Nie mogę się zdecydować. Jeśli w filmie Jima Jarmuscha zombie mamroczą pod nosem „wi-fi”, „nintendo” i „Xanax”, oddając się zgniłej nostalgii za światem towarów, to czy możemy już mówić o początkach starczego mędrkowania czy jednak nadal chodzi o piętrowe kinofilskie aluzje i skłonność do autotematyzmu? A może to po prostu starczy autotematyzm podlany świeżym przekonaniem, że żyjemy w ciężkich czasach i że w związku z tym nie można dalej migać się od polityki – nawet w sytuacjach, kiedy bierzemy udział w konkursie na najśmieszniejszy kostium na Halloween?
Każdy, kto zetknął się z klasyką kina o żywych trupach, wie doskonale, że motywy antykonsumpcjonistyczne zawsze były tam silne. W „Truposze nie umierają” nadymają się jednak do rozmiarów festyniarskich niczym zadowolony z siebie stand-uper, rozciągnięte pod naporem bardzo grubej, a przy tym bardzo powierzchownej satyry. Trudno uwierzyć, że Jarmusch robi to wszystko na serio, że nie nabija się z wielkich płacht „Walmart” i „Uwaga, manipulacja!”, które przykrywają co drugą zombie-fabułkę. No bo spójrzmy na to tak – w gruncie rzeczy jest to kolejny film-zabawa, film-spotkanie, a nawet – film-popijawa. Grupa starych znajomych – Jim Jarmusch, Bill Murray, Adam Driver, Iggy Pop, Tom Waits, Tilda Swinton, Chloë Sevigny i inni – robi sobie jaja z jednej z najbardziej amerykańskich i wsobnych konwencji gatunkowych. Przy tym, jak chyba zawsze, są to jaja zaangażowane emocjonalnie, nostalgiczne i wykazujące ogromną znajomość tematu, sympatię, fanowskie wręcz uwielbienie. U reżysera „Patersona” świat jest zawsze wielkim antykwariatem, do którego przychodzi się w poszukiwaniu siebie obecnego i siebie z przeszłości.
Tym razem znajomy antykwariat przybiera kształt zakurzonej scenografii z horroru klasy B – typowy motel, typowa farma, typowe neony, typowy bar z damn good coffee, typowy komisariat policji, typowa stacja benzynowa z typowym nerdem za kontuarem. Centerville – „Naprawdę dobre miejsce” i Ameryka w psychotropowej pigułce – wzniesiono z fabularnej tektury i dlatego całe, włącznie ze swoimi mieszkańcami, jest niemal idealnie samoświadome, zanurzone w konwencji i przygotowane na wchłonięcie przez zombie apokalipsę. Policyjny duet: stary Cliff (Murray) i młody Ronald (Driver) snuje się i patroluje senne ulice, ale kiedy ktoś wyjada wnętrzności pracownicom lokalnej knajpy (jak „co najmniej kilka dzikich zwierząt”), o sprawie nie ma co dyskutować – wszyscy wiedzą, że to żywe trupy. Truposzom strzela się w głowy albo odcina je maczetą – to wiadomo od zakochanego w horrorach łebka ze stacji benzynowej. Miasteczkiem wstrząsają kolejne telewizyjne doniesienia o katastrofie klimatycznej i odwiertach na biegunie północnym, które stopniowo przesuwają oś Ziemi. W lesie pomieszkuje zapuszczony pustelnik (Tom Waits), jakby żywcem wyjęty z „Waldena” Henry’ego Davida Thoreau, skonfliktowany z upierdliwym farmerem (Steve Buscemi), białym suprematystą w czapeczce z jakże subtelnym sloganem „Make America White Again”. Nad tym prowincjonalnym piekiełkiem unosi się purpurowiejący księżyc, sprawca całej tej żywotrupozy, swoją magiczną mocą zmuszający do rozkopania własnego grobu nawet takiego króla ironii jak zmarły w latach 90. reżyser Samuel Fuller (w tej roli zgniły i ślicznie napuchnięty Iggy Pop). Taki przeważa tu dowcip i taki poziom aluzyjności.
Jest to wszystko oczywiście maksymalnie Jarmuschowe i przez to, do czasu, również bardzo urocze i bardzo zabawne. Samoświadomi bohaterowie gadają powoli, łapiąc się za słówka i zdając sprawę z własnej scenariuszowej anemii, zombie poruszają się w tempie dogasającego papierosa i sączonej porannej kawy, ploteczki z życia maluczkich przecinają nagłe wglądy w naturę wszechświata i spojrzenia na drugą stronę kamery filmowej. Są tu pewne dziwne odpały – dziwne nawet jak na Jarmuscha – w postaci Tildy Swinton jako właścicielki zakładu pogrzebowego, która gada ze szkockim akcentem, praktykuje buddyzm i morduje potwory mieczem samurajskim, odgrywając jakąś kampową fantazję na temat siebie samej. Albo odmienianego przez wszystkie przypadki słowa „hipster” i „hipstersko”, trochę w zastępstwie niewypowiedzianych seksualnych aluzji wobec Seleny Gomez, uroczej turystki z wielkiego miasta (czyli, he he, z Cleveland). Jarmusch potrafi być zabawny i inteligentny nawet wtedy, kiedy jego autotematyzm pożera własny ogon i staje się lustrem, w którym widać wyłącznie uśmiechnięty łeb reżysera. „Podziel się ze mną jakąś mądrością” – prosi jeden z bohaterów pracownika firmy kurierskiej, a w odpowiedzi dostaje tekst w stylu coachingowego „Patersona”: „Świat jest pełen drobnych, pięknych detali”. Cała sala parska śmiechem.
Dlatego trudno przejść do porządku dziennego nad założeniem, że Jarmusch poszedł w stronę otwartej i lamentacyjnej krytyki współczesnego świata, gdzie złe są gry wideo, moda, niedobra kawa z sieciówek i uzależnienie od benzo. Widzę w tym raczej następną wsobną grę, potyczkę siwego pana ze spuścizną tego samego siwego pana obsesyjnie pożerającego popkulturę i układającego się do snu na stertach płyt i książek. Zabawę w „co by było, gdyby Jarmusch zrobił prawdziwy film o zombie i zakończył go po bożemu – metaforą o trupie konsumeryzmu”. Szkopuł w tym, że w „Truposze nie umierają” nic nie dzieje się „po bożemu”, a pójście w stronę antykonsumpcji na zasadzie „he he, idę w stronę antykonsumpcji” broni się może przez pierwszych parę minut. Policjanci jadą sobie przez miasto i wpadają w nostalgiczne amerykańskie dywagacje. Wszystkie trupy wracają do ulubionych form spędzania wolnego czasu i ulubionych przedmiotów – tamta pani jest nawet całkiem urocza, kiedy tak gra odpadającą ręką w tenisa, a wszystkim martwym spod apteki na pewno dobrze zrobiłby koktail z Xanaksu. Tak sobie suną i gadają.
Na tej trasie nie ma jednak zbyt wielu dróg do wyboru – Jarmusch albo uważa, że człowiek nowoczesny się zdegradował i sprowadził do stanu swojego posiadania, albo snuje skrajnie materialistyczną wizję ludzkości jako kłębowiska odruchów cielesnych i nawyków, które nie wygasają nawet po śmierci ciała. Że my wszyscy to w istocie robociki poszukujące własnych odłamanych części – padów, gitar, kubeczków, samochodów, sukienek i płyt winylowych. I ta druga wersja mimo wszystko dobrze współgra z wiekiem i filozofią Jarmuscha, jest ciemna i nostalgiczna jak jego wczesne czarno-białe kino i ulubiona muzyka. To podejście radykalnego fetyszysty, który nie istnieje bez swoich przedmiotów, bez swojej wielkiej kolekcji, która nadaje mu tożsamości i sens i którą – jak faraon – powinien zabrać ze sobą do grobu. Taki przynajmniej – jako wielki miłośnik twórczości nowojorczyka – staram się mieć do tego stosunek i w takie źródła „Truposze nie umierają” wierzyć. Nawet jeśli wszystko inne krzyczy, że tym razem Jarmusch chciał sobie po prostu polamentować. I że jego lament okazał się zwykłym wołaniem na puszczy.
„Truposze nie umierają”
reż. Jim Jarmusch
premiera: 26.07.2019