Archiwum
06.02.2012

Zwyczajne fantazmaty mieszkańców Korei Północnej

Grzegorz Tomicki
Literatura

W 2004 roku Waldemar Jan Dziak w książce „Kim Jong Il”  pisał o technologii rządzenia w Korei Północnej: jest tak skuteczna, że „obywatele – w odróżnieniu od większości narodów na świecie – wolą umierać z głodu, niż podnieść bunt przeciwko władzy”.

Pięć lat później amerykańska dziennikarka i pisarka Barbara Demick przekonująco dowodzi, że rozpoznanie to wciąż pozostaje w mocy, a problem polega nie na tym, iż Koreańczycy z Północy boją się podnosić bunt, ale że – skutecznie zindoktrynowani – skłonni są „buntować się” raczej przeciwko całemu światu niż swoim przywódcom, którym okazują bezgraniczne zaufanie, a nawet oddają im boską nieomal cześć.

Owa „bezgraniczność” i „cześć” stanowią jednak kwestię o tyle dyskusyjną, o ile Korea Północna pozostaje najbardziej izolowanym krajem na świecie, co sprawia, że jej nieskrępowana, bezpośrednia dziennikarska – i jakakolwiek zresztą inna – penetracja jest praktycznie niemożliwa, trudno więc prawomocnie orzekać, co rzeczywiście myślą jej obywatele: „siła reżimu opierała się przecież na izolacji społeczeństwa od świata zewnętrznego” (s. 46). Książka Barbary Demick „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej” zrodziła się między innymi z potrzeby likwidacji powstałych w ten sposób – to jest za sprawą owego szczególnego i wielowymiarowego zamknięcia się kraju na świat – „zakryć”, jak by się wyraził Heidegger. „Na zdjęciach i w telewizji Koreańczycy z Północy maszerują jak roboty w zwartym szeregu na defiladach albo uczestniczą w wielkich pokazach gimnastycznych na cześć przywódców. Zaczynając od przeglądania fotografii, próbowałam dostrzec, co kryją te pozbawione wyrazu twarze” (s. 7).

Autorka, która w 2001 roku jako korespondentka „Los Angeles Times” zamieszkała w Seulu, aby pisać o obydwu Koreach, wyznaje we wstępie: „Amerykańskiemu dziennikarzowi było wtedy wyjątkowo trudno wjechać do Korei Północnej. Kiedy wreszcie zostałam tam wpuszczona, przekonałam się, że poznawanie tego kraju na miejscu jest właściwie niemożliwe. Zachodnim dziennikarzom przydzielano «przewodników», którzy mieli udaremnić im wszelkie spotkania i rozmowy niezatwierdzone w narzuconym z góry, starannie przygotowanym programie wizyty, ograniczonym do zwiedzania pokazowych miejsc i atrakcji. Kontakty ze zwykłymi ludźmi nie wchodziły w rachubę” (s. 7).

Informacje o powszednim życiu w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej pisarka czerpała zatem z rozmów z tymi, którym udało się z kraju uciec. Z tego też względu nie stanowią oni grupy szczególnie reprezentatywnej, występują raczej w imieniu tych (niewielu?), którzy spod przemożnego wpływu komunistycznej „inżynierii społecznej” zdołali się w końcu wyzwolić, aczkolwiek w zdecydowanej większości wcześniej mocno jej ulegali. Perspektywizm ich postrzegania północnokoreańskiej rzeczywistości może być zatem nie tylko skażony pospolitym, i zupełnie zrozumiałym, subiektywizmem, ale też odbiega od powszechnie wyznawanego światopoglądu ich rodaków. Zdając sobie z tego sprawę, Demick starała się robić wszystko, aby sumiennie zabezpieczyć się przed wyrażaniem pochopnych opinii i aby jej „obraz prawdziwego życia” (s. 7) w KRLD był możliwie „wierny” tak zwanej „rzeczywistości”: „Uznałam, że rozmowy z wieloma osobami o jednym konkretnym miejscu ułatwią mi weryfikację faktów. Zależało mi na tym, żeby było ono położone z dala od zadbanych atrakcji turystycznych, które północnokoreańskie władze pokazują zagranicznym gościom – chociaż liczyłam się z tym, że przyjdzie mi pisać o miejscu, do którego sama nie będę mogła dotrzeć” (s. 7–8). Wybór – podyktowany zapewne także liczbą uciekinierów, których relacji można było wysłuchać – padł na „niemal całkowicie zamknięty dla cudzoziemców” 500-tysięczny Chongjin, „miasto otoczone złą sławą, gdzie życie jest trudne nawet według standardów północnokoreańskich” (s. 50). Na ile autorce udało się wiarygodnie opisać to „miejsce”, trudno jednoznacznie ocenić, aczkolwiek podejście autorki wydaje się i sensowne, i uczciwe, ona sama zaś do efektów swojej – jak by nie było, 7-letniej – pracy odnosi się ze stosownym dystansem: „Korea Północna wciąż jest dla nas pod wieloma względami nieprzenikniona, więc naiwnością byłoby twierdzić, że zdołałam wszystko uchwycić właściwie.

Wgląd w życie wewnętrzne przeciętnego Koreańczyka utrudniony jest także dlatego, że (samo)kontrola mieszkańców kraju posunięta jest do tego stopnia, iż swoje prawdziwe uczucia i przekonania ukrywają oni nie tylko przed obcymi, dalszymi czy bliższymi znajomymi, ale nawet przed rodziną i osobami, które autentycznie kochają: „Szpiegowanie współobywateli jest w Korei Północnej swoistą rozrywką” (s. 66); „W gazetach często opisywano dzieci, które heroicznie zadenuncjowały rodziców. Sąsiedzkie donosy o narzekaniu na władze były na porządku dziennym” (s. 67).

W książce znajdujemy między innymi niezwykle przejmującą, i chyba centralną, historię pary wieloletnich platonicznych i cokolwiek nieporadnych kochanków (dwa z poświęconych im rozdziałów noszą znamienne tytuły: „Po ciemku trzymaliśmy się za ręce i Wiktoriański romans”), Mi-ran i Jun-sang, których w swoistej hierarchicznej strukturze społeczeństwa koreańskiego dzieliła klasyczna, można by rzec, przepaść, co praktycznie uniemożliwiało im wspólną przyszłość. Naturalnym i jedynym wyjściem z impasu wydawałaby się zatem wspólna ucieczka zakochanych z kraju, do której zresztą oboje – aczkolwiek z osobna – powoli, ale sukcesywnie dojrzewali. Jun-sang, którego przyszłość w ludowej ojczyźnie rysowała się relatywnie nienajgorzej, ale który jako zdolny, inteligentny i cokolwiek bardziej politycznie uświadomiony od swojej wybranki student ze stolicy, mógłby i powinien w zasadzie wyjść z inicjatywą, z wielu, skądinąd po części zrozumiałych, względów jednak tego nie uczynił: „Z Mi-ran nigdy nie dzielił się tym, co myśli o reżimie. Nie powiedział jej, że ogląda południowokoreańską telewizję i czyta broszury o kapitalizmie. I nie wspomniał jej ani słowem, że zaczyna marzyć o ucieczce” (s. 229). Snute z perspektywy czasu refleksje Mi-ran są podobnego rodzaju: „Gdy dorastała, była całkowicie zindoktrynowana, później zrozumiała, że ją oszukiwano; przez lata żyła w strachu przed uzewnętrznieniem swoich nieprawomyślnych poglądów” (s. 314).

Ostatecznie jednak to ona ucieka jako pierwsza, a gdy po latach spotykają się w Korei Południowej, w Seulu, w którym oboje zamieszkali, Mi-ran jest już mężatką i matką. Ich dawna miłość gdzieś się ulotniła, w natłoku aktualnych spraw i kontekście radykalnie innej, o wiele bardziej heterogenicznej rzeczywistości nie odżyła na nowo, a ich wspólne kontakty pozostały powierzchowne, a nawet okazały się cokolwiek krępujące: „Po upływie kilku miesięcy ich spotkanie po latach straciło początkowy urok. W rozmowach z nimi wyczuwałam, że są sobą zmęczeni. […] Teraz to już nie jest takie ekscytujące, bo w każdej chwili mogę do niego zadzwonić albo wysłać mu wiadomość – przyznała Mi-ran. – Trudno mi dzisiaj pojąć, dlaczego przez tyle lat nie przestawałam o nim myśleć” (s. 325).

„Światu nie mamy czego zazdrościć” to książka mocna, przejmująca, a ostatecznie bardzo smutna, mimo – a w pewnym sensie: właśnie dlatego – że napisana została z perspektywy tych, którym się w końcu „udało”. Widmo przeszłości ich nie opuszcza, a przyswajanie zupełnie innych wzorów kulturowych nie przychodzi im bezkonfliktowo: „Ten świat zmusza ich nieustannie do podejmowania decyzji. Wybór miejsca zamieszkania, zajęcia czy ubrania, które wkładamy rano, nawet dla nas, przyzwyczajonych do tego, bywa trudny. Ludzi, którzy przez całe życie przywykli, że totalitarne państwo decyduje w ich imieniu o wszystkim, konieczność dokonywania wyborów może paraliżować” (s. 327). Nieprzypadkowo jeden z ostatnich rozdziałów książki nosi tytuł „Obcy wśród swoich”.

Barbara Demick „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej”
przełożyła Agnieszka Nowakowska
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011

fot. Won północnokoreański, zdjęcie ze strony nothingtoenvy.com

alt