Z okładki książki Anny Herbich „Dziewczyny z Solidarności” patrzy na nas poważna młoda kobieta w wielkich, „nietwarzowych” okularach, fioletowym golfiku pod niebieskim swetrem, makijażu naśladującym anemię, z papierosem w dłoni i gęstą fryzurą à la pod garnek. To współczesna modelka starannie wystylizowana na działaczkę podziemia, która, po pierwsze, jest uboga, niedożywiona i zmęczona życiem w kraju, gdzie żyć się nie da, a po drugie, nie dba o wygląd, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. Walczy o wolną Polskę. Dla nas. Ten obciach jest sexy. Nasuwa się słowo „rekonstrukcja”. Publikacja Herbich, znanej ze zbiorów wspomnień „dziewczyn z Syberii” i „dziewczyn z Powstania”, świadczy o tym, że opowieść o kobietach „Solidarności” weszła w fazę banału, zanim się na dobre rozwinęła. Czy następnym krokiem będą pokazy pracy tajnej drukarni, przewożenia ulotek w wózku dziecięcym, gubienia ubeckiego ogona, milczenia na przesłuchaniu? Bo na show „walka o prawa kobiet” i „zablokowanie zakazu aborcji” nie można liczyć.
Obok „Szminki na sztandarze” Ewy Kondratowicz, „Podziemia kobiet” Shany Penn i „Kobiet Solidarności” Marty Dzido (ta ostatnia ma też wersję filmową) to zdecydowanie najsłabsza z opartych na wywiadach książek przypominających wkład kobiet w „Solidarność”. Irytuje już tytułowa kategoria „dziewczyny”, której w książce odpowiada ukrycie nazwisk bohaterek, podanych niedużym drukiem na końcu każdej relacji, podczas gdy tytuły zawierają tylko imiona. „Dziewczynami” z „Solidarności” są więc kobiety kilku pokoleń, od maturzystki do emerytki. Po co ta familiarność? Żeby łatwiej się było z nimi utożsamić? A może chodzi o zasugerowanie młodzieńczej żarliwości i prostolinijności? Poza irytującą „dziewczęcą” ramą wkład Herbich wydaje się minimalny – dała dramatyczny wstęp i łopatologiczne podpisy pod zdjęciami („Młoda, idealistycznie nastawiona dziewczyna nie mogła się pogodzić z bezkarnością władzy”). Trudno powiedzieć, czy stawiała rozmówczyniom pytania, czy po prostu powiedziały one, co akurat chciały; czy dokonała selekcji materiału, czy opublikowała go in extenso.
Tak czy owak „dziewczyny” niby mówią różne rzeczy, ale znacząco się powtarzają. Eksponują przemoc i kłamstwo systemu, są i zawsze były zdecydowanie antykomunistyczne. Od kołyski, ba, jeszcze przed narodzeniem, skoro ich przodkowie zajmowali się głównie walką z bolszewizmem i hitleryzmem, a one gładko tę tradycję podjęły. Babki goniły bolszewika, matki biły w pysk gestapowca, córki stawiały się ubekowi. W pewnym momencie nie robi już wrażenia kilkulatka pozostająca w opozycji wobec pani w przedszkolu. Bohaterki wpadły w PRL z rycersko-inteligenckiego kosmosu, przeszły przezeń niedraśnięte, niosąc nam wolność. Ahistoryczność oraz podział na inteligenckie niepodległościowe „my” i chamskie PRL-owskie „oni” są tu wyraźniejsze niż zwykle. Działaczki uczą przeprowadzających rewizję ubeków dobrych manier, podkreślają swoją wyższość wobec spotkanych w więzieniu kryminalistek i strażniczek, które starają się edukować. Wiadomo, misja. „Swoje” dziewczyny „z dobrych domów” rozpoznają od pierwszego wejrzenia – po prostu nie pasują do zagrzybionych cel Fordonu. Wszystko to są figury i tło mające potwierdzać inteligenckość. Wszyscy jakoś, choć czasem niechętnie, uznają ich specjalną pozycję, co wyrażają przez cichy podziw lub wyjątkowe gnębienie.
Inną cechą tej narracji jest rys sensacyjno-przygodowy. Na przykład Alina Cała w rozmowie z Ewą Kondratowicz dystansowała się do zabawy w policjantów i złodziei, w jakiej brała wtedy udział. W książce Herbich sygnałów dystansu nie ma. Gra w konspirację ma wciągnąć czytelnika jak powieść czy serial. W opisach zasad zachowania tajemnicy przestaje się właściwie liczyć, co konkretnie ukrywająca się bohaterka robiła i o co jej chodziło. W takiej konwencji celuje „Jadwiga. Ścigana przez bezpiekę”, która po rozesłaniu za nią listu gończego z ulgą zostawiła słabego fizycznie i psychicznie męża, by przez dziewięć lat żyć w rzeczywistości alternatywnej. Z jej relacji wyłania się sieć rozsianych po Polsce podziemnych kwater, „śluz” kontaktowych i „śluz” dublerek (na wypadek gdyby pierwsze zostały zdekonspirowane). Różne tożsamości i strategie, umówione znaki, niszczenie dowodów, łącznicy niewiedzący, co i komu przekazują. Pytanie „po co to wszystko” pozostaje bez odpowiedzi. To znaczy niby wiemy, że była przewodniczącą Regionalnej Komisji Koordynacyjnej NSZZ, ale co to właściwie oznaczało, jaki polityczny cel miał ogromny wysiłek włożony w tajność i czy aby nie była to konspiracja dla konspiracji, pozostaje zagadką.
W książce Herbich brak perspektywy politycznej, problemowej, pozostał właściwie pusty przekaz herstoryczny – kobiety tam były, pracowały, działały, ukrywały się, były represjonowane, ich rola była podstawowa, bez nich nie byłoby porozumień sierpniowych i tajnego trwania związku, eo ipso – zmiany ustroju w 1989 roku. To samo zresztą widać w książce Dzido, ciekawszej, mniej uproszczonej, ale także zdającej sprawę przede wszystkim z herstorycznego śledztwa, wynajdywania kolejnych bohaterek i emocji autorki, która nie zadaje sobie pytania, jaka jest stawka tego dochodzenia. Herbich to skrajny przypadek, ale u podstaw wszystkich wymienionych książek leży aksjomat, że warto podjąć wysiłek przypominania.
Dlaczego chcemy, żeby kobiety „Solidarności” były naszymi matkami założycielkami? Co im zawdzięczamy? Są kreowane na bohaterki pozytywne nawet wbrew zebranemu materiałowi, z którego wynika, że należałoby się na ich przykładzie raczej uczyć, jakich błędów unikać.
Polski feminizm wciąż ma problem z PRL-em, jego gestem założycielskim było odcięcie się od powojennego równouprawnienia jako narzuconego i fasadowego, za to podjęcie intensywnej pracy nad opowieścią o prababkach i babkach. Trudno jednak konstruować genealogię bez matki. Zainteresowanie kobietami „Solidarności” wynika z chęci zapełnienia tej luki, niestety, oznacza uparte niedostrzeganie kobiet, które tworzyły PRL-owski projekt emancypacyjny i miały realne sukcesy w tej dziedzinie. Trochę się zaczyna o tym mówić. Bada to właśnie i pewnie wyda o tym książkę Agnieszka Mrozik. Ale popularyzacja tej wiedzy zapewne napotka bariery.
Obrazuje to choćby projekt Dzido, która kilka lat temu była współautorką filmu „Podziemne państwo kobiet”, więc wie, że podziemie solidarnościowe z lat 80. wygenerowało późniejsze podziemie aborcyjne. Dlaczego w takim razie tak szczyci się udziałem w nim kobiet? Narracja „Podziemnego państwa” brzmiała: na początku lat 90. zostałyśmy oszukane, zdradzone, przehandlowane, protestowałyśmy przeciwko projektowi ustawy (to był początek feminizmu w Polsce), ale nie wzięto tego pod uwagę, odsunięto nas i uciszono. Nasi koledzy z „Solidarności” i postkomuna zyskali poparcie Kościoła kosztem kobiet.
Wyartykułowanie tego haniebnego targu było ważne, bardzo dobrze, że do niego doszło, ale skoro teraz odpominamy udział kobiet w „Solidarności”, pokojarzmy fakty i wyciągnijmy wnioski. Targi nie zaczęły się w latach 90. ani nawet przy Okrągłym Stole i kobiety „Solidarności” musiały o nich wiedzieć. O prolajferskiej kampanii w kościołach obwieszonych krwawymi płodami wiedział wtedy chyba każdy. Najprawdopodobniej po prostu podzielały powszechne w późnych latach 70. i 80. przekonania, które zarówno w cywilizacyjnym centrum, jak i tym bardziej w krajach półperyferyjnych były coraz bardziej neoliberalne, jeśli chodzi o ekonomię, i coraz bardziej konserwatywne, jeśli chodzi o reakcję na zdobycze emancypacji. Albo nie podzielały, ale nie mogły czy nie chciały nic zrobić. W każdym razie niewiele o tym TERAZ mówią, co w sumie jest ważniejsze niż to, jak było naprawdę. W tej sytuacji nie ma sensu podpinanie się pod mit „Solidarności” pod pozorem jego (ograniczonej) krytyki. Naszymi doraźnymi sojuszniczkami mogą być co najwyżej przeciwniczki dzikiego kapitalizmu skonfliktowane z frakcją Wałęsy. Jeśli chodzi o prawa kobiet, sojuszniczek nie widać.
Nie uważam, żebym dokonywała wielkiej demaskacji. Wszystko jest w wymienionych książkach. Po pierwsze, widać przede wszystkim, że kobiety „Solidarności” były bardzo polityczne w najbardziej podstawowym, nie specyficznym, jak twierdzi Shana Penn, sensie, a przynajmniej że ruch solidarnościowy był dla nich obietnicą polityczności. Czym innym jest potrzeba działania, wpływu na rzeczywistość czy choćby zabrania głosu w ważnej sprawie? Po drugie, niektóre z nich przyznają, że o podział na władzę i opozycję wciąż trzeba było dbać, wyostrzać go, a wręcz performować, bo nie był wyraźny, siłą bezwładu się zacierał. Kapitalna jest pod tym względem opowieść (znów) Aliny Całej, u której w stanie wojennym regularne rewizje robiła wciąż ta sama ekipa, więc między rewidowanymi a rewidującymi wytworzyły się nieformalne stosunki. „Przedstawiciele opresyjnej władzy” rekwirowali bibułę, ale na raportach wykazywali mniejsze jej ilości, co „opozycjoniści” potwierdzali swoim podpisem, bo zatajone publikacje trafiały na czarny rynek, a przecież o to chodziło, żeby były w obiegu.
Z feministycznego punktu widzenia ów brak podziału oznaczał, że akces kobiet do „Solidarności” był późnym efektem PRL-owskiego projektu emancypacyjnego. Dotyczyło to zarówno robotnic, jak i inteligentek. Pierwsze (np. Anna Walentynowicz, przodownica pracy, działaczka Ligi Kobiet) dzięki oficjalnym ramom mogły się upodmiotowić albo przynajmniej wiedziały, że należy się domagać stworzenia po temu warunków. Tym bardziej drugie miały poczucie oczywistości pewnych osiągnięć emancypacyjnych. Wanda Nowicka mówiła Penn, niezmiennie przekonanej, że w Polsce przed 1989 rokiem nie było feminizmu, że było nawet więcej feminizmu niż na Zachodzie, bo gdy kobiety na Zachodzie walczyły o prawo do pracy, Polki już je miały. Nasze matki pracowały, rosłyśmy w tej oczywistości – zwracała uwagę Nowicka (ale Penn i tak wiedziała lepiej). Janina Jankowska z kolei tłumaczyła Marcie Dzido (również bez większych efektów):
Trzeba też dodać, że w czasie Polski Ludowej kobiety były i murarkami, i traktorzystkami. Miałyśmy poczucie, że nadajemy się do różnych spraw.
Niestety w momencie powstawania „Solidarności” projekt emancypacyjny był już w znacznym regresie, więc zyskiwana w ten sposób polityczność kobiet była mocno ograniczona. Zachodziło jednocześnie kilka złożonych procesów. Ostatecznie zastąpiono język równouprawnienia językiem szacunku. Kobiecie należał się podziw za (rzekomo nieuniknione) trudy. Podziw nic nie kosztuje w odróżnieniu od budowania równościowych struktur. Mogło się zdarzyć, że ktoś mówił o prawach kobiet jako prawach człowieka (jak Ewa Berberyusz w 1979 r.), ale dla dziś przepytywanych kobiet „Solidarności” prawa kobiet i prawa człowieka to z reguły dwie osobne sprawy. Walczyły o te drugie, więc te pierwsze wydawały im się mniej ważne. A nawet jeśli próbowały upominać się o prawa kobiet, nie było dla tych starań miejsca (tak twierdzą Olga Krzyżanowska i Małgorzata Tarasiewicz).
Wydawałoby się, że dla związku zawodowego postulat równości płac jest do przyjęcia. Ale nie, w Sierpniu bardziej dbano o radiową transmisję mszy, zaś dla kobiet postulowano pozorne przywileje – obniżenie wieku emerytalnego do 50 lat i trzyletni płatny urlop wychowawczy. Było też co prawda żądanie miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci kobiet pracujących, ale zasadniczo w duchu epoki było przedstawianie możliwości rezygnacji z pracy zawodowej jako zdobyczy. Dużo się gadało o obciążeniu dwoma etatami, prawie wcale o podziale obowiązków domowych. Tutaj między „władzą” i „opozycją” też nie było różnicy, trzyletni urlop wychowawczy już funkcjonował, tyle że „władza” chciała, by był jak najmniej płatny. Jednocześnie „władza” ograniczała prawo do aborcji, a Kościół szykował się do przeprowadzenia jej całkowitego zakazu rękami tych czy owych potulnych polityków. Podobnie już od dłuższego czasu szukał sobie furtki Balcerowicz.
Najdziwniejsze było jednak współwystępowanie scentralizowanej, zewnętrznej władzy starego typu, wciąż potrafiącej stosować represje, choć już coraz bardziej bezzębnej, z nową, rozproszoną i zinternalizowaną. Działaczki „Solidarności” pielęgnowały opór wobec tej pierwszej (poświęcając interes kobiet), ale nieświadomie ulegały drugiej. Coraz bardziej upowszechniał się na przykład tradycyjno-nowoczesny dyskurs „witaminy M”. Zajmowanie się dzieckiem to nie praca jak każda inna, ale specjalne zadanie dla matki, naukowo obarczonej odpowiedzialnością za całe przyszłe życie dziecka. Stąd poczucie winy i straty u kobiet, które żeby działać w podziemiu, cedowały opiekę nad potomstwem na inne osoby. Barbara Labuda co prawda ripostuje w rozmowie z Dzido:
Dlaczego mnie pani pyta, jak godziłam działalność z macierzyństwem? Geremka pani pytała, jak on godził? A on miał więcej dzieci.
Szybko jednak dodaje zdanie o rozdarciu.
Jeśli chodzi o rozproszoną i uwewnętrznioną władzę, najciekawszym zjawiskiem był podziemny trening kapitalistycznych form pracy. Penn cieszy się, że kobiety „Solidarności” tworzyły i koordynowały nieformalną sieć, strukturę niehierarchiczną, elastyczną, napędzaną niewyczerpaną energią, skupieniem na zadaniu i celu, bez rywalizacji. Pisze, że to była wartość dla nich i dla opozycji – one miały szansę, jakiej nie dały im wybory do legalnych jeszcze władz związku, „Solidarność” dzięki zmianie struktury przetrwała stan wojenny. I że prywatyzacja działalności politycznej (która przyszła do kobiet do domu) była podłożem przemiany społecznej.
Nawet jeśli była, to nie wiem, skąd radość i duma. „Mały konspirator”, poradnik dla działaczy podziemia, zalecał, by nie knuć za darmo i zarządzać siatką jak firmą. Wspomnienia kobiet ujawniają, że tylko kilka z nich pracowało (np. kolportowało „Małego konspiratora”) za wynagrodzenie. Joanna Duda-Gwiazda mówi Kondratowicz, że wbrew (powiedzielibyśmy „wolnorynkowym”) deklaracjom to nie była uczciwa konkurencja.
Rozpowszechniało się taki pogląd – wyjaśnia – że dobry działacz to jest działacz sprawny organizacyjnie, czyli taki, który zorganizuje sobie jakieś pieniądze.
A pieniądze były rozdzielane centralnie. Styl i warunki działania kobiet podziemia naprawdę nie skłaniają do optymizmu. Praca bez zabezpieczonych ram prawnych, po kilkanaście godzin na dobę, kosztem snu, nieoddzielona od niepracy, wciąż na niskim stanowisku, w najlepszym razie młodszej menedżerki, w najgorszym wolontariuszki, z obowiązkami i odpowiedzialnością, ale bez odpowiedniej pozycji i pensji.
I to ma być oddolna demokratyczna zmiana? Wszystko to wygląda raczej prekaryjnie, ponad sferą „elastyczności” widzimy doskonale twardą hierarchię. Wówczas można było tego nie dostrzegać, dać się wrobić w służbę wyższej sprawie, ale budować na tym dzisiaj feministyczną narrację założycielską? To jakby powiewać pustym sztandarem pomazanym szminką.
PS Właśnie ukazała się kolejna książka oparta na tym samym pomyśle: „Dziewczyny z konspiry” Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol. Będzie problem ze znalezieniem tytułu dla następnych.