„Jak to jest być moją matką”, zastanawiała się Norah McGettigan w swojej wielokrotnie nagradzanej etiudzie. W pełnometrażowym debiucie natomiast reżyserka postawiła pytanie o relacje łączące dziecko z drugim z rodziców – ojcem. „Sanctuary” jest koprodukcją polsko-irlandzką, a sama reżyserka urodzona w Irlandii ukończyła szkołę filmową w Łodzi. Współpraca dwóch krajów przy produkcji jednego filmu wymaga dostosowania się do szeregu zasad, niejednokrotnie wymagających artystycznych kompromisów. Niestety tak było i tym razem, wątki irlandzkie sprawiają wrażenie doczepionych na siłę, wprowadzając chaos w i tak niespójną strukturę całości. Niezborność filmu być może jest również wynikiem szoku wynikającego z przejścia od krótkiej formy do pełnego metrażu. To, co reżyserka potrafiła zagęścić w „Jak to jest być moją matką”, zupełnie rozpłynęło się w „Sanctuary”.
Chodzi przede wszystkim o emocje. Bohaterki etiudy spajała silna więź – córka kręciła film dokumentalny o swojej młodej matce, która w wyniku wypadku utraciła obie nogi. Od mieszanki miłości i nienawiści, siły i słabości twarze Olgi Frycz i Izy Kuny aż promieniały. W „Sanctuary” między parą aktorską Jan Frycz–Agnieszka Żulewska nie odnajdziemy podobnego energetycznego napięcia – ich twarze nie wyrażają kompletnie niczego. A ich bohaterowie postawieni są w emocjonalnie o wiele bardziej skomplikowanej sytuacji. Ojciec wiele lat temu odszedł od córki i jej matki. Wrócił, gdy dowiedział się o śmierci żony. Teraz mają szanse na ponowne zbliżenie, którego wyraźnie potrzebuje córka, a przed którym wzbrania się ojciec. McGettigan stara się, by relacje łączące trójkę (ojca, córkę i nieżyjącą matkę) pozostały w sferze niedomówień – skrywały w sobie jakąś niewypowiedzianą tajemnicę, której widz może się jedynie domyślać. Niestety w konsekwencji nie wiemy o postaciach niczego – nie znamy ich pragnień, lęków ani tęsknot (wymowna jest scena, gdy Jan proszony o powiedzenie kilku zdań o sobie, ogranicza się do stwierdzenia, że nie lubi deszczu), przez co zachowania bohaterów są dla nas niezrozumiałe. Reżyserka niestety znacznie się zapędziła w subtelność przekazu, przez co pozbawiła swoje postacie jakichkolwiek właściwości, pozwalających zaangażować widzów w oglądaną historię oraz podjąć próby przeniknięcia ich duchowych problemów. W konsekwencji nie wiemy, dlaczego ojciec odszedł od matki, a teraz nagle się pojawił ani czy ma zamiar zostać i co o tym wszystkim myśli jego córka. Obserwujemy na ekranie szamocące się postaci, nie wiedzące, czego chcą, albo nie dające tego po sobie poznać. To wina zarówno scenariusza – który zdaje się dopiero pomysłem na film, a nie skończonym projektem – oraz aktorów. Frycz ogranicza się do nadymania warg i melancholijnego patrzenia w okno, a Żulewska, która z podobną lubością wygląda przez okno, nie dysponuje już nawet szczątkową mimiką.
Być może przyczyn słabo rozwiniętej warstwy psychologicznej bohaterów należy szukać we wpisaniu ich historii w przestrzeń metafizyki, która została zaopatrzona we florystyczną symbolikę. Zmarła matka była bardzo przywiązana do ogrodu znajdującego się na tyłach ich starego domu. Stało tam olbrzymie drzewo, na które, jak nie bez uszczypliwości zauważa córka, wolała patrzeć, niż całować własnego męża. Kamera bez przerwy eksploruje majestatyczną koronę tego drzewa i przygląda się korze, a warstwa dźwiękowa aż huczy od szelestu liści. Ta przestrzeń była tytułowym sanktuarium dla zmarłej matki – miejscem świętym, któremu służyła całe samotne życie. Dlatego po jej śmierci ogród wraz z domem przypomina raczej ponury grobowiec. Obrazy roślin – zazwyczaj bujnych, w soczysto zielonych kolorach – rytmicznie powracają jednak przez cały film. Nie tylko ogród matki jest gęsto zarośnięty. Również sceny irlandzkie wypełnione są zielenią. Znaczna część akcji rozgrywa się bądź w ogrodzie hotelu, w którym zatrzymał się Jan, bądź na pobliskich polach.
Chciałoby się wpisać to przenikanie śmierci z witalistyczną roślinnością w optymistyczny topos wiecznego powrotu – tradycyjną optykę nieustannego obumierania i rodzenia. Jednak klimat filmu bliższy jest słowom piosenki Pidżamy Porno o świecie, który zazielenia się na śmierć. Niestety proponowana przez McGettigan metafora jest równie nieczytelna jak zbitka słowna Grabaża. Propozycje odczytania można by z pewnością mnożyć, jednak jednowymiarowość prezentowanego świata jest tak dojmująca, że każda próba przeniknięcia jego tajemnicy zdaje się przeradzać w zupełnie nieuzasadnioną nadinterpretację. Ta wszechobecna zieloność połączona z naskórkową akcją, nieustannie pojawiającymi się nieczytelnymi animistycznymi symbolami (jak lis, bażant czy wróbel) i płycizną psychologiczną postaci, zniechęca do podjęcia intelektualnego namysłu nad skrytymi pod powierzchnią wizualności znaczeniami.
Równie irytujące są braki czysto warsztatowe – aż zanadto zda się wyczuć w „Sanctuary” debiut. Dla przykładu: aktorzy nie rozmawiają ze sobą, a podają kwestie. I to znacznie mniej swobodnie niż ci teatralni na pierwszej próbie czytanej. Pomijam już fakt, co mówią – bo to wręcz kopalnia pretensjonalności, górnolotności i z pewnością bardzo głębokiej tajemniczości. Kolejną wadą jest strona wizualna – ruchy kamery ograniczają się do nieśpiesznych poziomych i pionowych panoram (głównie drzew i wszelkiej innej roślinności), a całość sprawia gorsze wrażenie niż w niejednym filmie telewizyjnym.
Program „30 minut” stworzył w Polsce grupę bardzo młodych twórców, którzy dobrze rokowali na przyszłość. Byli wśród nich między innymi Adrian Panek, Kuba Czekaj, Magnus van Horn, a także Norah McGettigan. Jedni z nich zdążyli już z sukcesem zadebiutować, jak Panek z „Daas”, inni wciąż czekają na swoją szansę. Swoją dostała również Irlandka, której niestety nie wykorzystała. Zawiodło praktycznie wszystko, co zawieść mogło – niestety, bo w swojej etiudzie udowodniła, że posiada niesamowitą wrażliwość i talent. Być może jednak prawda jest inna, a właściwy obraz możliwości reżyserki jej udana etiuda tylko zaciemnia, bo przecież nie wszystko można usprawiedliwić ograniczeniami spowodowanymi koprodukcją i zmianą długości metrażu. Pozostaje wierzyć, że inne nasze kinematograficzne nadzieje lepiej odnajdą się w pełni już profesjonalnym świecie filmu.
„Sactuary”
reż. Norah McGettigan
premiera: 2.11.2012