie w Walmarcie. W nocy dorabiają jako egzotyczne tancerki, a już doprawdy nie wiadomo, kiedy wykonują prace domowe i studiują farmację. W ruchliwych, pracowitych kobietach, nagradzanych przez system lepszym życiem, z trudem rozpoznajemy walmartowskie niewolnice opisywane dekadę temu przez Barbarę Ehrenreich w bestsellerowym reportażu wcieleniowym „Za grosze. Pracować i (nie)przeżyć”.

Od tego czasu sytuacja mogła się zmienić, ale chyba nie aż tak? Ehrenreich pisała o tych samych kobietach, że pracują ciężko i dużo, a i tak żyją na granicy nędzy. Pozostają poza kontraktem społecznym z jego podstawowym przekazem, że sukces zależy od wysiłku. Drogi awansu są dla nich zablokowane. Mimo ogromnej aktywności tkwią w beznadziejnym, zamkniętym świecie, wypełnionym niemal bez reszty otępiającą pracą. Żyją w dyktaturze – poniżane, dyscyplinowane i pozbawiane praw. Zbyt zmęczone, zniechęcone i ubogie, żeby podjąć jakiekolwiek działanie (a co dopiero studia).

Ehrenreich przyjęła strategię amerykańskiej lewicy, która – jak pisze Michael Kazin w „Amerykańskich marzycielach” – od początku odwoływała się do założycielskiego mitu Stanów Zjednoczonych jako krainy wolności i indywidualizmu, żeby ująć się za wykluczonymi z tego projektu. Zapewne przez wzgląd na niepopularność idei równości ekonomicznej (patrz: Kazin) Ehrenreich odwróciła też argument o solidarności i nazwała swoich bohaterów „bezimiennymi dobroczyńcami” reszty społeczeństwa. Dowodziła, że niczym się nie różnią od innych, lepiej zarabiających, tylko ich praca została uznana za tanią. Każdy szczegół podporządkowała temu, żeby uniknąć wrażenia twardej tożsamości ofiar, ale zarazem twardo nazwać problem. I nieźle jej się udało.

Cóż, kiedy zamiast fantomowych „feministek”, z których lubi pokpiwać Rosin, znajdujemy jej prawdziwą polemistkę, wychodzi na jaw cała tendencyjność „The End of Men”. Przede wszystkim zaś w samym środku książki zaczyna straszyć wielka dziura po wylanym z kąpielą problemie.

alt