„Dni stają się krótsze, w mroku wszystko wydaje się inne, napięcie rośnie. Dziwne rzeczy dzieją się między ludźmi”. Trudno o zdanie lepiej streszczające powieść Katarzyny Krenz i Julity Bielak „Księżyc myśliwych”. Rzecz rozgrywa się na wyspie Sylt, na tle sztormowego Morza Północnego, szkielet ma sensacyjny, ale zawiera też rozbudowane charakterystyki bohaterów i relacji między nimi. Całość robi wrażenie skrzyżowania skandynawskiego kryminału z „Przystankiem Alaska”. Sylt jest prowincjonalny i zglobalizowany, jego mieszkańcy zaś to przeważnie przybysze z różnych stron, którzy dotarłszy na koniec świata, z ulgą zawieszają swoje życie na kołku. To samo może zrobić na czas lektury czytelnik.
Sekret powieści polega na tym, że trzyma w napięciu intrygą i tajemnicą, a jednocześnie rozluźnia subtelną psychologią postaci. Autorki dokonały rzeczy, wydawałoby się, niemożliwej – kryminały z pretensjami to zazwyczaj niewypały. Tutaj obszerne dygresje nie irytują, sprawiają przyjemność równoległą do tej płynącej ze śledzenia akcji kryminalnej. Mile łechtane są aż dwa duże obszary czytelniczego mózgu.
Krenz i Bielak chciały jeszcze połechtać obszar trzeci – związany z inter- i metatekstualnością, ale to im się akurat nie udało. Po każdym rozdziale następuje fachowy komentarz do zabiegów zastosowanych na kolejnym etapie pisania „miękkiego” kryminału. Objaśnia się „post-postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, czarnego humoru i autotematyzmu”. Całkiem niepotrzebnie. Wszystkie chwyty są aż nadto czytelne i nazywanie ich nie daje satysfakcji związanej z deziluzją, która i tak dokonuje się na bieżąco.
Nie bardzo też wiadomo, po co w to wszystko wmieszany został Bergman. Bergmanowska ma być sceneria, samotność i milczenie, ale brak odpowiedniego egzystencjalnego ciężaru i pesymistycznej wymowy. Może chodzi o wysokoartystyczny pieprzyk (który jako hipotezę interpretacyjną odrzuca Žižek piszący o Mankellu)? Też nie. Twórczość modernistycznego reżysera w post-postmodernistycznej powieści jest zajęciem dla tych, którzy nie muszą się troszczyć o byt, jak studiująca sztukę filmową Jasmine. Bergman nie tylko tutaj funkcjonuje przecież jako synonim tak zwanej czystej, bezinteresownej estetyki.
Ciekawe, że użycie socjologizujące, bliższe życia, bardziej zrozumiałe, oczywiste na przykład dla Ireny Krzywickiej na początku lat 60., zostało zepchnięte na margines, a przyjęło się strukturalistyczne i poststrukturalistyczne, akademickie, abstrakcyjne. Krzywicka stawiała Bergmana za wzór polskim artystom, unikającym tematu aborcji i świadomego macierzyństwa, podczas gdy szwedzki reżyser nie waha się poruszać „tych zagadnień, tak piekielnie palących”. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego sposobu myślenia, dłuższą chwilę szukamy w pamięci tytułów filmów, które mogła mieć na myśli publicystka. To, co w Bergmanie najciekawsze, czyli obyczajowość i klasowa przynależność bohaterów – subtelnie rysowana w kilku bezpretensjonalnych dramatach – jakoś nie występuje jako temat popkultury. Trudno sobie wyobrazić taki wątek „Księżyca myśliwych”, w którym Jasmine porównywałaby szanse emancypacyjne robotnicy („Wakacje z Moniką”) i żony przedsiębiorcy („Kobiety czekają”) w filmach Bergmana. Albo rozważałaby wpływ czynnika ekonomicznego na trwałość fasadowej monogamii („Marzenia kobiet”). I żebyśmy się przy tym odprężyli. Wygrywa mglisty uniwersalizm, symbolika, struktura dzieła. Paradoksalny koniec jak na reżysera, którego światowa kariera rozpoczęła się od sławy obyczajowego skandalisty.
W każdym razie czytelnik „Księżyca myśliwych” relaksuje się, śledząc wywody filmoznawczyni, podzielając niejako jej status skupionej na teoretycznym problemie studentki. Póki czyta, ulega cudownemu złudzeniu, że nie musi zdobywać kolejnej śmieciowej umowy, czekać na przelew i wysyłać dziwnych CV w odpowiedzi na idiotyczne anonse. To zresztą mechanizm dotyczący wszystkich bohaterów. Kto by nie chciał chociaż na chwilę zamieszkać w miejscu, które przypomina jednocześnie Cicely i Kirunę czy Ystad? Demokratyczną arkadię i północne miasto przemocy. Miejsce, w którym nigdy nie wydarzy się nic naprawdę złego, i miejsce, w którym zło wydarza się nieustannie, ale jest lewicowo diagnozowane i rzucane na tło społeczne. Kto by nie chciał wejść w położenie bohaterów co prawda samotnych i niezbyt szczęśliwych, ale tym swobodniej dysponujących czasem, mogących sobie pozwolić na stan zawieszenia, obiektywnie niekomfortowy, ale subiektywnie dający poczucie bezpieczeństwa.
Tak działa żałoba Evy po zaginionym na morzu mężu, separacja Vincenta z żoną, pourazowa amnezja Cyryla, wrażenie Jasmine, że wszystko jest cytatem, samotna ciąża i oddalenie od domu Rose. Jesteśmy trochę jak ta ostatnia bohaterka – spędzała na Sylt wakacje, zakochała się w ratowniku, zaszła w ciążę i została, choć kochanek zniknął. Bez pracy, mieszkania niefrasobliwie przesiaduje w barze (oczywiście popularnym miejscu spotkań) i robi kaftaniki dla dziecka. Różowo-niebieskie, bo płeć jest jedna.
Bohaterowie Krenz i Bielak żyją wolni od tradycyjnych norm kulturowych. Nikt poza agresywnymi neonazistami nie zostanie tu napiętnowany. Nawet stara plotkara, Frau Bellitz, dyscyplinuje sąsiadów dość nietypowo: „Dni panu mijają tak bez echa – mówi do izolującego się Vincenta – ledwie się żarzą, a co to za życie, skoro nie ma w nim kobiety? Ani miłości, ani rozpaczy, ani rodziny, to sen, nie życie”. Z niejakim zgorszeniem zadenuncjuje Evę jako wdowę goszczącą podejrzanego mężczyznę, ale komisarz prowadzący śledztwo, bardziej natchniony hodowca ostryg niż policjant, nie da się zwieść pozorom.
Niezaangażowani i milkliwi bohaterowie w różnym wieku, wychowani w różnych kulturach, mimowolnie tworzą osobliwe związki: przyjaźnie na kredyt, układy quasi-rodzicielskie i quasi-braterskie (czy siostrzane). W nieoczywisty sposób czują się za siebie nawzajem odpowiedzialni, a doświadczeni przemocą z dumą nazwą się sąsiadami.
Ich życie długo dryfuje, po czym nieoczekiwanie się zmienia. Możemy więc rozkoszować się i marazmem, i przełomem. Z czasem mieszkańcy wyspy coraz bardziej otwierają się na nowe międzyludzkie rozwiązania, które jednak pozostają dziwnie podobne do tradycyjnych. Mamy więc przyjemne poczucie postępowości, nie tracąc obyczajowego gruntu pod nogami. Pani Schachmann, mistrzyni konfitury morelowej, tajemnicę tego odwiecznego specjału zabrała ze sobą do grobu, ale wkrótce konfiturę nieświadomie odtworzą dwie nienormatywne, zaprzyjaźnione dziewczęta, nowe lokatorki pustego domu Vincenta, który tymczasem zapełnił się dużą rodziną z wyboru. Nienormatywność następczyń pani Schachmann jest umiarkowana i osobna (nie zakochują się w sobie), dodatkowo łagodzi ją szczere zamiłowanie do krzątactwa. W radosnym rozgardiaszu nowej familijności odstępstwo przybiera pozory „naturalności”, podczas gdy „naturalna” relacja Vincenta z ojcem ulega przedefiniowaniu. I patriarcha może się zmienić, i przeszłość nie jest nieodwracalna. Próba dopasowania do patriarchalnej normy kończy się emocjonalną hibernacją, ale ta przechodzi w „nagłe bogactwo uczuć”.
„Lunatyczni nomadzi” o płynnej tożsamości, tak relaksacyjnie odlegli od polskiego kontekstu, są od niego rzecz jasna zależni – jak każda antyteza ściśle przylegająca do tezy. Z jednym wyjątkiem. Polska pojawia się w powieści bez zgrzytu jako kraj Cybulskiego, „Jowity”, Komedy, Bursy, Iredyńskiego, czyli we wspomnieniu legendarnych lat 50. i 60. (szkoda, że w wersji chłopackiej). Jakby nowoczesność już dawno u nas była i zostawiła mydlaną bańkę legendy. Jakby teraz można ją było osiągnąć tylko w czytelniczym złudzeniu.
Na zdj. Katarzyna Krenz i Julita Bielak, materiały prasowe Wydawnictwa Znak