Właśnie po wielu miesiącach zmagań skończyłam czytać biografię Miłosza Andrzeja Franaszka. To zdecydowanie nie jest rzecz dla mnie. Miłosz zawsze mnie nudził, a książka jest gruba i układna. Autor z zaangażowaniem przedstawia polską literaturę jako wspólnotę homospołeczną. Pełno tu piszących mężczyzn wyznających sobie miłość i robiących sceny na tle wzajemnych miłosnych urazów. Narcystycznych i zaborczych. Kogo to obchodzi? Poza tym biograf ze szczególnym pietyzmem pisze o religijnej fazie życia i twórczości noblisty, a ja identyfikuję się z niechętnym recenzentem „L’Express”, który kwitował „Dolinę Issy” zwięzłym: „La métaphysique est facile”. Nie podzielam przekonania Franaszka, że zainteresowania społeczno-polityczne są powierzchowne, a religijne – głębokie. Mój styl odbioru dobrze oddaje to, że w jednym z cytowanych wierszy zamiast „jarzeń monstrancji” przeczytałam „jarzeń menstruacji”.
Z takiej nonszalanckiej lektury wynika, że Miłosz ciągle się czymś zadręczał. Połowę książki sponsoruje literka „w” jak wstyd, drugą połowę – „g” jak grzech. Nie przeszkadzało mu to postępować tak, by stale mieć się czego wstydzić i z czego spowiadać. Z czasem przywykł do tej udręki, ba, połączył ją z rolą autorytetu moralnego. Najpierw był wstyd panicza wobec litewskich chłopów i pokrewny mu „kompleks Baryki” – poczucie winy z powodu obserwowanej dookoła nędzy. Oba średnio uzasadnione, ale na ich podłożu wybujał wstyd z powodu uprawiania literatury, który – jak pisał sam Miłosz – „ma u podłoża cały galimatias mniej szlachetnych i szlachetnych odruchów: nadmierną ambicję, żądzę uznania, miłość równości i sprawiedliwości”.
W latach 30. wstydził się stypendium z Funduszu Kultury Narodowej (bo tu lewicowość, a tu przywileje). I wstydził się ubóstwa, które zmuszało go do podjęcia upokarzającej w jego mniemaniu pracy w „instytucji dość ośmieszonej”, czyli Polskim Radiu. Wstydził się, że we Wrześniu uciekł wraz z państwową elitą do Rumunii. Uczestniczył w powojennym życiu kulturalnym, bo miał „poczucie użyteczności i celu”, ale i tak się tego wstydził. Posadę dyplomaty, o którą usilnie zabiegał, żeby się wyrwać z kraju, nazywał prostytuowaniem się. Jednak kiedy zdecydował się wymówić niechlubną służbę i zostać na Zachodzie, również miał wielkie wyrzuty sumienia.
Tak źle i tak niedobrze. Franaszek skrzętnie odnotowuje te wszystkie wstydy, by nakreślić portret poety, który obsesyjnie szuka mniejszego zła w sytuacji bez dobrego wyjścia i nigdy nie zaznaje samozadowolenia. Wiecznie zmaga się z pryncypialnymi wątpliwościami. Bo ma – jak twierdził Aleksander Wat – „naturę na wskroś moralną”.
Brzmi to szlachetnie, ale dość abstrakcyjnie. Znacznie konkretniej przedstawia się zwyklutki wstyd młodego prowincjusza, gdy jest brany za kochanka Iwaszkiewicza, który przez łóżko skamandryty chce wejść do warszawskiego środowiska literackiego. Godne uwagi są również odczuwane przez resztę życia „ciężki grzech i wina” wobec poznanej w 1931 roku Jadwigi Waszkiewiczówny. Autobiograficzna powieść Sergiusza Piaseckiego, późniejszego męża Jadwigi, przedstawia sprawę chyba dość wiernie. Miłosz zerwał z wyemancypowaną studentką prawa, gdy okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. „Na pewno uciekał przed «normalnością» – objaśnia Franaszek – bał się, że rodzina i regularna praca odbiorą mu poetycki dar”. Poeta na dorobku szukał wtedy zbliżeń nieangażujących, kobiet godzących się na „wymianę fizjologicznych przysług”. Waszkiewiczówna przerwała ciążę i ciężko po tym chorowała. Tak mówi Piasecki. A my mu wierzymy, bo Miłosz nie wstydziłby się krzywdy wyrządzonej kobiecie. Co innego krzywda płodu.
Nawet nie z powodu powziętego w wieku dojrzałym usilnego katolicyzmu ani hołdowniczego stosunku do JP2, lecz z tej prostej przyczyny, że – młody czy stary – kobiety traktował instrumentalnie i jakoś się tego nie wstydził. Jego na wskroś moralna natura nie burzyła się, gdy żona, Janina Dłuska/Cękalska/Miłosz, rezygnowała z ambicji zawodowych, żeby zajmować się domem, wychowywać jego dzieci i przepisywać jego utwory. Przed wojną (obok m.in. Wandy Jakubowskiej) współtworzyła kino alternatywne wobec nurtu komercyjnego – stowarzyszenie „Start”, spółdzielnie „Krąg” i SAF. Działała, organizowała, zamierzała reżyserować. Po wojnie miała być drugim reżyserem „Robinsona warszawskiego”, ale projekt przejął ktoś inny. Od Moniki Talarczyk-Gubały dowiecie się, dlaczego byli to mężczyźni.
Potem, już w Ameryce, chciała być krytyczką, jednak urodziła dziecko, więc – jak pisze Franaszek – „miast pisać recenzje filmowe, spędzała godziny na karmieniu, przewijaniu i praniu pieluch”. Czesław rozwijał intelekt i talent, Janina stopniowo porzucała wszelkie plany i nadzieje. Z kobiety otwartej i aktywnej społecznie stawała się jędzowato depresyjną domatorką. Z fragmentów jej biografii rozsianych po biografii męża możemy się tylko domyślać piekła frustracji, która przyczyniła się do tej przemiany. Wyrażała ją, jak na ironię, cytując jego wiersz: „I szczera wściekłość opromienia moje rozliczne obowiązki”. W latach 60. jeszcze sprawiła sobie – nie dowiemy się, czy w realnym, czy symbolicznym celu – kamerę 16 mm i letni kurs dla operatorów. Na resztę życia pozostała jej już tylko ironia.
A Miłosz nie tylko się tego nie wstydził, ale wręcz wypisywał w listach do przyjaciół, że Janka przesadza z pracami domowymi, bolał nad zawężeniem jej horyzontów do ścian dziecinnego pokoju oraz skarżył się, że jego męki duchowe są jej obce. Ten schemat jest tak pospolity, że aż boli. Obejmuje również, a jakże, szukanie pocieszenia w romansach, z Jeanne Hersch oraz wieloma innymi kobietami, w tym kalifornijskimi studentkami. Franaszek – skądinąd dość empatyczny w stosunku do Janki – w pełni akceptuje kampusowe podboje noblisty, które przedstawia jako przejaw „zmysłowej natury” i remedium na starość. Dziewczętom Miłosz się po prostu podobał, przekonuje biograf, nie dostrzegając w tych romansach relacji władzy. Profesor czerpał z niej bez zbytniego wstydu, bo skrupuły zdradzane w listach sprawiają raczej wrażenie przechwałek.
Wykorzystywanie żony i nadużywanie pozycji wykładowcy najwyraźniej nie było dla niego kwestią moralną. Powielał w tym zakresie wzorce kulturowe. A biograf podążał za nim krok w krok. Rozdzielił sferę intymną i publiczną, wzbraniając się przed roztrząsaniem tej pierwszej. Zarzucenie kariery Janki stało się w ten sposób sprawą prywatną, której trudno i niegrzecznie dociekać. Mechanizm i jego beneficjent, a może i pomocnik, nie są tematem, nie mieszczą się w przyjętym języku.
Za to czasowe ograniczenie aktywności zawodowej Czesława, wymuszone przez chorobę żony, zyskało jak najbardziej publiczną kwalifikację i zostało ujęte w nobilitującym kodzie – w oczach biografa nadmiar obowiązków uczynił z noblisty nowego Hioba. Cel tej manipulacji jest oczywisty – Franaszek wpisuje się w ten sposób w homospołeczną wspólnotę literacką. Swój akces pieczętuje kończącym biografię miłosnym wyznaniem. Ten łańcuch może się wydłużać, czego dowodzi choćby czuła recenzja Piotra Śliwińskiego.
Książka Franaszka odebrała mi resztki poważania dla Miłosza. Każda godzina spędzona przez Jankę na praniu pieluch zamiast na robieniu filmów obniża wartość jego wierszy. Nawet gdyby on pisał złote frazy, a ona miała się okazać kiepską reżyserką. Nie ma tu rozdzielnych sfer. Rachunek jest prosty, przekład bezpośredni, związek ścisły. A biograficzna retoryka dyskrecji nie jest niewinna.