Archiwum
28.10.2019

Ból ma dziewięć ogonów

Waldemar Kuligowski
Felieton Literatura

Przełom był dziełem Phila Fontaine’a. Miał wtedy czterdzieści kilka lat, wygląd eleganckiego członka elity politycznej, w garniturze, z krawatem i ułożoną fryzurą. Bystrość oczu podkreślały gęste czarne brwi. Pełnił funkcję szefa Assembly of Manitoba Chiefs. Był lubiany. W kanadyjskich mediach uchodził za „dyżurnego Indianina”, jowialnie nazywano go też „wodzem”. Mało kto wiedział, że jego pierwszym językiem był odżibwe. W ogóle mało kto wiedział o czymkolwiek.

30 października 1990 roku Fontaine złożył zapowiedzianą wizytę w archidiecezji w Winnipeg. Miało być jak zwykle. Ale nie było, bo rozleniwionym posiedzeniem księżom „wódz” oznajmił: „To w waszej szkole doznawałem przemocy. To u was jako dziecko byłem wykorzystywany seksualnie”.

Jeszcze tego samego wieczoru Fontaine powtórzył to samo w głównym programie informacyjnym telewizji CBC. Mówił powoli, wyraźnie, dobitnie. Przygotowująca się do halloweenowych harców Kanada zamarła. Zapachniało nie tyle żywicą, ile krwią i łzami.

Fontaine odsłonił jedną z najbardziej okrutnych kart podboju i kolonizacji. Te okrucieństwa wcale nie miały miejsca na polu bitew z Indianami, w co kazały nam wierzyć przygodowe książki i technikolorowa iluzja westernów. Dramat rozgrywał się w miejscach jak najdalszych od skojarzeń z rzezią, pogromem i przemocą – w szkołach. A dokładniej: w szkołach z internatem (residential schools).

Jeszcze kilka dekad temu ich historia była nieznana. Jak zapewne zakładało wielu badaczy czy dziennikarzy – mało interesująca. Bo co może być ekscytującego w dziejach systemu edukacyjnego dla rdzennej ludności na terytoriach później przekształconych w Kanadę? Książka Joanny Gierak-Onoszko „27 śmierci Toby’ego Obeda” przybliża nam ich rzeczywistość. Ekscytacji tu aż nazbyt wiele. W posłowiu autorka pisze o towarzyszących jej podczas zbierania materiałów emocjach, o „największym poruszeniu”, jakiego doznała, o „kamyczkach” w brzuchu, które ją podczas reporterskiej pracy nieustannie raniły. Na okładce Wojciech Tochman mówi jeszcze o „niewyobrażalnym koszmarze”, a Katarzyna Surmiak-Domańska przestrzega, że podczas „lektury nie raz złapiemy się za głowę”. Zapewniam, nie jest to rozgorączkowana poetyka książkowych blurbów.

Pierwsza szkoła z internatem powstała w 1828 roku, w rodzinnym miasteczku Aleksandra Grahama Bella (i działała nieprzerwanie do 1970 roku). Ostatnią zamknięto w prowincji Saskatchewan w roku 1996. To zatem historia trwająca bez mała dwa wieki. Owych szkół było co najmniej sto trzydzieści sześć. Liczba skierowanych do nich dzieci przekracza sto pięćdziesiąt tysięcy. Inaczej rzecz ujmując: to jedna trzecia każdego nowego pokolenia tubylczych chłopców i dziewczynek. Oczywiście dane te są przybliżone, z początków działania systemu szkół z internatem nie zachowało się bowiem wiele dokumentów.

Szkoły te powstały, bo krwawa kolonizacja miała przeobrazić się w szczęściodajny rozwój. A rozwój, jak sądzono, był możliwy w jedyny sposób: poprzez naśladowanie zwycięzców, czyli europejskich kolonizatorów. Chodziło o to, by „zabić Indianina w dziecku” i dzięki temu ułatwić mu zasymilowanie się z cywilizacją traperów oraz osadników. Pierwsze szkoły powstawały z inicjatywy działających lokalnie kościołów, po powstaniu Kanady zajmował się nimi rząd federalny. Egzekutorami nadal były jednak kościoły.

Wiemy dzisiaj, że sekundujące „misji cywilizacyjnej” organizacje kościelne ostro ze sobą rywalizowały. Chodziło zarówno o „rząd dusz”, jak i o spore rządowe dotacje. Z jednej strony były zatem szarytki, jezuici i oblaci (o nich mówił Fontaine), z drugiej natomiast anglikanie (to oni założyli pierwszą szkołę z internatem), metodyści oraz prezbiterianie. Dzięki szerokiemu, transoceanicznemu napływowi misjonarzy Kościół katolicki przejął rząd dusz w dwóch trzecich kanadyjskich szkół. To ta instytucja stała się ostatecznie beneficjentem systemu.

Zgodnie z prawem do szkół trafiały dzieci sześcioletnie, potem także młodsze. Obowiązek nauki trwał do szesnastego roku życia. Starano się umieszczać dzieci w placówkach maksymalnie oddalonych od rodzinnego domu. Kilkulatki były wówczas całkowicie w rękach wychowawców. W szkole wszystko zaczynało się od golenia główek, zwykle pierwszego w życiu. To był zwyczajowy początek transformacji dzikusa w człowieka cywilizowanego.

Imiona oderwanych od rodzin dzieci nie zasługiwały ani na szacunek, ani na pamięć. Zakazywano więc ich używania, w zamian dając numer porządkowy. Zamiast szytych przez mamy i babcie ubrań kazano wkładać szkolne kombinezony (czasem z naszytym numerem). Bywało i tak, że to samo ubranie z jednym numerem nosiło przez lata wiele kolejnych dzieci.

Pozbawionym imion, włosów i domowych ubrań dzieciom odbierano następnie kolejną rzecz – język. Za mówienie w swoim języku – zwykle jedynym, jaki znały – karano, czasem bardzo boleśnie. By potem dobrodusznie wyjaśnić, że ciało dziecka jest świątynią Ducha Świętego, a jego jedynym zarządcą ksiądz, pastor albo zakonnica.

Oficjalne dane mówią o tym, że w szkołach z internatami zmarło co najmniej kilka tysięcy dzieci, które grzebano zbiorowo, w przyszkolnych lasach. Wielokrotnie więcej okaleczono. Jak to możliwe? Czy mamy do czynienia z jakimiś krwawymi szkołami, rodem z tanich horrorów? Wiele wyjaśnia zapoznanie się ze stosowanymi w residential schools środkami wychowawczymi. Bicie było na porządku dziennym. Jako powszechną karę stosowano pozbawianie jedzenia. Używano instrumentu o nazwie „kot o dziewięciu ogonach”. Był to pejcz upleciony z dziewięciu osobnych rzemieni, uderzających w tyle właśnie miejsc przy każdym razie. Dodatkowo, każdy z „ogonów” był zakończony kulką albo skórzanym węzłem. „Kot” dzięki temu nie tylko rozrywał skórę, ale też miażdżył tkanki. „To nie był nowy wynalazek, korzystano z niego już na statkach napędzanych siłą niewolniczą” – zauważa Gierak-Onoszko. Nie koniec na tym. W szkole świętej Anny w Fort Albany używano krzesła elektrycznego, do którego przywiązywano dzieci, by razić je prądem o różnej mocy. Dzieci często padały ofiarami chorób, bo brakowało opieki lekarskiej, a pomieszczenia nie były ogrzewane. Mająca zajmować się dziećmi siostra Anna Wesley zmuszała je do zjadania swoich wymiocin wprost z podłogi „jak psy”.

Wreszcie i to, o czym mówił Fontaine: przemoc seksualna. Dzieci molestowano w konfesjonałach, zarzucano im worki na głowę, w środku nocy wzywano pod prysznic. Jeden z wychowawców w sutannie jako lubrykantu używał wody święconej.

Tak się składa, że kiedyś już o tym pisałem. Było to na łamach branżowego czasopisma polskich indianistów „Tawacin”. Stało ono nawet w empikach, ale kto by czytał takie pisemka… Ponownie chciałbym więc zacytować świadectwo Jackie Kistabish, wychowanki szkoły prowadzonej przez oblatów:

Miałam osiem lat. To stało się w konfesjonale. Na kolanach wyznawałam grzechy przed księdzem. On uniósł swoją sutannę i wepchnął penisa w moje usta. Bałam się, strasznie się bałam. Cała aż się trzęsłam. Kopnęłam go. Uciekłam i schowałam się […]. Ale spowiedź odbywałyśmy co niedziela i każdej niedzieli powtarzało się to samo […]. On dotykał mnie wszędzie i kiedy szczytował, wytryskiwał na moje usta. Byłam całkowicie splugawiona. Zakonnicom mówił, że pobrudziłam sobie usta, bo wymiotowałam. W końcu stało się to prawdą i miałam wymioty. Każdej niedzieli byłam chora, idąc do kaplicy, i mdlałam, gdy nadchodziła moje kolej do spowiedzi. I w każdą niedzielę siostry zakonne zabraniały mi z tego powodu kontaktu z rodzicami, którzy przyjeżdżali w odwiedziny. Trwało to trzy lata. Ksiądz nakazał mi milczenie. Powiedział, że gdy je przerwę, przyjdzie Bóg i zabije mnie we śnie, zabierze moich rodziców, uśmierci moich braci i siostry. Byłam dzieckiem, za każdym razem, kiedy próbowałam opowiedzieć o wszystkim moim rodzicom, słyszałam jego słowa. Bałam się.

Molestowanie seksualne i gwałty, na równi z przemocą fizyczną, psychiczną i kulturową, których sprawcami byli księżą i zakonnice, były w szkołach z internatami codziennością. Dzieci bito, głodzono, torturowano, szykanowano i gwałcono w sposób zorganizowany, wieloletni i systemowy. Pozwalała na to obowiązująca dzieci reguła posłuszeństwa, brak realnej kontroli zewnętrznej, a czasem też geograficzne oddalenie szkół. Oraz przekonanie, że osobom duchownym można ufać.

Szkoły z internatem zniszczyły całą naszą społeczność – mówi w książce Henry Pitawanakwat z plemienia Bobrów. – Nigdyśmy się nie podnieśli. Ekscytujecie się modą na Kanadę, bo patrzycie na nią przez kolorowe skarpetki naszego nowoczesnego premiera. Ale prawda mniej nadaje się do lajkowania.

Wtóruje mu Toby Sicks:

Kto dał zgodę na szkoły z internatem? Państwo. A kto je z ochotą i wielką pasją prowadził? Kościół. To Kościół odpowiada za zburzenie fundamentów naszej kultury, naszej tożsamości. Gdyby takie zapędy miała jakakolwiek korporacja, zostałaby wyrzucona poza granice kraju. A Kościół? Jemu wszystko wolno.

Po wzrastającej liczbie świadectw, po dramatycznych wyznaniach w mediach i idących za nimi pozwach sądowych, w 2008 roku Kanada powołała specjalną agendę mającą zająć się skrywaną tragedią Pierwszych Narodów: Komisję Prawdy i Pojednania. Jej pracownicy bardzo szybko odebrali zgłoszenia o prawie czterdziestu tysiącach uszkodzeń ciała na skutek fizycznego bądź seksualnego wykorzystywania dzieci. Zaczęto wypłacać odszkodowania, zaczęto poszukiwać sprawców. Ale wielu z nich już nie żyło, inni byli ciężko chorzy.

Mimo wielu trudności, mimo tuszowania spraw, mimo skandalicznego opóźnienia – rozmach, z jakim państwo kanadyjskie zajęło się problemem, jest imponujący. Rządy uderzyły się w pierś, sprawa stała się przedmiotem badań, ale także elementem edukacji. Empatię w stosunku do pokrzywdzonych świetnie pokazuje zmiana języka. Początkowo dzieci skrzywdzone w szkołach z internatami nazywano po prostu „ofiarami”. Ktoś jednak trzeźwo zauważył, że to tylko dalszy ciąg wiktymizacji. Zaczęto więc określać takie osoby jako „ocaleńców” (survivors). W języku angielskim ocaleniec to ktoś, komu udało się przetrwać, wytrzymać, przeżyć mimo wszystko. Słowo to zatem nazywa nie tylko ofiarę przerastających ją procesów, ale przede wszystkim wskazuje na osobę wewnętrznie silną, zmotywowaną tym bardziej, że nikt w sytuacji zagrożenia nie wyciągał do niej pomocnej ręki.

Nadal tej ręki nie wyciąga Kościół katolicki. Ocaleńcy od lat spoglądają w kierunku Watykanu, ale nawet liberalny w ich mniemaniu papież Franciszek nie zająknął się na temat okrucieństw popełnianych przez lata w prowadzonych przez katolickich księży i zakonnice szkołach. Na jego „przepraszam” ciągle się czeka.

Ważne w tej historii jest jeszcze jedno. Przerwanie kręgu przemocy było bowiem istotne nie tylko dla wychowanków residential schools. Udzielana tubylczym dziewczynkom i chłopcom lekcja pogardy funkcjonowała bowiem jak zaraza. Przenosiła się z osoby na osobę, z rodziny na rodzinę, z pokolenia na pokolenie. Dzieci, które były w szkołach dotkliwie bite, biły potem innych – młodszych uczniów, a później, już w dorosłym życiu, swoich partnerów i swoje dzieci. Uczniowie gwałceni przez nauczycieli i wychowawców gwałcili potem w dormitoriach innych uczniów, przemocowe zachowania seksualne przenosząc do rodzin i wspólnot. To miał na myśli Henry Pitawanakwat, gdy mówił, że szkoły z internatem zniszczyły całą społeczność. Drastycznie wysoki odsetek uzależnień od alkoholu i narkotyków wśród Pierwszych Narodów to dramatyczna spuścizna tego „cywilizacyjnego” projektu. Przez pokolenia ciągnący się łańcuch przemocy, gwałtów, pijaństwa, narkomanii i pogardy wobec siebie i swojej kultury to skutek polityki edukacyjnej realizowanej poprzez system residential schools.

Jedna z bohaterek „27 śmierci Toby’ego Obeda” przez lata gwałcona była przez szkolnych, starszych kolegów. Jej dorosłe życie to ruina, nie potrafi z nikim się związać, ma nawracające nocne koszmary, jąka się. Po latach przypadkiem spotyka na ulicy jednego ze swoich oprawców. „Był to dorosły mężczyzna i mała dziewczynka, może czteroletnia. Szli za rękę, podskakiwali, doskonale się ze sobą czuli i dużo widziałam między nimi miłości”. Jak zareagowała?

Uważam, że nie mam prawa ich ścigać. Wytaczając proces, zabrałabym dzieciństwo i złamałabym serca ich dzieciom, ich wnukom. Uważam, że nie mam prawa, by niszczyć życie kolejnemu pokoleniu. Cały czas zastanawiałam się, po co się właściwie urodziłam. Dziś myślę, że może po to, by zatrzymać ten cykl dziedziczenia traumy.

„My także mamy swoje historie o dzieciach uwięzionych w szkołach czy ofiarach nadużyć ze strony księży i mniszek. Historia osób, które przeżyły, zmieniając się z bycia ofiarą w bycie ocaleńcem – ale też przeistaczając się z bycia bezradnym dzieckiem w bycie odważnym dorosłym – to coś, czego możemy uczyć się wszyscy” – powiedziała Gierak-Onoszko dziennikarce CBC News.