Nagroda Fundacji imienia Kościelskich wraca do Genewy. Tam odbędzie się przyszłoroczne wręczenie najbardziej prestiżowej polskiej nagrody literackiej. Prezes François Rosset ogłosił decyzję w uroczystym momencie – tuż przed przekazaniem Krzysztofowi Siwczykowi czeku. Przynajmniej na rok znika z kalendarza wielkopolskich imprez kulturalnych miłosławsko-wrzesińsko-poznański festiwal literacki – dyskusje, spotkania z pisarzami, koncerty, wystawy, warsztaty dla młodzieży. Czas zatem na refleksję.
Festiwal od kilku lat finansowany był przez Ministerstwo Kultury i samorządy, których urzędnicy z sukcesem starali się o dotacje i brali na siebie ciężar organizacji. Umieli i chcieli. Wydawałoby się, że dla fundacji to wygodne rozwiązanie. Jednak rok temu obie strony mówiły przed kamerami o rozbieżnościach w ocenie formuły nagrody. Kościelscy są, przypomnijmy, przyznawani bez systemu zgłoszeń, nominacji, elementu plebiscytu, publicznej dyskusji nad kandydat(k)ami, przy niewielkim zaangażowaniu mediów. Jury ogłasza werdykt i już. Samorządowcy sugerowali zmianę, fundacja z dumą podkreślała swój tradycjonalizm. Koniunktury mijają, nagroda trwa – stwierdzał Rosset.
To, co się grzecznie nazywa konserwatyzmem, bywa uporem i bezwładem. „Niezależność” to czasem inne miano wyobcowania. Niestety tegoroczna uroczystość dowodzi, że mamy do czynienia właśnie z takim przypadkiem. Uczestniczyłam w niej i prowadziłam jedną z festiwalowych dyskusji, więc tym bardziej mi z tego powodu przykro. Nie podzielam dobrego samopoczucia Jasia Kapeli, który kiedyś dał się na festiwal zaprosić, jadł, pił, a potem na blogu szydził z imprezy, najwyraźniej w potrzebie zdystansowania się od swego w niej udziału (w tym roku ponownie zaproszony, miał okazję zrobić to oficjalnie).
Wręczenie nagrody nie jest ani telewizyjną galą, ani wydarzeniem kameralnym. Biorą w niej udział – trochę jak u Wyspiańskiego – członkowie fundacji, laureaci z poprzednich lat, ale również liczni przedstawiciele lokalnych władz, urzędów i instytucji kultury, wreszcie, last but not least, miejscowa publiczność. Laudacja wygłoszona przez Jana Zielińskiego była zaś multimedialnie ilustrowanym żartem, parodią postmodernistycznej metody interpretacji, która według laudatora obecnie obowiązuje. Kwadratowy format zdjęcia z okładki nagrodzonego tomiku „odczytywany” był jako nawiązanie do Malewicza, a luźne skojarzenia wiodły równie dobrze do Death Can Dance, jak i do Bacha. Niewielu słuchaczy się śmiało, wydaje mi się, że raczej nie zrozumiano dowcipu. Komentowano potem w kuluarach, że laudacja była „trudna”. Śmiali się wtajemniczeni. A mnie było bardzo smutno.
Trudno o jaskrawszy przykład alienacji. Laudacja nie ugodziła w krytykę literacką, bo ta w sugerowanej postmodernistycznej formie stanowi absolutny margines, ani nie rozbawiła publiczności. Była hermetycznym popisem, rzekomym wyrazem autoironii jury, które dotąd przedstawiało laudacje wykwintne i wzniosłe. Beztrosko odnosiła się do wyobrażonego postmodernistycznego przeciwnika wobec audytorium, które na co dzień ponosi społeczne koszty spóźnionej modernizacji i w takich warunkach sprawuje samorządową władzę. Popisywała się lekkością przed obarczonymi ciężarem. Po prostu nie brała odbiorców pod uwagę.
Program tegorocznego festiwalu zapowiadał coś innego. Demokratyzację, autorefleksyjność fundacji. Uczestnicy dyskusji „Kto nie dostanie Kościelskich?” podliczyli, że wśród laureatów jest tylko piętnaście procent kobiet, i poruszyli temat pozamerytorycznych mechanizmów oraz etycznych aspektów przyznawania nagród. Problem jest tak trudny i wieloraki, że ewentualny wpływ sekretarza nagrody (podniesiony przez Kingę Dunin w przypadku Nike) wydaje się sprawą błahą. Dwa przykłady. Pierwszy podał Błażej Warkocki, pytając z widowni, czy ma znaczenie źródło pieniędzy stanowiących nagrodę albo czy ważne jest, że fundator nie płaci podatków w Polsce. Drugi przykład podsuwa Joanna Krakowska, która w wywiadzie dla „Dużego Formatu” powiedziała ostatnio, że zasiadając w jury pewnego małego festiwalu, z zażenowaniem odkryła, iż honoraria jurorów łącznie są większe niż suma nagród.
To może przypadkowy, ale niezły punkt wyjścia do dyskusji. Stawką jest jeszcze lepsza promocja literatury, do której bez wątpienia przyczyniają się nagrody. Fundacja Kościelskich niejako odsunęła wszelkie pytania (i stawkę) na bok. Jej powrót do Genewy sprawia wrażenie wycofania się do matecznika. To kilka kroków wstecz po kroku naprzód, którym był tegoroczny festiwal. Gest niechęci, zwiększenia dystansu, ukrycia się, otoczenia większą tajemnicą, podkreślenia hierarchii. Oby to wrażenie było mylne. Nie mówimy „żegnajcie”, Kościelscy, mówimy: „do widzenia!”.