Archiwum
04.03.2021

Dystans jako źródło cierpień

Waldemar Kuligowski
Społeczeństwo

Przyznaję: nigdy wcześniej nie myłem tak często rąk. Staram się też nie chwytać poręczy. Drzwi otwieram łokciem albo popycham butem. Klamki łapię przez rękaw. Podczas mrozu jest to prostsze, bo dłoń skrywa się w rękawicy. Jako że pracuję przede wszystkim zdalnie, rzadko wsiadam do tramwaju. A gdy już mi się to zdarza, chwalę w myślach pomysł automatycznego otwierania wszystkich drzwi. Zaraz potem ćwiczę stanie bez trzymanki i mam już w tym zakresie poważne osiągnięcia.

Coraz trudniej za to – w dodatku trudność ta się intensyfikuje – przychodzi mi oglądać filmowe sceny ukazujące zatłoczone sklepy („Love Actually”), pełne bary („Osiecka”), ludzi tańczących na ulicach („La La Land”) albo tłum radośnie zapuszkowany na stadionach („Rocketman”). Owa trudność rodzi się z prostego faktu: wszyscy ci kupujący, rozmawiający, snujący się albo bawiący z innymi flâneurzy są bez maseczek. I za nic mają reżim tak zwanego społecznego dystansu. Ja zaś na ulicy omijam łukiem innych bliźnich, a w kolejce i na ruchomych schodach uważam, aby nikomu nie sapać za kołnierz. To chyba pierwszy przypadek w erze cyfrowej, gdy rzeczywistość ekranowa tak radykalnie różni się od rzeczywistości analogowej.

Etymologicznie wszystko w tej materii wywodzi się z łaciny: distantia to „odległy”, „osobny”, „stojący z dala”. Potem był starofrancuski ze swoim destance, czyli „niezgodą”, „kłótnią”. Słowo stało się popularne dopiero w wieku XIX za sprawą wyścigów konnych i walk na ringu pięściarskim. W polszczyźnie dystans jest rzeczownikiem męskoosobowym, a jego znaczenie zawiera się od wskazywania odległości (na przykład między dwoma punktami, przedmiotami czy miejscowościami), poprzez użycia sportowe (odcinek drogi lub bieżni do przebycia), po kulturowe, gdy mówiąc o dystansowaniu się, mamy na uwadze stosunek do kogoś lub czegoś charakteryzujący się chłodem, ostrożnością i nieufnym podejściem.

Te wszystkie sensy zrewidował na przełomie 2019 i 2020 roku Departament Zdrowia USA. Nowa definicja „społecznego dystansowania się” określała, że chodzi o „pozostawanie z dala od miejsc gromadzenia się, unikanie masowych zgromadzeń i utrzymywanie w miarę możliwości dystansu (około 6 stóp lub 2 metrów) od innych”. Wyjaśnia się przy tym, że dystans społeczny, będący „interwencją niefarmaceutyczną” – tak określa się to zachowanie na łamach „Nature” – podejmowany jest w sytuacji zagrożenia epidemicznego, gdy większość zakażeń nie jest wykrywana. Inaczej mówiąc, w sytuacji, gdy wiele zakażonych osób nie jest świadomych tego, że są nosicielami, lepiej unikać kontaktów. Jak to jednak człowiekowi – istocie społecznej – wytłumaczyć?

Warto przypomnieć, że choć samo określenie „dystansu społecznego” wprowadzono dopiero w XXI wieku, to zachowania takiego typu znane są od co najmniej II wieku przed naszą erą. Wtedy powstał jeden z najdziwniejszych i najbardziej zaskakujących (tabu żywieniowe!) fragmentów Biblii, jakim jest Księga Kapłańska. Zawiera ona część zatytułowaną „Przepisy o czystości rytualnej”, a wśród nich znajdują się reguły związane z „chorobą trądu”. Pismo stanowi: „Człowiek dotknięty plagą trądu będzie miał rozdarte szaty i włosy na głowie w nieładzie; zasłoni on brodę zasłoniętą i będzie wołał: »Nieczysty, nieczysty!«. Dopóki będzie dotknięty tą zarazą, będzie uważany za nieczystego. Będzie mieszkał w odosobnieniu, poza obozem”. Nie uważano wszelako samego dystansowania się za wystraczające, nakazując ponadto palenie odzieży chorych i zamykanie na siedem dni zakażonych domów. Oczyszczenie po trądzie wymagało natomiast skropienia krwią zabitego ptaka, wyprania ubrań, ostrzyżenia włosów i brwi oraz generalnej ablucji.

W VI wieku nowej ery Cesarstwu Bizantyjskiemu kwarantannę narzucił Justynian Wielki. Dżuma była dlań prawdziwą katastrofą, której hekatombiczny zasięg obejmował ziemie od Azji Środkowej po północną Europę. Powszechnie stosowano wtedy wyrzucanie ciał do morza, a sam cesarz winowajców zarazy upatrywał w Żydach, poganach, heretykach i homoseksualistach, włączając się tym samym w odwieczny mechanizm kreowania kozłów ofiarnych.

Myślenie w kategoriach dystansu społecznego jako reakcji na epidemię ugruntowało się na początku XX wieku. Podczas epidemii polio, obecnej na całej półkuli północnej, w 1926 roku w Nowym Jorku zamknięto kina, odwołano spotkania i publiczne zgromadzenia. Dzieci ostrzegano dodatkowo, by nie piły z fontann, kazano im unikać parków rozrywki, basenów i plaż. W 1928 roku w Saint Louis, wkrótce po wykryciu w mieście pierwszych przypadków grypy hiszpańskiej, zamknęły się niemal natychmiast szkoły, zakazano organizowania zgromadzeń publicznych i wprowadzono inne regulacje mające na celu zachowanie dystansu społecznego. W rezultacie, jak się okazało, współczynnik śmiertelności w mieście był znacznie niższy niż w Filadelfii, której władze, mimo odnotowania przypadków grypy, wprowadziły nakaz dystansowania się po ponad dwóch tygodniach od wystąpienia pierwszych przypadków.

Dla antropologa ciekawe są także te przypadki dystansu społecznego, które nie wynikają bezpośrednio z administracyjnych reżimów sanitarnych. Zaznaczam zatem, że utrzymywanie dystansu – zwłaszcza między płciami, klasami i rasami – było i jest ważnym elementem życia publicznego. Pamiętacie wiktoriańskie krynoliny, to specyficzne połączenie sztuki krawieckiej ze sztuką architektoniczną? Suknia tego rodzaju tworzyła skuteczną barierę między płciami w sytuacjach towarzyskich. W jaki sposób? Otóż krynoliny mogły nosić tylko te kobiety, które były na tyle uprzywilejowane, by uniknąć prac domowych. Potrzebny ponadto był dom z wystarczającą ilością miejsca, aby móc wygodnie przemieszczać się z pokoju do pokoju, wraz ze służącą, która pomogłaby ową krynolinę najpierw założyć, a następnie zdjąć.

Mimo krzykliwych krytyków, którzy postrzegali krynolinę jako kolejne narzędzie ucisku kobiecej wolności i mobilności, garderoba ta zmuszała – nolens volens – do zachowania bezpiecznej odległości od ciała i dekoltu kobiety. Dzisiaj wiemy też, że osoby noszące krynoliny mogły być mniej narażone na ryzyko związane z ospą bądź cholerą. Dla pełni obrazuujawnić jednak trzeba dramatyczny rewers noszenia mocno nakrochmalonych spódnic rozpiętych na fiszbinowym stelażu – znane są przypadki śmierci kobiet po tym, jak ich krynoliny się zapaliły.

Krotochwile na bok. Z początku XX wieku pochodzi skala dystansu społecznego, stworzona przez chicagowskiego socjologa Emory’ego Bogardusa. Badał on dzięki niej poziomy dystansu społecznego, czyli tego, jak dużo lub mało sympatii czują członkowie jednej grupy dla członków innej grupy. Bogardus wyznaczył kilka poziomów dystansu (i bliskości jednocześnie), stopniując go na podstawie odpowiedzi na pytania o to, kto może, a kto nie może być: współmałżonkiem, przyjacielem, sąsiadem na tej samej ulicy, współpracownikiem wykonującym ten sam zawód, a wreszcie jedynie obywatelem mojego kraju. Na końcu skali dystansu znajdowały się te osoby, który akceptowano wyłącznie jako obywateli innych krajów albo jednostki wykluczone z dostępu do mojego kraju.

Dobitnym przykładem rasowego i etnicznego dystansu społecznego były getta ławkowe, stosowane w międzywojennych polskich szkołach i uniwersytetach wobec uczniów i studentów pochodzenia żydowskiego. Tym samym była polityka segregacji rasowej. I dyskurs antyuchodźczy.

Dzięki dobrze znanym badaniom Geerta Hofstedego wiemy, czym jest i jakie niesie za sobą konsekwencje duży dystans władzy. Na poziomie rodziny oznacza to nadrzędność oczekiwań rodziców wobec dzieci, od których wymaga się nade wszystko posłuszeństwa, odmawiając przy okazji możliwości podejmowania niezależnych decyzji. Na poziomie organizacji z kolei mamy silną hierarchiczność, brak równości między ludźmi oraz zgodę na duże różnice w wielkości wynagrodzeń. Duży dystans władzy skutkuje biernością, brakiem kwestionowania decyzji przełożonych czy wręcz oczekiwaniem, że to przełożeni właśnie wskażą zadania do wykonania. Pracownicy podlegają w takim układzie regularnej kontroli i ocenie, zaś akceptacja dla przywilejów władzy i demonstrowania oznak statusu jest powszechna. Dodajmy do tego wyliczenia jeszcze silną centralizację oraz nadrzędną postać dobrodusznego autokraty. Wygląda na to, że organizacja pod nazwą „Polska pod rządami PiS” wzorowo, i na wyprzódki, realizuje program działania opisany przez Hofstedego pod szyldem dużego dystansu władzy.

 

źródło: Pixabay

 

Wszystkie te myśli wiążą się z pewną zbliżającą się rocznicą. Otóż 10 marca 2020 roku w Poznaniu, a potem w całej Polsce, wprowadzono zasady dystansu społecznego. To już dziesięć miesięcy z okładem. Narzuca mi się w związku z tym jakaś potrzeba bilansu. A jeszcze bardziej pali mnie chęć zadania pytania o to, co i ile z tego nam zostanie? To prawdziwie zadziwiające, że dystans społeczny, czyli najbardziej widoczna społeczna forma reakcji na COVID-19 ma wciąż tak słabo rozpoznane konsekwencje.

Coś jednak wiemy na pewno: pandemia jest testem innym niż wszystkie dotychczasowe, bowiem nigdy wcześniej życie w skali globalnej nie uległo zmianie tak szybko i w takiej skali. Think tanki całego świata trzymają pod parą kolejne postpandemiczne scenariusze. O czym w nich roją? O tym, że będziemy potrzebować poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Że będziemy pragnąć bliskości i kontaktów. Zaczniemy poszukiwać takich publicznych miejsc, które nie wiążą się z ryzykowną bliskością. Zaakceptujemy hybrydowe formy pracy, nauki i aktywizmu. Jeszcze więcej spraw przeniesiemy do sieci. Wzrośnie znaczenie terenów zielonych, spadnie papierowej prasy. Przegrają kina, tłustą śmietankę spiją serwisy streamingowe…

Mnie niepokoi coś innego. Prawie dwieście państw zamknęło szkoły, co oznacza, że półtora miliarda uczennic i uczniów oraz studentek i studentów doświadczyło radykalnej zmiany. Zmiana ta polega na nauce w formie zdalnej, bez cielesnej bliskości rówieśników, bez namacalnej obecności nauczyciela. Pomijając spustoszenie edukacyjne, jakie ten stan niesie, jej coraz powszechniej dostrzeganym skutkiem jest nieznośne poczucie samotności. Nie inaczej jest w świecie zdalnej pracy. Ankiety z wiosny 2020 roku były peanem pochwalnym na rzecz homeworkingu. Pół roku później nastroje uległy odwróceniu. Badania z jesieni ujawniły mianowicie, że niemal połowa dorosłych ludzi pracujących zdalnie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zmaga się z doświadczeniem samotności.

Niemal wszyscy specjaliści są zgodni, że dystansowanie społeczne może mieć negatywny wpływ na stan zdrowia psychicznego. Stres, lęk, depresja lub ataki paniki szczególnie często mogą występować u osób z wcześniejszymi schorzeniami, takimi jak zaburzenia lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i paranoja. Badanie z 2015 roku dowiodło, że długotrwała izolacja społeczna – nawet przy braku zagrożenia w postaci pandemii – prawie o jedną trzecią zwiększa ryzyko śmiertelności w przypadku chorób serca, depresji i demencji. Niepokój budzi obecny wzrost nadużywania alkoholu i narkotyków. Eksperci ostrzegają ponadto przed bakteriofobią, której objawami są stały lęk przed zakażeniem, uporczywe mycie rąk czy nadużywanie środków odkażających.

Z badań amerykańskiej National Alliance on Mental Illness (NAMI) wynika, że połowa dorosłych cierpiących na choroby psychiczne nie była leczona jeszcze przed pandemią. Musimy w rezultacie przyjąć, że konieczne będzie zajęcie się nawet piętnastoma procentami tych z nas, których dotknie psychiczny kryzys wywołany przez utrzymujący się stan izolacji, niepewności i zagrożenia. Ken Duckworth, dyrektor medyczny NAMI, orzeka jednoznacznie: „Kiedy życie w końcu wróci do normy, kolejny rok wcale nie będzie dobry dla zdrowia psychicznego”.

Ten dystans może nas boleć bardzo długo.