„Mężczyzna imieniem Ove” Hannesa Holma jest swego rodzaju filmem detektywistycznym, choć obywa się bez śledczego, w rolę którego wciela się niejako sam widz, mozolnie docierając do odkrywanej przed nim prawdy. Stawką jest natomiast zgłębienie tajemnicy, skrywanej przez tytułowego mężczyznę, którego poznajemy, gdy decyduje się na popełnienie samobójstwa. Dlaczego podejmuje tak dramatyczny krok?
Ove jest starzejącym się mężczyzną, który znakomicie czuje się w roli wyjątkowo zgryźliwego tetryka. Wszystkich wokół ma za idiotów i nie ma zamiaru przed nikim tego ukrywać. Mówi dokładnie to, co ma na myśli, a jasno wypracowane zdanie ma o całej ludzkości. Nie zważa na społeczne konwenanse ani dobrosąsiedzkie relacje – jedyne, na czym mu zależy, to przestrzeganie kilku rygorystycznych zasad dotyczących ruchu drogowego na ulicy przed jego domem, ważniejszych dla bohatera badziej niż jakikolwiek człowiek. Przynamniej ten żyjący, gdyż Ove jest wdowcem – jego ukochana żona zmarła pół roku temu. Codziennie przynosi na jej grób świeże kwiaty, szczególnie dba o zachowanie jej dobrego imienia, no i ma plan, by jak najszybciej do niej dołączyć. Dlatego zawiesza pod sufitem swojego salonu pętlę, zakłada ją na szyje i zawisa. Ale otoczenie nie daje mu spokoju nawet w tak doniosłej chwili. Zamiast udać się na tamtej świat, idzie zrugać nowo przybyłych sąsiadów, którzy nie potrafią uszanować regulaminu osiedla. Z zasad nie można rezygnować nawet w chwili wydawania ostatniego tchnienia.
Tytułowy bohater jest celowo przerysowany – momentami przypomina wręcz postać z kabaretowego skeczu. To nie przypadek, bowiem „Mężczyzna imieniem Ove” jest komedią – wyjątkowo czarną, o mocnym zabarwieniu tragicznym, ale koniec końców komedią. Tony humorystyczne i dramaturgiczne znakomicie ze sobą współgrają, przy czym żaden z nich nie zdominował całości. W konsekwencji tragiczne wydarzenia z życia Ovego są łagodzone momentami ironicznym, a czasami ciepłym humorem. Natomiast żaden z żartów nie przekreśla potencjału dramatycznego. Ta równowaga świetnie oddaje również główną myśl, która przyświecała twórcom rozpisującym tę historie: film Holma jest apoteozą życia we wszelkich jego aspektach, z całą swoją dramatycznością i komizmem, optymizmem i tragedią, smutkami i szczęściem, miłością i ostatecznie również śmiercią.
Właśnie ostatni z elementów tej wyliczanki jest doświadczeniem, które w największej mierze odcisnęło swoje piętno na życiu Ovego. Gdy starszy mężczyzna próbuje odebrać sobie życie, przed jego oczami przelatują wydarzenia z przeszłości – dzięki temu wewnętrzny śledczy widzów może otrzymać niezbędne wskazówki do rozpracowania tajemnicy wyjątkowo nieprzyjemnego w obejściu mężczyzny. Każde kolejne cofnięcie się w czasie jest naznaczone stratą – najwcześniejszym wspomnieniem Ovego jest dzień pogrzebu jego matki. Wydaje się, że właśnie wczesna śmierć rodzicielki najmocniej zaważyła na jego dalszych losach. Ojciec, choć był człowiekiem o dobrym i sprawiedliwym sercu, nie był w stanie dać chłopcu odpowiedniej ilości ciepła i miłości.
Introwertyzm i emocjonalny chłód ojca spowodowały, że Ove stał się społecznym kaleką – nadmiernie zdystansowanym i nieobeznanym w konwenansach. Właśnie ten obszar życia mężczyzny stał się drugą osią, na której oparto fabułę filmu. Ove miał szczęście, bo w odpowiednim momencie do jego życia wkroczyła Sonja, przez wiele lat jego żona, stająca się jego przewodniczką po świecie. Jej śmierć stała się ostatnim gwoździem do trumny, w której pogrzebano życie towarzyskie tytułowego bohatera.
Scenarzyści tak dobrze rozpisali narrację filmu, że odkrywając przed widzami, kawałeczek po kawałeczku, tajemnice życia Ovego, jednocześnie zmuszali swojego bohatera do przewartościowania postaw, zasad i dokonania radykalnej zmiany w spojrzeniu na świat. Moment ostatecznego odkrycia „prawdy” o postaci jest jednocześnie chwilą jego oświecenia. Ta kompozycyjna i dramaturgiczna sztuczka udała się dzięki odpowiedniemu zgraniu dwóch płaszczyzn czasowych – współczesnej oraz licznych retrospekcji, które streszczają dotychczasowe życie bohatera.
Film bawi i intryguje nie tylko za sprawą przerysowanej postaci Ovego, którego jednocześnie można nienawidzić i uwielbiać, ale również dzięki niezwykłej inwencji twórczej reżysera i jego talentu kreowania mikroscenek, układających się w większą całość niczym świetnie pasujące do siebie kawałki układanki. O ile retrospekcje poświęcone są w głównej mierze historii miłosnej pary bohaterów, o tyle sceny współczesne ogniskują się wokół relacji między mężczyzną a sąsiadami. Wzajemne wchodzenie sobie w drogę, próby pomocy czy zwyczajnego zaprzyjaźnienia się okazują się niewyczerpanym źródłem żartów, ale niekoniecznie wynikających z doraźnej dowcipności konkretnej sceny, lecz raczej ze znakomitego wpasowania się w szerszy portret bohatera.
„Mężczyźnie imieniem Ove” można byłoby zarzucić, że ostatecznie sprowadza się do banału, wyrażonego niegdyś w tytule filmu Krzysztofa Zanussiego – przecież wiadomo, że życie jest śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową, a samotność – gorsza od zgodnego trzymania się razem. Ale te niepodważalne prawdy zostały w tym przypadku uchwycone w tak przekonujący, poruszający, a przy tym niezwykle zabawny sposób, że obok dzieła Hannesa Holma zwyczajnie nie da się przejść obojętnie. Dla tych natomiast, których film nie wzruszy bądź nie rozśmieszy – choć przypuszczam, że takich będzie niewielu – pozostaje docenienie warstwy realizacyjnej: precyzyjnego scenariusza, świetnie rozpisanej dramaturgii czy przemyślanie poprowadzonej narracji.
„Mężczyzna imieniem Ove”
reż. Hannes Holm
premiera: 14.07.2017