Archiwum
02.09.2011

Na zapleczu intifady

Waldemar Kuligowski
Felieton

Określenie „arabska wiosna” stało się jednym z najpopularniejszych publicystycznych riffów 2011 roku. Warto sobie jednak uświadomić, że hasło to rozpowszechnione i zaakceptowane jest jednak tylko na Zachodzie.

W krajach, których ma dotyczyć: w Tunezji, Libii, Egipcie, Syrii, Jemenie i Bahrajnie pojęcie to właściwie nie funkcjonuje. Co więcej, bywa traktowane jako jeszcze jeden element aroganckiego i paternalistycznego nastawienia. Najwyraźniej napisał o tym libański publicysta i wykładowca Rami G. Khuri w anglojęzycznym „Daily Star”. Przypomina on, po pierwsze, że określenia „arabska wiosna” w ogóle nie używają ludzie demonstrujący swój bunt na ulicach. Pytani o to, w czym biorą udział, odpowiadają zgodnie i bez wahania: to rewolucja! Zamiennie mówią też o intifadzie (powstaniu), sahwie (przebudzeniu) albo o nahda (odrodzeniu). Po drugie, punktuje Khuri, pisanie i dyskutowanie o „wiośnie” zakłada pasywność, poddanie się zewnętrznemu procesowi, czemuś, co niejako dzieje się samo, bez udziału i świadomości tysięcy ludzi. Arabski bunt obywateli nie jest natomiast efektem ubocznym jakichś megaprocesów, które porwały ze sobą arabskie masy. Myślenie o obywatelskim buncie jako o poddaniu się cyklom pór roku w oczach Khuriego jest kolejnym elementem orientalizującego spojrzenia zachodu na Orient i zamieszkujących je ludzi. To następna, krzywdząca fantasmagoria. „Dlatego – konkluduje w swoim tekście – porzucenie tego określenia będzie dobrym punktem wyjścia dla porzucenia kłopotliwego dziedzictwa orientalizmu”.

Arabska intifada jest nie tylko okazją do zerwania kolejnej zasłony stereotypów, do czego nawołuje Khuri. Odbywa się ona przecież w miastach i wsiach, które starają się, mimo wszystko, normalnie funkcjonować, zarówno na poziomie codziennej krzątaniny, jak i na poziomie obligacji religijnych.

Ledwie kilka dni temu (dokładnie 30 sierpnia) niemal wszyscy spotkani Tunezyjczycy pozdrawiali mnie radosnym okrzykiem: „Ramadan finish!”. Rewolucja rewolucją, ale poza nią toczy się życie. Pokojówka z dumą prezentowała wykonane henną rysunki na wewnętrznej stronie dłoni i stóp, dwudziestolatek z kolei cieszył się z faktu, że już wieczorem tego dnia będzie mógł ze znajomymi zapalić haszysz. Mamy i w tradycji chrześcijańskiej okres Wielkiego Postu, ale ma on się tak do ramadanu, jak zamek królewski do zamka błyskawicznego. Muzułmanie nie jedzą, nie piją, nie palą papierosów i rezygnują z kontaktów seksualnych od świtu do zmierzchu. „Le Temps” codziennie publikował tabelę konkretów, czyli dokładne godziny zjawisk kosmicznych. W Tunisie, na przykład, świt następował o godzinie 4.02, zmierzch natomiast dokładnie o 19.00. A zatem całe 15 godzin w sierpniowym skwarze bez jedzenia, a co ważniejsze: bez kropli jakiegokolwiek napoju. Kto narzeka na bolączki postnych piątków czy krótkotrwałe zakazy spożywania potraw mięsnych, ten zaiste grzeszy! Z ramadanu wyłączone są dzieci, kobiety w ciąży, matki karmiące piersią, osoby chore psychicznie oraz podróżujące. W zamian muszą jednak wybrać 30 innych dni w roku, gdy będą pościć i nakarmić przynajmniej jedną osobę, której nie stać na porządny posiłek. Normom ramadanu podlegają także diabetycy, dla których bieżąca prasa drukowała porady podpowiadające, w jaki sposób utrzymać konieczny poziom cukru w tym nadzwyczajnym czasie. Nie trzeba dodawać, jak utrudnione jest prowadzenie jakichkolwiek protestów czy walki zbrojnej, gdy należy dodatkowo poddać się rygorom religijnym.

W działach społecznych tunezyjska prasa rozpisywała się o rosnących cenach napojów, towaru jakże newralgicznego w palącym słońcu. Jeszcze kilka lat temu 1,5-litrowa butelka kosztowała 1300 dinarów, teraz za półlitrową czasem trzeba płacić tyle samo. Podobny wzrost cen dotyczy całego asortymentu: od napojów gazowanych (wśród których prym wiodą produkty koncernu Coca-Cola), przez energetyzujące, po tradycyjne, wyrabiane na bazie mleka. Z innych notatek dziennikarskich wynika ponadto, że rosnące ceny są zjawiskiem w zasadzie powszechnym i że jest to konsekwencja intifady. Przy czym nie idzie tylko o zniszczone zakłady, pola czy zerwane kanały dystrybucji, zarówno krajowej, jak i regionalnej oraz międzynarodowej. Dziennik „La Presse”, publikując raport Narodowego Biura Turystyki Tunezji, zatytułował go wymownie: „Turystyka: sezon porażek”. Dowiadujemy się zeń, że w pierwszych 7 miesiącach 2011 roku przyjechało tutaj 2,7 miliony turystów, a w tym samym okresie roku poprzedniego, przed rewolucją, ponad 4,5 miliony. Mamy zatem spadek aż o 40 procent! W innych statystykach, może bardziej obrazowych, wygląda to następująco: styczeń–sierpień 2010: 23,2 milionów wykupionych nocy hotelowych, styczeń–sierpień 2011: 13,2 milionów. Nie trzeba znajomości wyższej matematyki, by dostrzec różnicę rzędu 10 milionów. Przekład się to, rzecz jasna, na bardzo konkretne sumy pieniędzy. Indagowani Tunezyjczycy winą za regres w ruchu turystycznym obarczają nie tyle własną intifadę, ile raczej walki trwające u wschodniego sąsiada, w Libii. Według ostrożnych statystyk, już ponad milion Libijczyków uciekło z terenu wojny właśnie do Tunezji, a ich samochody z białymi tablicami rejestracyjnymi zajmują całe kwartały parkingów w tunezyjskich miastach.

Wszystkie oczywiście dzienniki informowały o decyzji libijskiej Tymczasowej Rady Narodowej, która wyznaczyła nagrodę za głowę Muammara Kaddafiego, żywego lub martwego. Jej wysokość to 2 miliony dinarów libijskich (czyli około 1,7 miliona dolarów). „Walki o Trypolis to podzwonne dla Jamahariji i jej śmieszno-strasznej historii” – obwieszczał felietonista „La Presse”, nazywając Kaddafiego „przykładem współczesnego orientalnego despoty… który odurzył samego siebie opium wielkości”. Jedno z wielkoformatowych ogłoszeń odnosiło się do wydarzeń w Libii w inny sposób. Regionalna Federacja Hotelarzy Regionu Południowego Wschodu dementowała mianowicie informację podaną przez telewizję Al Jazeera, według której trzech ludzi blisko związanych z rządem Kaddafiego przebywało w jednym z administrowanych przez nią hoteli. Oburzenie hotelarzy było tym większe, że doniesienie Al Jazeery pociągnęło za sobą interwencję policji, a nawet wojska. Klienci hotelowi byli w szoku.

Najbardziej widoczne w tunezyjskiej prasie są jednak jeszcze inne ogłoszenia. Zajmują całe wielkie strony, kłują w oczy ceglastoczerwonym tłem i dużymi białymi literami. To „Apel 23 października”, związany z zaplanowanymi wówczas wyborami do konstytuanty. „23 października – czytamy – po raz pierwszy od pół wieku, w wolnych wyborach wybierzemy swoich przedstawicieli do Zgromadzenia Konstytucyjnego. […] Zerwanie z totalitarnym reżimem i widmami przeszłości jest możliwe jedynie poprzez trwałą demokrację. Nasza młodzież, nasze kobiety, nasza wola życia obronią swoją godność, zrywając ze strachem i zwątpieniem… Demokracja jest wyrazem szlachetnej woli ludzi. Niech żyje Tunezja, niech żyje demokracja, niech żyje pamięć naszych męczenników”. Cały apel sygnowany jest przez Union Patriotique Libre i symboliczny krąg połączonych dłoni. UPL w podobnej formie zachęca do głosowania (na swoje listy) także na ulicznych billboardach.

Wyników tego historycznego dla współczesnej Tunezji głosowania nikt na razie nie zna. Należy mieć nadzieję, że w tych demokratycznych wyborach nie zwyciężą jednak przeciwnicy demokracji, czego byliśmy świadkami wcześniej choćby w Arabii Saudyjskiej. Taki cios dla demokracji mógłby bowiem okazać się zabójczy. A wtedy intifada nabierze jeszcze innych znaczeń.

alt