Archiwum
07.07.2016

Zbyt proste drogi

Olga Szmidt
Literatura

Powieść, na którą składa się rodzinna historia sięgająca XVIII wieku, niewiele ma w sobie z tych najbardziej popularnych europejskich sag. Nie tylko dlatego, że fabuła tej powieści ma początek w Ghanie. Przede wszystkim dlatego, że zbudowana jest z pamięci o doświadczanej przez wieki rasowej przemocy. Niewolnictwo najbardziej dotkliwie wpływa na losy wielkiej rodziny, pozbawiając poszczególne opowieści jednoznacznej indywidualności. Inne kwestie wydają się w tym układzie niejednokrotnie wręcz marginalne.

Historia, którą z kilkunastu mniejszych układa Yaa Gyasi, ma wielkie ambicje. Rozpięta pomiędzy XVIII a XXI wiekiem, między dwoma kontynentami powieść opowiada nie tylko o kilkudziesięciu bohaterach, których łączą więzy krwi, ale także długą historię niewolnictwa. Z jednej strony ukazuje procesy i decyzje, które doprowadziły do zapoczątkowania tego wieloletniego, haniebnego sposobu traktowania, postrzegania i wykorzystywania ludności Afryki w Ameryce. Z drugiej – daleko idące skutki niewolnictwa i segregacji rasowej. Podobnie jak w rzeczywistości, rasistowski koszmar nie kończy się wraz z Proklamacją Emancypacji (1862) znoszącą niewolnictwo. W powieści Gyasi bardzo wyraźnie wyeksponowane są dziedziczone przez kolejne pokolenia lęk, wstyd i poczucie niepewności. Dyskryminacja nie jest tylko pustą obsesją. Dowody na rasizm dyskursu publicznego w Stanach Zjednoczonych nie należą do rzadkości, w kolejnych latach ze zmienną dynamiką pozostając w sferze tabu lub w wypowiedziach przypisywanych niebezpiecznie rozumianej autentyczności. Przejawy dyskryminacji nie sięgają zresztą tylko sfery publicznej, mediów czy samej polityki. Co oczywiste, a bardzo istotne w narracji, którą kreuje autorka, rasizm przeorał także stosunki międzyludzkie na najbardziej podstawowym poziomie: sąsiedztwa, rodziny, przyjaźni i miłości.

Wróćmy jednak do początku. Pierwsze części „Drogi do domu” składają się przede wszystkim z wydarzeń mających miejsce jeszcze w Ghanie. Życie wioski z jej rytuałami, przekonaniami i systemem regulującym życie członków, zarysowane jest tu w pewnym pośpiechu, ale z kilkoma istotnymi elementami. Jednym z nich, wydobytym na pierwszy plan, jest poligamiczność związków małżeńskich. Potraktowana tu jako oczywistość – tak jak oczywistością była względnie konsekwentna amerykańska monogamia – zdaje się pewną bazą dla wszystkich relacji i mechanizmów rządzących życiem w Ghanie. Można odnieść wrażenie, że obraz ten jest w pewien sposób zachwiany, jednak widocznym celem takiego ukształtowania tekstu jest skupienie uwagi czytelnika na życiu codziennym – w szczególności kobiet – niewolnym zresztą od poniżeń, mających jednak zupełnie inny wydźwięk niż te późniejsze. Okres dojrzewania, inicjacje czy oczekiwanie małżeństwa to ważne wątki tych historii. Nie brak w nich przemocy czy dyscyplinowania kobiecego ciała, jednak właściwy horror zaczyna się zupełnie gdzie indziej. Obraz, który kreśli autorka, sprawia wrażenie przede wszystkim sprawnie funkcjonującego układu społecznego, który – mimo że niedoskonały – zapewniał członkom wspólnoty bazowe poczucie bezpieczeństwa, stabilności i godności. Historie te ma uprawdopodobnić kilka elementów, naruszających ten może nieco zbyt uproszczony obraz. Po pierwsze – osobiste animozje i zadry, po drugie – indywidualne problemy czy wręcz szaleństwo. Niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że to one mają zadecydować o literackości tej książki. To, co bowiem jest największą wątpliwością w tym kontekście, określiłabym jako przewagę zamysłu i przekonań nad opowieścią.

Tu dochodzę do kluczowego zarzutu wobec tej powieści. Wątpliwości i zastrzeżeń można mieć naprawdę sporo – od nieco drewnianego języka, przez wysilone puenty, po nieprzekonujące wplecenie wątku dziedziczonego talizmanu. Jednak to, co decyduje o wielkim rozczarowaniu tą powieścią, którego doświadczyłam, jest w gruncie rzeczy bardzo proste: to nie jest powieść. To raczej rozpisana na kilkanaście niezbyt interesująco napisanych życiorysów czytanka z krytycznej historii niewolnictwa. Można by wysunąć argument, że w zasadzie zawsze mamy do czynienia z przewodnią ideą, która w tym przypadku wydaje się w nieunikniony sposób wyrazista. Z jednej strony, argument ten trafia w zasadniczą dyskusję na temat roli literatury w kształtowaniu historii, z drugiej – trudno nie dostrzec różnicy. Innymi słowy, opowieści te mają rację bytu o tyle, o ile są słuszne czy wyrażają taki światopogląd, jaki uznać możemy za uzasadniony. Taki opis historii, który wydaje się sprawiedliwy. Poza tym czytelnik nie ma tu za bardzo czego szukać.

Nazwać tę powieść – w źródłowym znaczeniu tego pojęcia – tendencyjną nie byłoby trudno. Zamiary autorki wydają się jednoznaczne. Wydźwięk każdej z tych historii – również. Pole do interpretacji jest bardzo wąskie. Z kolei emocjonalne zaangażowanie czytelnika kanalizowane jest – ponownie – raczej w sam sprzeciw wobec niewolnictwa i rasistowskiego systemu społecznego, aniżeli w losy bohaterów. W istocie trudno mi znaleźć jednoznaczny powód, dla którego warto byłoby zachęcać do lektury tej powieści niż do książki historycznej czy socjologicznej. Gyasi nie uwodzi opowieścią, nie wciąga w dramatyczne historie, rzadko nawet skłania czytelnika do większego przywiązania do któregokolwiek z bohaterów czy bohaterek. Wszystko to sprawia wrażenie galerii mniej lub bardziej reprezentatywnych (choć i tu warto być ostrożnym) minibiografii. Tej prezentacji przyświeca jasny cel i prawdopodobnie właśnie dlatego tak trudno go tu osiągnąć. Czytelnik raczej prześliźnie się po tych historiach, ledwo zapamięta Queya, Kojo czy Marjorie, wyjdzie raczej z ogólnymi krytycznymi przekonaniami dotyczącymi historii podboju i przemocy. Niewykluczone, że – wbrew mojej diagnozie – wielu czytelników z tej części Europy właśnie takiego instruktywnego tekstu literackiego potrzebuje, czy to z powodu ograniczonej wiedzy na ten temat, czy rzadziej dobieranych lektur krytycznie opowiadających historię niewolnictwa. Jeżeli tak będzie, książka Gyasi ma szansę się sprawdzić, nie zmieniając jednak w zasadzie swojego statusu – raczej czytanki niż dobrej powieści.

Podczas lektury tej książki odnosiłam wielokrotnie nieodparte wrażenie, że największym problemem, leżącym u podstaw tej powieści, jest paradoksalnie jej zbyt wielki rozmach. Rozmach w znaczeniu zakresu projektu, braku skupienia na przykład na jednej biografii czy też biografii kilku zamiast kilkunastu członków rodziny. Przy tak wielkich rozmiarach trudno utrzymać głębię psychologiczną i narracyjną na tym samym poziomie. W istocie bowiem nie mam poczucia, że to książka jednoznacznie niedobra. To książka przede wszystkim zmarnowana – na narracyjne ogólniki, na zbyt grubo ciosane charaktery, a wreszcie zdania, które mają prowadzić czytelnika w dokładnie zaplanowanym kierunku. Brak zaufania do czytelnika można w tym kontekście na wiele sposobów tłumaczyć. W lekturze staje się to jednak dość szybko męczące.

Jednymi z ciekawszych wątków są opisywane w książce związki międzyrasowe, a zarazem międzyklasowe. Nie tak oczywiste, w kilku momentach świetnie wygrywające dwuznaczność tych układów, ich seksualny i poddańczy wymiar. Gwałty, przemoc i upokorzenie stanowią ważne komponenty tych historii. Zainteresowanie budzą więc pojedyncze fragmenty, bardzo śmiało i żywo opisane sceny. Skupienie na skazach na jednolitym życiorysie czy wręcz podważenie dotychczas kreślonego wizerunku. Te fragmenty, a także mocno wyrażona krytyka wobec kolonizatorów i handlarzy niewolnikami składają się na najlepsze części tej książki. Wpływają także na ogólny zawód i poczucie zmarnowanej książki. Talent literacki autorki objawia się w kilku fragmentach z dużą mocą. Tym bardziej szkoda, że mniej tu zaufania do literatury, więcej – do autorskiej myśli przewodniej. Fragmenty, w których więzione kobiety umierają na sobie nawzajem, przez tygodnie brodząc w swoich odchodach, to nie jedyne zapadające w pamięć czytelnika. Także późniejsze, bardziej współczesne (napisane z większą swobodą) opowieści mają dużą estetyczną i emocjonalną wartość. Najbardziej satysfakcjonująca lektura, jaką można zbudować w kontakcie z „Drogą do domu”, wydaje mi się skupiona przede wszystkim na tych mniejszych niż minibiografie fragmentach. Na błysku obserwacji, na śmiałości obrazu, na odważnie poprowadzonej analogii. Z tej książki da się wyłowić dobrą literaturę, jak choćby w tym fragmencie:

„Wyprowadzono je na światło. Poczuła w nosie zapach oceanu, a w gardle smak soli. Żołnierze poprowadzili wybrane kobiety w kierunku otwartej bramy, która wiodła w stronę morza, więc niebawem znalazły się w piasku.

Zanim Esi ruszyła z miejsca, gubernator spojrzał na nią i uśmiechnął się ze współczuciem. Jego uśmiech wydał się jej szczery i życzliwy. Ale mimo to do końca życia, widząc uśmiech na twarzy białego człowieka, przypominała sobie grymas żołnierza, który zawlókł ją do swojej kwatery. I zdawała sobie na nowo sprawę, że uśmiechy białych ludzi zapowiadają nieszczęście”.

Yaa Gyasi, „Droga do domu”
tłumaczenie: Michał Ronikier
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2016