Archiwum
24.04.2017

Dziewczęta kontra postszlachta

Eliza Szybowicz
Felieton

Dziesięcioletnia Misia z powieści Stanisławy Platówny „Marianna, Marysia, Misia” (1976) z lubością ogląda ilustracje pokazujące życie w dawnych wiekach, które oczywiście wydaje się atrakcyjniejsze od własnego. Wizerunek rówieśniczki pobudza jej tożsamościową fantazję: „chciałabym żyć sto, dwieście lat temu. Miałabym własny powozik i białego kucyka, i taaką szeroką sukienkę”. Tata, którego córka zwykle irytuje, z satysfakcją ucina rojenia: „Gdybyś żyła dwieście lat temu […], wiesz, czym byś była? Pańszczyźnianą chłopką. Musiałabyś pracować w polu od wschodu do zachodu, bałabyś się ekonoma i karbowego, mieszkałabyś w kurnej chałupie, nie umiałabyś czytać ani pisać, a zamiast taaakiej sukni nosiłabyś zgrzebną spódnicę i koszulę utkaną przez mamę na krosnach. I chodziłabyś boso”.

Misia dowiaduje się, że nie mogłaby opuścić wsi, bo byłaby własnością pana, księdza albo innego bogatego człowieka. Pracowałaby na tych ludzi, których podziwia w książce. Brutalna deziluzja to dla dziewczynki wstęp do poznania własnej genealogii.

Najważniejsza jest opowieść babci, która skończyła szkołę dwuklasową, jako młoda dziewczyna poszła na służbę do miasta, potem została wydana za mąż. Była zależna jako kobieta, jako kobieta ze wsi i jako uboga kobieta ze wsi („na naszym spłachetku gruntu siedziało nas jak pszczół w ulu, tylko że miodu nie było. Bieda aż piszczała”). Odmiany zaznała dopiero po wojnie, wraz z przeprowadzką do Wrocławia. Dostali z mężem domek z ogrodem, dla niego pracę w fabryce i „zapomogę na początek”. „Siedziała” z najmłodszym, chorującym dzieckiem w domu, choć ją „ponosiło, żeby do jakiejś roboty iść”. Dopiero owdowiawszy, znalazła pracę w fabrycznej stołówce. Jej córki i syn kształcili się do woli, żyją po miejsku, poza wieloma tradycyjnymi ograniczeniami (choćby hierarchią pokoleń).

W tej historii potrójnej emancypacji widzimy dziś przemilczenie kwestii, do kogo wcześniej należał domek z ogrodem, dzięki któremu uboga kobieta ze wsi mogła wreszcie poczuć się na swoim. Najbliżej tematu jesteśmy, gdy babcia mówi: „Minęło sporo czasu, zanim się spostrzegłam, że u siebie jestem, że dla swoich pracuję, żeśmy tu nie przyjechali, tylko wrócili, i że zostaniemy na wieki wieków amen. Bo z początku to ludzie różnie gadali…”. Poza tym jednak dostajemy rzeczową opowieść o powojennym awansie społecznym, materialnym i symbolicznym wspieraniu tego procesu, wielkiej społeczno-kulturowej przebudowie. Wszystko w lekko napisanej powieści dla dziewcząt, i to młodszych.

Zaraz, zaraz, to „rewolucja” nie została „prześniona”? Andrzej Leder pewnie nie uznałby powieści Platówny za kontrargument przeciwko swej tezie o braku narracyjnego przyswojenia początków naszego świata. Według Ledera w te wydarzenia wpisana była przemoc i dopiero gdyby babcia Misi wykopała z domku jego niemiecką właścicielkę, a potem barwnie opowiedziała o tym wnuczce, byłby zadowolony. Przedstawia PRL schematycznie i twierdzi, że tylko podtrzymywano wówczas stosunki folwarczne. Gdyby przyznał, że było to bardziej skomplikowane, nie mógłby występować w roli rewelatora. Musiałby przyznać, że ojciec Misi i inni fikcyjni i prawdziwi bohaterowie i bohaterki epoki go wyprzedzili.

W PRL istniał wielki popkulturowy nurt opowieści o awansie, o jego materialnych warunkach, spełnieniach i rozczarowaniach. Budowano w jego ramach chłopską godność i piętnowano postszlachecką pogardę. Ta opowieść nie zawierała, rzecz jasna, wszystkich wymaganych przez Ledera elementów, na przykład często obywała się bez założycielskiego gwałtu. Dlaczego? Zapewne dlatego, że rozciągniętego na wiele lat, złożonego procesu, uwarunkowanego lokalnie i globalnie, nie postrzegano jako gwałtu. To jednak dla Ledera żaden argument – jeśli ktoś nie widzi przemocy tam, gdzie on, to znaczy, że ją neguje i wypiera. Załóżmy jednak na chwilę, że to nie współczesny konstrukt, że u zarania PRL tkwił element rewolucyjnej przemocy. Jej nieprzedstawianie miałoby na pewno coś wspólnego z myśleniem kategoriami państwa. W międzywojniu cenzurowano rewolucję 1905 roku i inne walki z caratem, bo były wystąpieniami przeciwko władzy państwowej (mimo że zaborczej). Po wojnie inaczej, mniej nerwowo, ale też ostrożnie odnoszono się do takich tematów. To tylko współcześnie nasze państwo perwersyjnie legitymizuje się wizją antypaństwowego buntu (tzw. żołnierze wyklęci).

Zasadniczo jednak narracji PRL-owskich nie warto przymierzać do współczesnych, bywają zasadniczo inne. Możemy przegapić szansę ich poznania, szukając z góry założonych wzorów. Babcia Misi nie wiedziała, że jej życie mogłoby wyglądać inaczej, dopóki się nie odmieniło. A Leder wymaga od niej, by pałała gniewem, który później zrealizowałby się cudzymi rękami. Tymczasem siłą książki Platówny jest zderzenie świata Misi, dziewczynki myślącej, pytającej, kwestionującej oczywistości, dociekającej, skąd się wzięły, ze światem młodości jej babci, w którym żyło się na ogół spokojnie z narzuconymi przez poprzednie pokolenie oczywistościami. Chodzi o dość prosty mechanizm i prostymi słowami wyraża go starsza bohaterka:

Jak ktoś całe życie je chleb z masłem, to nie wyobraża sobie, że mógłby mu smakować suchy, ale kiedy bywa odwrotnie… ooo, wtedy szanuje się i ceni tę posmarowaną kromkę. Wam się zdaje, że zawsze tak bywało jak teraz… kto ma ochotę, może się uczyć, kto chce pracować, pracę znajdzie, zachoruje, biorą go do szpitala i darmo leczą, zdarzy się wypadek, wystarczy zadzwonić do pogotowia.

My powinniśmy to rozumieć, bo mieliśmy socjalistyczny chleb z masłem, a potem przeszliśmy na kapitalistyczny suchy. Towarzyszyła mu obietnica, że z czasem będzie to chleb z szynką, która skapnie z kanapek bogaczy. Dostęp do edukacji, pracy, opieki zdrowotnej został dramatycznie ograniczony. Trudno czuć gniew o coś, czego się nie zna. Nawet my nie czuliśmy antysystemowego gniewu, choć powinniśmy, bo odebrano nam coś, co znaliśmy; nasz gniew został przekierowany na nas samych. Wmówiono nam, że nie ma alternatywy. Strasznie to było wszystko opresyjne. Mniej więcej w tym samym czasie na dobre udworkowiono historię. Przemysław Czapliński pisał, że w PRL doszło do umasowienia sarmatyzmu za sprawą ekranizacji Trylogii. Z mojego ulubionego pola literatury dla dziewcząt wyprowadziłabym jednak antytezę dla Hoffmanowskiej tezy. Przywołam dwa (nieodosobnione) przykłady będące bezpośrednią reakcją na popularność sienkiewiczowskich superprodukcji.

Nastoletnia bohaterka „Kołowrotka” (1975) Haliny Snopkiewicz nie ma cienia genealogicznych złudzeń. Szczegółowo relacjonuje skromny awans swojej rodziny. Jego wynikiem jest status chłopo-robotniczo-urzędniczy oznaczający ciągłe balansowanie na cienkiej linie prestiżu. Powieść można nazwać krytyką Gierkowskiej propagandy sukcesu (przywoływanej bezpośrednio). Płocka Petrochemia zapiera dech w piersiach, ursusy są eksportowane do prawie wszystkich krajów świata, krowy karmi się naukowo opracowaną paszą, odbudowuje się Zamek Królewski (i złudzenie istnienia niefantomowego ciała króla? – zapytamy). Jednak prowincjuszka Marysia niewiele na tym zyskuje. Triumfalna wizja „drugiej Polski” ma w „Kołowrotku” ironiczne dopełnienie. Karlonki, gdzie mieszka bohaterka, pozostają poza zainteresowaniem mediów, nie staną się więc spektaklem, ale „cała wieś płakała” na spektaklu zastępczym – kiedy „Wołodyjowski z Ketlingiem wysadzili się w telewizji w powietrze”. Odtąd w tutejszej bibliotece trudno o Trylogię. Marysia nie bierze udziału w renesansie sienkiewiczowskiej kompensacji, uległa mechanicznemu wzruszeniu, ale nie wzorotwórczym wpływom serialu. Odporność na kompensację wynika w jej przypadku z dziewczęcej lektury narracji Sienkiewicza-Hoffmana. Woli Azję, zagrażającego Polkom obcego; pan Michał to „przygłup”.

Inaczej tytułowa bohaterka powieści Ewy Nowackiej „Małgosia contra Małgosia” (1975, adaptacja w Teatrze Młodego Widza 1980), fanka seriali „Przygody pana Michała” i „Czarne chmury”, która magicznie przeniesiona w czasy Sobieskiego, dowiaduje się, że romansowa konwencja ma funkcje kompensacyjne i antyemancypacyjne. Jako uboga szlachcianka widzi chłopską nędzę, której nie pokazują seriale, ale przede wszystkim na własnej skórze przekonuje się, że losem dziewczyny z dworku nie jest przyjmowanie rycerskich zalotów, ale opresyjne wychowanie i ekonomiczna zależność. Swobodne zachowanie Małgosi, jej elokwentne wypowiedzi wywołują represje. Zamknięcie w komorze, puszczanie krwi i egzorcyzmy to tylko początek, a rózgi nie są wcale najgorsze. Małgosia może podzielić los wujenki Tekli, w której rozpoznajemy staropolską wariatkę na strychu, „co ją, niebogę, sześć lat na łańcuchu trzymali, bo ze wszystkim rozum straciła”. Małgosia może też ulec kulturowej tresurze, zwłaszcza że jej niesubordynacja przeplata się z epizodami posłuszeństwa. Ciało, w które wpadła z innej epoki, ma za sobą czternaście lat treningu i wie, jak się zachować; język mówi to, co trzeba. Oczęta skromnie spuszczone i: „Pokornie upraszam wybaczenia, żem zgrzeszyła niewstydem i pustotą”. Potem pocałować matczyną dłoń, która siecze plecy rózgą. Przerażające uczucie alienacji z ciała i języka, które za sprawą wychowania odłączyły się od Małgosinej podmiotowości, udziela się czytelniczce. Nowoczesna świadomość w ciele pokornej XVII-wiecznej szlachcianeczki. Wolałabym chyba, żeby bohaterka skończyła na łańcuchu, niż wytrwała w postanowieniu, że „tumultów i rebelii wyprawiać nie będzie”.

Przy okazji poznajemy odstręczające szczegóły z życia kogoś takiego jak Basia Jeziorkowska, która ciągle przychodzi na myśl telewidzce Małgosi. W narracji Sienkiewicza-Hoffmana dla kobiet przewidziano fotogeniczną rolę cnotliwej patriotki, której trzeba bronić przed lubieżnym wrogiem, nagrody dla prawego rycerza. Dla niepoznaki Basia i Oleńka są dzielne i zaradne, decyzyjne w sprawach matrymonialnych (pierwsza w wersji „dziarski, acz komiczny hajduczek”, druga – „wyniosła rzymianka”). Nowacka pokazuje szlachecki ideał dziewczyny skrajnie uległej. Jej zamążpójście to kontrakt, którego jest przedmiotem. Pokazuje zalęknione i/lub złośliwe panny z trudem dukające żywoty świętych, gryzione przez wszy, ciężko pracujące w domowym gospodarstwie.

Przekaz dydaktyczny kryje się w lekkim utemperowaniu Małgosi (arogantki stroniącej od robót domowych, egoistycznej kłamczuchy), a także w uprzytomnieniu jej zalet liberalnej współczesności, otrzeźwieniu z entuzjazmu do serialowej staropolszczyzny. Bohaterka doświadcza ciężaru historycznych uwarunkowań, które popkultura ukrywa. Przygoda zmienia się w pułapkę. Współczesne życie okazuje się o niebo atrakcyjniejsze („barwne jak rajski ptak, nikt mi niczego nie zabraniał, mogłam robić, co chciałam, uczyłam się wielu interesujących rzeczy, decydowałam o swoich sprawach. I w ogóle”).

Jeśli Hoffmana-Sienkiewicza potraktować jako tezę, powieści Snopkiewicz i Nowackiej jako antytezę, to w kulturze PRL-owskiej, pod niektórymi względami bardziej zróżnicowanej niż nasza, znajdziemy też syntezę. Zakwalifikowałabym tak twórczość Hanny Muszyńskiej-Hoffmannowej, autorki wielu powieści historycznych i współczesnych oraz fabularyzowanych biografii, głównie kobiet. Tu interesuje nas zwłaszcza dylogia „Czupiradełko” (1962) i „Córki” (1976), której akcja rozgrywa się w Zambrowie i obejmuje 20 lat błyskawicznej industrializacji. Hoffmannowa sięgnęła po sienkiewiczowski sarmatyzm wcześniej niż Hoffman i skonstruowała jego odmienną wersję. Nazwałabym go robotniczo-kobiecym sarmatyzmem aktywistycznym. Po sukcesie ekranizacji Trylogii wróciła do pomysłu. W „Córkach” najlepsza prządka rekomendowana jest reżyserowi do roli kniahini Kurcewiczowej, ale właściwie cała powieściowa narracja o Zambrowskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego rozgrywa się w subtelnej kontrze do serialu i filmów Hoffmana.

W „Czupiradełku” jedna z bohaterek żywiła (drobno)szlacheckie pretensje. Choć komiczne, przynosiły one dobre rezultaty. Celina wywodziła swój ród od pierwowzoru Sienkiewiczowskiego Rzędziana i z tej genealogii czyniła paliwo rzeczywistego awansu społecznego oraz narzędzie wychowania męża, byłego chuligana. Dla tej pary „uszlachcenie”, choć jawnie konfabulacyjne, stało się praktyką i wymierną korzyścią.

Ta anegdota o dziewczynie ze wsi, która sobie i wybranemu chuliganowi wmówiła szlacheckie pochodzenie, w „Córkach” rozciąga się na całą zambrowską społeczność; archaiczny idiolekt Celiny staje się językiem narracji. Dwudziestoletnia robotnicza społeczność Zambrowa okazuje się „staropolska”, a jej dzieje żartobliwie stylizowane są na szlachecką gawędę czy kronikę (pisaną przez nastoletnią Zenkę, „Długosza w bananowej spódnicy”). Najważniejszy rozdział – echo „Hektora kamienieckiego” – nosi tytuł „Awans Ariadn zambrowskich”. W opowieści o awansie prządek język socrealizmu został stłumiony przez najwyraźniej atrakcyjniejszy kod sienkiewiczowski, ale konwencje te wydają się bardzo podobne. Oba wzorce są kolektywistyczne – radość i problemy przeżywane są w ponadrodzinnej wspólnocie. W szerszym gronie (na spotkaniu przypominającym partyjne zebranie i sejmik) negocjuje się obyczaje, choćby tolerancję dla przedmałżeńskiego życia seksualnego kobiet. To zbiorowość pracuje, debatuje, wreszcie bawi się na balu otwieranym mowami, toastami, polonezem („Zupełnie ilustracja do Pana Tadeusza”).

Ludzie zewsząd odnaleźli tu wspólną robotniczo-szlachecko-kurpiowską tożsamość. Społeczność jest egalitarystyczna („My wszyscy w Zambrowie, z herbem czy też bez herbu, dobrze czujemy się w naszych Zakładach”). A jednocześnie zhierarchizowana, przede wszystkim według stażu pracy i osiągniętego pracą statusu materialnego. Co nie oznacza, że legitymizacja głosu we wspólnej sprawie nie wynika też z urodzenia: „Jest się potomkinią szpinerów i weberów po mieczu i po kądzieli!”.

Znaczenia opalizują. Robotnice oraz ich córki wspominają stalinowski awans w konwencji sarmackiej legendy. Jakby kod socrealistyczny, skojarzony z zambrowskim kombinatem (wielką inwestycją planu sześcioletniego), nie nadawał się w latach 60. i 70. do wyrażania dumy. Jego życie po życiu w popkulturze trwało, więc podmiana języka ma tu może związek z lokalnym piętnem, i to podwójnym, bo w okresie odwilży zambrowskie robotnice stały się z kolei antybohaterkami czarnych reportaży. W powieści wspominają reporterkę z Warszawy, która przypisała im rozwiązłość. Raz po raz powraca obelżywe określenie „szpulki”, które bohaterki próbują pozbawić stygmatyzującej mocy. Kod „staropolski” to inny sposób zdjęcia odium.

„Córki” są dobrym przykładem, bo pozwalają zakwestionować obie wielkie tezy współczesnych interpretatorów kultury PRL. Awans związany z gwałtowną industrializacją jest tu pokazany wprost jako trening mieszczańskości i zdobywanie mieszczańskiego statusu ekonomiczno-godnościowego, co według Ledera było wymazywane. Kod „staropolski”, który przetwarza piętno w dumę, jest przy tym aktywistyczny, czyli umasowienie sarmatyzmu nie wytwarzało tylko – jak pisał Czapliński – kołysanego cudzym triumfem kibica. Zjawiska, o których piszą badacze, stały się hegemoniczne dopiero w latach 90. Mieszczaństwo na dobre zapomniało o swoim pochodzeniu, zniknęły alternatywy wobec kibicowskiego sarmatyzmu, „szlacheckość” stała się opium dla udręczonych mas. W polu literatury dziewczęcej odpowiadał temu wysyp nowych wydań niewznawianych od międzywojnia powieści o panienkach z dworku czy infantylnych pensjonarkach.

PRL-owska popkultura była różnorodna, zawierała propozycje przeciwstawne i syntetyczne. Pochodziły od różnych (rozmaicie ustawionych) nadawców, były determinowane przez różne media, należały do dłuższego i krótszego trwania, miały różną siłę, krążyły w różnych obiegach. Czasem te obiegi spotykały się w jednej odbiorczyni, w której głowie mogły wywołać przynajmniej zamieszanie. W naszej historii działo się to zbyt rzadko, by stać nas było na przeoczenie.

Córki, fragment okładki, wydanie z 1976 r