W wystawionym w Teatrze Nowym w Poznaniu „Domu Bernardy Alba” nigdy nie mieszkał Almodóvar, a jedynym hiszpańskim akcentem są kolorowe elementy scenografii. Magdalena Miklasz wyreżyserowała duszny dramat Lorki, sugerując, że tłumiona kobieca namiętność jest groźna, bo zawsze prowadzi do histerii, tragedii lub zobojętnienia.
W domu stoi jeszcze pogrzebowy wieniec, kiedy na katafalk, z którego niedawno zabrano trumnę męża Bernardy Alba, wchodzi pracująca w domu służąca. Chwyta krawędzie skrzyni, napina mięśnie i rozwiera usta w bezgłośnym krzyku. Jej gest i towarzysząca mu muzyka to zapowiedź dramatu, dla którego pogrzeb pana domu stanowi jedynie preludium. „Ona jest jakaś inna”, pomyśli wielu, patrząc na Michała Kocurka, który z zaczesaną na bok grzywką kreuje postać Any Sol. Aktor gra wbrew drapieżnemu emploi, do którego przyzwyczaił publiczność, lecz mimo to znakomicie wypełnia postawione mu zadania. Jego delikatne ruchy, mimika i gesty kontrastują z siłą, którą ujarzmia, ale o której nie pozwala zapomnieć widzom, przyciągając ich uwagę. Bez przerysowań, krzykliwych gestów i wyzywającego kostiumu gra kobietę, jakby o przynależności płciowej decydowało nie dodanie, lecz eliminacja pewnego typu zachowań. W poznańskim „Domu Bernardy Alba” Anna Sol najbardziej spośród dziesięciu kobiecych postaci zdolna jest do poskramiania własnych emocji. Nie wiadomo, czy to wynika z jej niewinności, czy z traumatycznej przeszłości, ale tylko ona sprawia wrażenie stabilnej emocjonalnie, stanowiąc wyjątek na tle innych bohaterek spektaklu.
Dramat rozgrywa się we wnętrzu, w którym, niczym w pułapce, znajduje się dziewięć kobiet: Bernarda (zimnokrwista Antonina Choroszy, raz po raz wybuchająca agresją względem dzieci i służby) i jej pięć córek, obłąkana babka i dwie służące. Kiedy wracają z pogrzebu ojca czterech dziewcząt (najstarsza jest owocem wcześniejszego małżeństwa), rodzina siada w rzędzie, a ubrane na czarno żałobnice pod przywództwem matki, wyprężone i poważne, zachowują pozory skupienia. Ich twarze ukryte są pod czarnymi, gęsto tkanymi welonami. Scena ta sugeruje, że mające zaraz nastąpić zamknięcie domu przed konkurentami o rękę którejkolwiek z dziewcząt, które uniemożliwi im wychodzenie poza obejście przez cały czas żałoby – trwający, zgodnie z zapowiedzią Bernardy, osiem lat (!) – każe je uznać za „umarłe za życia”. Słowa matki wywołują popłoch wśród panien w wieku od dwudziestego do czterdziestego roku życia. Zgroza jest tym większa, że jedynie o najmłodszej z nich się mówi, że obdarzona została urodą, a tylko najstarsza posiada posag. Tymczasem we wszystkich gotuje się krew, każda chciałaby przyciągać wzrok i uwagę mężczyzn; wypatrywały ich w kościele, zerkały na nich w trakcie pogrzebu, szukały ich wzrokiem na stypie i po niej. Matka decyduje, że od teraz jedynie Angustias (Edyta Łukaszewska, najpewniejsza siebie spośród sióstr) może się widywać ze starającym się już wcześniej o jej rękę Pepe Romano. Co wieczór rozmawia z nim przez okno swego pokoju, wzbudzając zazdrość przyrodnich sióstr i prowokując kolejne zarzewie zapowiedzianej tragedii.
Pepe Romano nigdy się nie pokazuje na scenie, ale to właśnie on i tylko on – jakby był ostatnim mężczyzną na świecie – wywołuje ogólne pożądanie. Marzą o nim wszystkie siostry, nie tylko Angustias: poważna Magdalena (Dorota Abbe), kiedy w oknie pokoju obnaża swoje piersi; delikatna Amelia (występująca gościnnie na scenie Teatru Nowego, obdarzona podskórną drapieżnością Justyna Pawlicka-Hamade), dotykająca się z siostrą, by poznać własne ciało; garbata Martirio (sugestywnie naburmuszona Julia Rybakowska), wykradająca spod poduszki przyrodniej siostry portret jej narzeczonego, i najmłodsza – Adela (szczera do granic naiwności Anna Mierzwa). Ona jedyna nie skąpi mu swoich wdzięków, wcześniej eksponując je w oknie niczym w sklepowej witrynie. Utajone żądze, poszukiwania możliwości ich zaspokojenia, kobieca emocjonalność is młodzieńcza porywczość wszystkich bohaterek, zamkniętych w domu niczym w rodzinnym grobowcu, wobec otaczającej je dwuznacznej duchoty – wszystko to nieuchronnie prowadzi do konfliktu. Zakończyć go może jedynie tragiczne rozwiązanie. Nawet ono jednak nie zmusi Bernardy, by zrezygnowała z dążenia do porządku, który ma panować w jej „doskonałym” domu.
W jednej z początkowych scen rozgadana pomoc domowa Poncja (wyróżniająca się na tle reszty obsady charakterem, choć nieco zbyt intelektualna jak na swoją rolę Małgorzata Łodej-Stachowiak) wraca z pogrzebu i w potoku słów zdaje relację z przebiegu ceremonii. Mówi trochę do siebie, a trochę do słuchającej jej bez słowa towarzyszki, Any Sol. Zrzucając buty, narzeka na upał, którego sygnałów w trakcie trwania spektaklu będzie jeszcze kilka, choć nigdy nie staną się one tak sugestywne, by widzowie mogli je fizycznie odczuć. Podobne poczucie niespełnienia pojawia się w spektaklu nie tylko w relacji do aury, ale także w odniesieniu do gorączki powstrzymywanej, niezrealizowanej seksualności, która w grze żadnej z pięciu aktorek grających siostry nigdy nie przyjmuje prawdziwie fizycznej, lepkiej formy.
Po trzech pierwszych, mocnych scenach, kiedy widzowie już wiedzą, na jakich podstawach zawiązany jest węzeł dramatyczny, spektakl mógłby dążyć do zagęszczenia atmosfery. Być może taki był zamysł reżyserki, lecz kilka ciekawych pomysłów na prowadzenie aktorek nie wystarczy, żeby ich gra miała wewnętrzną siłę. Wydaje się, że to kwestia zależna od ich pełnego wejścia w spektakl i odnalezienia się w roli, które przyjdzie z czasem. Liczę na to, bo i tekst, i reżyseria otwierają przed wykonawcami pole możliwości, których szkoda byłoby nie wykorzystać. Szczerość pożądania młodych kobiet mogłaby się znajdować w bardziej zdecydowanej opozycji do oziębłej surowości Bernardy i matczynej wyrozumiałości Poncji. Znaczącym akcentem, przypominającym o niebezpieczeństwach tworzenia zakazów, ograniczeń i autocenzury, jest zachowanie matki Bernardy, Marii Josefy (mała rola rewelacyjnej Sławy Kwaśniewskiej). To uznana za obłąkaną i trzymana w zamknięciu staruszka. Jej dwa wyjścia – co często się zdarza w sytuacjach, kiedy na scenie wydarzeń pojawia się osoba nieskrępowanie wypowiadająca utajone myśli innych – wystarczą za zwierciadło i znakomity komentarz do całego dramatu, podsumowując go celniej niż dwugodzinne wysiłki dziewięciu pozostałych aktorek.
Federico García Lorca napisał „Dom Bernardy Alba” w roku 1936, skupiając się na problemie wierności pozorom i zakłamania w „dobrym domu” na prowincji. Sztukę odbierać można jako iberyjską, tragiczną odmianę „Moralności pani Dulskiej”. Jest ona dzisiaj atrakcyjna jako opowieść o zniewoleniu, ograniczeniach i niebezpieczeństwie tłumienia namiętności, ale niełatwo mi ją odnieść do znanego nam świata. Nie jestem pewien, dlaczego Magdalena Miklasz wykorzystała ten tekst ani co ważnego chciała powiedzieć widzom swojego spektaklu, choć opowieść może silnie oddziaływać na widzów sugestią sytuacji bez wyjścia, kiedy każda z pięciu zamkniętych w domu dziewcząt wzdycha do jedynego pojawiającego się na horyzoncie chłopaka.
Kolejna (po „Wnętrzach” w reżyserii Pawła Miśkiewicza) premiera roku jubileuszowego w Teatrze Nowym potwierdza, że jego dyrekcja stara się równoważyć wpływy artystycznych prowokatorów i twórców wpisujących się w znakomitą, ale jednak mieszczańską tradycję tej sceny. Chociaż oba spektakle adresowane są do tej samej grupy odbiorców, a ich tematy podobne (podejmowana przez samotną kobietę próba bezwzględnego ocalenia wartości wobec nieuchronności zmian), spektakl Miklasz jest tylko o krok od sukcesu na małą skalę; teraz wszystko zależy jedynie od siły zespołu aktorskiego.
Federico García Lorca, „Dom Bernardy Alba”
przekład: Zofia Szleyen
reżyseria: Magdalena Miklasz
dramaturgia: Marcin Bartnikowski
Poznań, Teatr Nowy
premiera: 5.04.2013
Fot. Bartłomiej Sowa