Archiwum
06.06.2016

Zagraj to jeszcze raz, Ralph

Mateusz Demski
Film

„Nienasyconych” otwiera obraz wypełnionego po brzegi stadionu. Na scenę dziarskim krokiem wkracza Marianne Lane (Tilda Swinton). Skandujący tłum, sprzężenia gitary, blaski fleszy i brutalne cięcie – od tej pory obrazek ten będzie powracał już tylko sporadycznie w retrospekcjach. Kiedy stan strun głosowych legendarnej gwiazdy rocka, jak u Adele i Björk, ulega przeciążeniu, kobieta zawiesza swą artystyczną działalność i ucieka przed medialną nagonką. Wraz ze swoim partnerem, introwertycznym dokumentalistą Paulem (Matthias Schoenaerts), odnajduje ona azyl na słonecznej wyspie Pantelleria gdzieś w pół drogi między Sycylią a Tunezją. Ich błogi spokój zostaje zmącony pojawieniem się Harry’ego Hawkesa (Ralph Fiennes), wziętego producenta muzycznego i dawnego partnera Marianne, któremu towarzyszy dopiero co poznana córka Penelope (Dakota Johnson). Symbolem tego kontrapunktu zdaje się z pozoru nic nieznacząca lodówka: początkowo pusta, a po przybyciu nieproszonych gości wypełniona po brzegi włoskimi trunkami.

Właśnie pośród alkoholowych oparów unoszących się wokół bohaterów Guadagnino film zdaje się wybrzmiewać najpełniej. Dynamikę w kwartecie determinuje hedonistyczna postawa postaci Ralpha Fiennesa. „Nienasyceni” stanowią hipnotyzujący spektakl jego błyskotliwego, aktorskiego kunsztu. Brytyjczykowi udało się stworzyć charyzmatyczną, a zarazem niepokorną osobowość „równego gościa”, podszytą dozą seksualnej nadpobudliwości. Charakterystyczne dla tej postaci są nieprzyzwoite, nagie pląsy wokół basenu, wianuszek pikantnych anegdot na temat pracy nad albumami Rolling Stonesów czy pozbawione hamulców życie. A pozbawione zdaje się ich dosłownie. Bo choć w jednej ze scen samochód Harry’ego gwałtownie wypada z drogi, niebezpiecznie zawisając nad monumentalnym klifem, to zaraz potem podekscytowany ekscentryk kwituje całą sytuację słowami: „Sylvie była ze mną, a nie mogłem przecież dochodzić i prowadzić jednocześnie”. To reakcja godna szaleństwa wpisanego w charakter tego bohatera, a zarazem wycinek wielkiej roli i aktorstwa najwyższej próby.

Równie świetnie wypadają u Guadagnino aktorki, niedające zepchnąć się na pasywny margines. Widzowie po wyjściu z kina żarliwie rozprawiają o jednej z najbardziej ponętnych kreacji ostatnich lat Dakoty Johnson. Można polemizować, choć jednocześnie trudno oprzeć się temu wrażeniu, gdyż pozostając zjawiskowo piękną, aktorka wyzbywa się swego mdłego emploi znanego z adaptacji bestsellera E.L. James. Jej Penelopa przywołuje za to na myśl wulgarnie wyzywającą figurę Kubrickowskiej Lolity – fantastyczna jest scena, w której zupełnie naga, rozłożona na wznak nad krystaliczną taflą górskiego jeziora dziewczyna oczekuje na ruch ze strony towarzysza. Prowadzi tym samym grę, nie bacząc na konsekwencje. Każdym najdrobniejszym gestem i tylko z pozoru uroczo niewinnym spojrzeniem stara się udowodnić swą fałszywą, kobiecą dojrzałość, a jednocześnie niezaprzeczalną dominację nad targanym wyrzutami sumienia samcem. Wyśmienity rewers jej postawy stanowi postać prawie niemej Marianne. W filmie niczym bumerang powraca zatem motyw nie tyle kwitnącej, ile z dawna przekwitłej emocjonalności. Udomowiona gwiazda rocka podczas intymnych, wytrącających z równowagi rozmów z byłym kochankiem rozpamiętuje dawne czasy, zdając się – niczym winylowy album nagrany przed laty – podzieloną na dwie odrębne strony: między skrytą nostalgią za dekadenckimi występkami z przeszłości a komfortem ustabilizowanej teraźniejszości.

Malowniczy krajobraz śródziemnomorskiej prowincji Trapani doskonale pobudza leniwie wakacyjną, zmysłową, a zarazem podskórnie destrukcyjną atmosferę, która definiuje ten ekranowy wielokąt. W pewnym momencie do całości tych biegunowych relacji mimowolnie wkrada się niepokojące rozedrganie. A Guadagnino z chirurgiczną precyzją do ostatnich sekund podtrzymuje uwierające napięcie i zaangażowanie widza, aby w finale dokonać jego niespodziewanej eskalacji. W tym kulminacyjnym punkcie reżyser przełamuje dialogową finezję i pieczołowite zabiegi inscenizacyjne: grę światłem, kontemplację detalu, teledyskowe sekwencje – szczególnie zjawiskowy taniec Fiennesa do „Emotional Rescue” Rolling Stonesów – iście Hitchcockowskim suspensem. Słoneczny horyzont zostaje nagle przysłonięty kłębiastymi chmurami, dynamiczna kompozycja kadru traci swój entuzjastyczny rytm, a obligatoryjna zbrodnia dokonująca się na naszych oczach radykalnie podnosi temperaturę. Reżyser wygrywa więc nie tylko tym emocjonalnym dysonansem, ale zastosowaniem wielogatunkowej matrycy i niezwykłą wiarygodnością ekranowej intrygi.

Złudzenie autentyczności tej opowieści jednak zyskuje na sile dopiero z zaistnieniem medialnych doniesień. Wraz z wyłonieniem się spoza kadru współczesnego kontekstu społeczno-politycznego pod postacią kryzysu imigracyjnego na ekranie raz po raz przewijają się obrazy syryjskich uchodźców. Wędrując po skalistym nabrzeżu czy grając w koszykówkę na słonecznych przedmieściach, zarazem zaburzają oni dotychczasowy porządek. Kiedy bohaterowie Guadagnino zostają pozostawieni sami sobie przez miejscowych funkcjonariuszy policji zajmujących się sprawą utonięć kilkunastu imigrantów, nie tyle jako widzowie, ile jako zwykli ludzie zaczynamy zdawać sobie sprawę z małostkowości ich egzystencjalnych dylematów. Nieprzypadkowo Pantelleria to dla jednych ujście tytułowego nienasycenia, dla innych zaś prosta ścieżka ku godnemu życiu. Kiedy Guadagnino daje to do zrozumienia, jednym, celnym uderzeniem wytrąca nas z roli biernych obserwatorów. A jego sympatyczni królowie świata w identyfikacji z potrzebującymi wypadają wówczas zaskakująco blado. To jedna z najbardziej estetycznie spełnionych, aktualnych i odważnych obyczajowo propozycji tego sezonu.

„Nienasyceni”
reż. Luca Guadagnino
premiera: 20.05.2016