Archiwum
22.11.2018

Zapamiętajcie ten taniec

Maciej Bogdański
Film

Gaspar Noé nigdy nie był twórcą, który boi się ujawniania swoich artystycznych inspiracji. Jego filmy wypełnione są odniesieniami, hołdami, a często też czystymi zapożyczeniami z innych dzieł, wplecionymi w charakterystyczny, krzykliwy styl reżysera. W swoim nowym obrazie zatytułowanym „Climax”, który wywołał już spore zamieszanie na festiwalach, reżyser wspina się jednak na wyżyny bezkompromisowości. Zamiast wtrącać pojedyncze odwołania i tytuły pomiędzy kolejne elementy fabuły, rozpoczyna całość ujęciem telewizora z kolejnymi postaciami w paradokumentalnym stylu udzielającymi wywiadu. Przedstawiają nam one najważniejsze informacje o sobie, a naokoło odbiornika możemy zobaczyć ustawioną plejadę filmów i dzieł literackich, stanowiących podstawę do przeprowadzanej podczas seansu zabawy. Z jednej strony są tam kultowe klasyki kina klasy B, między innymi „Zombie” Lucio Fulciego i „Suspiria” Dario Argento, z drugiej – bliższe kinu artystycznemu pozycje, które swego czasu zszokowały publikę, odważnie idące pod prąd – „Opętanie” Żuławskiego, „Pies andaluzyjski” Buñuela czy „Salo, czyli 120 dni sodomy” Pasoliniego. Gdzieś z tyłu, mniej widoczne, pozostają dzieła literackie z widocznymi nazwiskami Nietzschego i Fritza Langa. Pomysł jest prosty: ujawnić się z inspiracjami jak najszybciej, zasygnalizować widzowi, z jakim rodzajem doświadczenia przyjdzie mu się zmierzyć i kiedy film na dobre się rozkręci, nie marnować czasu na podobne detale. I tak właśnie się dzieje – niedługo później rozpoczyna się taniec i w wirze dziwacznej, psychodelicznej przejażdżki przez piekło nie będzie już miejsca na niepotrzebne teoretyzowanie.

„Climax” to film o podobnej estetyce i założeniu, co dwa poprzednie dokonania Noégo. Znów dostajemy bardzo minimalną fabułę oraz częste próby zszokowania widza i wprowadzenia go w stan przypominający narkotykowe uniesienie. O wiele więcej tu jednak samoświadomości. „Love” przesadzało trochę w końcu z tanim filozofowaniem, zamiast którego wprowadza się tutaj dużą dawkę czarnego humoru, a świetne „Enter the Void” cierpiało na zwykły nadmiar materiału, co tutaj rozwiązane jest ograniczeniem się do zgrabnego, półtoragodzinnego seansu. „Climax” ma też w sobie posmak improwizacji (podobno scenariusz do całości liczył sobie tylko 5 stron) i większe poczucie wspólnoty twórczej, tłumiącej nieco przerośnięte ego reżysera. O wiele więcej tu zabawy, o wiele więcej tego, co Noému zawsze wychodziło najlepiej: czysto estetycznych, technicznie wysmakowanych sekwencji, które wydają się popadać w coraz głębsze szaleństwo.

Film przedstawia grupkę młodych tancerzy pracujących nad nowym pokazem. Poznajemy ich podczas jednej z ostatnich prób, kiedy wykonują starannie przygotowaną choreografię jedynie dla oczu kamery. Potem, dla uczczenia dobrze wykonanej pracy, rozpoczyna się impreza. Wszystko ma miejsce w jakimś bliżej niezidentyfikowanym budynku, być może odciętym od zewnętrznego świata. Noé z przymrużeniem oka, ale też z widoczną sympatią pokazuje nam iskrzące relacje między poszczególnymi członkami grupy i dosyć grubą kreską oddaje ich charaktery, ze szczególnym uwzględnieniem obaw i słabości. Nie trzeba czekać długo, aby impreza przestała być idyllicznym siedliskiem młodości i energiczną afirmacją życia – szybko wszystko zaczyna iść nie tak, jak powinno i nagle okazuje się, że zamknięta przestrzeń jest coraz bardziej klaustrofobiczna, a sygnalizowane pozornie nieszkodliwe konflikty między postaciami urastają do prawdziwych tragedii.

„Climax” podzielony jest na dwie części – pierwsza z nich stanowi wstęp do akcji i skupia się przede wszystkim na ukazaniu umiejętności występujących tancerzy. Druga to szalona przejażdżka przez narkotyczny świat najgorszego przyjęcia na świecie, podczas którego najbardziej dotkliwe koszmary z podświadomości bohaterów znajdują swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Te dwie części są ze sobą oczywiście nierozerwalnie związane – wykonywane przez tancerzy choreografie pełne są seksualnej energii i rozległych, wypełnionych przemocą gestów. Kiedy nadchodzą piekielne wizje i te elementy zaczynają mieć bardziej dosadne odbicie w rzeczywistości, całość wciąż przypomina jednak taniec; są tu długie ujęcia obijających się po ciasnych korytarzach postaci, kolorowe, neonowe światła w różnych częściach przybytku oraz pełne dramatyzmu i ekspresji okrzyki bólu aktorów. Można więc spokojnie oglądać nowy obraz Noégo jako jedną długą sekwencję taneczną z krótkimi przerwami na dialogi, przedstawiającą nam symboliczne zejście do piekieł podświadomości.

I to właśnie o taki efekt twórcom najwyraźniej chodziło. Chociaż możemy tutaj zobaczyć wywieszoną na tle głównej sceny flagę francuską i częste odwołania do filmu jako francuskiej produkcji, wydaje się to bardziej wyrazem dowcipnego buntu wobec przyjętych norm i estetyki europejskiego kina niż wyraźnym politycznym sprzeciwem. Tak samo z pojawiającymi się raz na jakiś czas odautorskimi wtrąceniami tekstowymi – zajmującymi cały ekran cytatami dotyczącymi życia i śmierci, przyjemności i strachu. To bardziej interpretacyjne wskazówki niż proste wytłumaczenie akcji, akcentujące to, co stanowi samo serce filmu: wizję pierwotnej, ludzkiej energii, przechodzącej z czystej ekstazy w prawdziwą rozpacz. To też element konwencji horroru (obok której druga połowa filmu sytuuje się wyjątkowo blisko), według której seksualność często zestawiana jest z przemocą i w najbardziej ekstremalnych przypadkach ze śmiercią. Schemat ten nie wydaje się też wcale aż tak odległy od typowego imprezowego wypadu na miasto, podczas którego wszystko zaczyna się od dobrej zabawy, a kończy na klaustrofobicznym zamknięciu w czterech ścianach zapyziałego klubu. Wtedy też, pod wpływem różnych używek i w otoczeniu tabunów ludzi, zostajemy wystawieni na publiczny pokaz w wyjątkowo wrażliwym stanie i nic dziwnego, że do katastrofy potrzeba niewiele. A to, co w rzeczywistości pozostaje okrutne i traumatyczne, na ekranie często staje się źródłem perwersyjnej przyjemności.

„Climax”
reż. Gaspar Noé
premiera: 19.10.2018