Agnieszka Waligóra: W nominowanych do nagrody-stypendium im. Stanisława Barańczaka „Maszyneriach afektywnych” czytamy dużo o ekspresjach, emocjach i doświadczeniach, które problematyzują w swych wierszach różne autorki – starsze i młodsze, bardziej i mniej znane. Ciekawi mnie jednak perspektywa drugiej strony, o której w publikacjach naukowych znajdziemy raczej niewiele: doświadczenie badaczki, która tytułowe afekty i strategie analizuje i interpretuje. Na początek zapytam więc: jak pisze się o emancypacji w XXI wieku w Polsce? Skąd inspiracja, potrzeba?
Monika Glosowitz: Zacznę od tego, że takiej książki nie pisze się w kilka miesięcy. Mimo że nie jest spektakularna pod względem objętościowym, powstawała przez kilka lat i proces ten nazwałabym przede wszystkim wielokrotną i wielokierunkową filtracją – literatury przez życie, życia przez literaturę, sprawdzania teorii w praktyce, testowania wytrzymałości metodologii przez wiersze i vice versa. W którymś momencie w końcu zrozumiałam – żeby to miało sens, trzeba wszystkie kategorie poukładać płasko i stworzyć z nich coś przypominającego tablicę rozdzielczą. Tak powstała moja maszyneria, a kategorie przestały być tylko papierowymi bezpiecznikami. Na początku zasilana była punktowo – sytuacjami, opowieściami, mądrościami życiowymi wielu towarzyszek i przyjaciół. Miałam ogromny przywilej zbierania materiałów i pracy pod okiem wspaniałych naukowczyń w różnych ośrodkach uniwersyteckich – Utrechcie, Grenadzie i Oviedo. Wcześniej, jeszcze w trakcie studiów magisterskich w ramach struktur śląskiego MISH-u i warszawskiej Akademii Artes Liberales, przemierzyłam szlaki większości polonistyk i warsztatów genderowych w Polsce. Wszystkie te wędrówki ośmielały mnie nie tylko do sięgania po nieoczywiste narzędzia, ale przede wszystkim do sprzęgania ulicy z katedrą, a nawet bardziej radykalnie – podporządkowywania akademickich poszukiwań problemom, z którymi się w ten świat wchodzi. Dla mnie to wejście było awansem klasowym, ale jednocześnie było też formą wyzwolenia z mocno przemocowych struktur rodzinnych.
Szybko zrozumiałam, że nie interesują mnie poetologiczne rozważania o metaforach nieskończoności, tak jak nie interesuje mnie rozmyta, pozbawiona kontekstu teoria afektu. I kiedy minęło moje zdziwienie tym, że dziewczyny z całego świata na zajęciach opowiadały o doświadczaniu przemocy z powodu swojej orientacji seksualnej czy o tym, jak chroniczne migreny wpływają na ich życie, a na manifestacjach 8M Día Internacional de la Mujer ramię w ramię maszerowały całe zajęciowe grupy, zrozumiałam, że jest tam – czyli w Akademii, w badaniach, w protestach – miejsce i dla mnie, moich historii i moich pytań. I że wcale nie muszę udawać obłej, bezcielesnej i ahistorycznej obywatelki świata znającej się na wszystkim i mówiącej o wszystkim z uniwersalnej perspektywy. Stawką było przekucie tych punktowych miejsc zasilania w ponadjednostkową diagnozę.
Dlatego przyjęłaś perspektywę feministyczną, konsekwentnie broniąc jej wagi we współczesnym świecie? Przecież z wielu stron jednocześnie dochodzą nas głosy zaprzeczające potrzebie feminizmu w obecnej sytuacji społecznej i politycznej. Nie mówię tu tylko o światopoglądzie konserwatywnym, ale także o przekonaniu, że feminizm wywalczył już to, co wywalczyć chciał, albo o głosach wskazujących na nierozerwalność walki o prawa kobiet z walką o – na przykład – czyste środowisko czy równość mniejszości seksualnych. Co tak istotnego daje nam więc dziś kategoria płci?
Kluczowe byłoby pytanie o to, czyj jest ten feminizm, która to perspektywa feministyczna. Konstatacji o wywalczeniu tego, co było do wywalczenia, nie traktuję jako poważnych. Mogę tylko przypuszczać, że formułujące je osoby są uprzywilejowanymi aktorami społecznymi; takimi, którzy funkcjonują gdzieś w swoich małych centrach świata, w szklanych bańkach, okopując się na liberalnych pozycjach. Każdy, kto choć na chwilę trafił do szkoły na prowincji albo do którejś z organizacji pozarządowych wspierających tych, których system nie rozpoznaje bądź niedowidzi, wie, że mamy jeszcze sporo do zrobienia w ramach polityki społecznej, której celem miałoby być minimalizowanie nierówności. Przewrotnie odpowiedziałabym więc, że kategoria płci nie daje nam nic, jeżeli jej nie doprecyzujemy i nie sproblematyzujemy. Co więcej, płeć jest, nie ma co z tym faktem dyskutować, natomiast trzeba pamiętać, że za mówieniem o płci zawsze kryje się jakiś cel. Jeżeli więc w dyskusji ktoś wskazuje płeć, a co gorsza naturalizuje szereg „kobiecych” dyspozycji za pomocą tej „nakładki” biologicznej, zwykle ma na celu degradację kobiet, ich upodrzędnienie w strukturach władzy i dystrybucji środków. Poetki, którym poświęciłam najobszerniejszą partię analiz, odsłaniają i zawzięcie krytykują te mechanizmy.
Nie wystarczy też łatwym gestem do postulatu emancypacji kobiet dorzucić szereg innych podmiotów albo prostą linią połączyć dyskryminację ze względu na płeć z kryzysem klimatycznym. Najprościej to wytłumaczyć właśnie na przykładzie walki o czyste powietrze. W mieście, w którym się urodziłam i w którym wychowuję z partnerem moich synów, nie da się oddychać przez sześć miesięcy w roku. Stoimy teraz u progu rewolucji postprzemysłowej. Nie będzie jednak nic feministycznego w tym, że uprzywilejowane kobiety będą walczyły o prawo do oddychania dla siebie i swoich rodzin, winiąc za smog górników i ich rodziny. Dlatego w moich analizach płeć najczęściej sprzężona jest z klasą. Jeżeli spoglądamy przez te dwie „soczewki”, wyraźniej widzimy działające w społeczeństwach mechanizmy władzy.
Przed przejściem do tych analiz – interpretacji konkretnych tekstów poetyckich i ich indywidualnych maszynerii – zaznaczasz bardzo wyraźnie, że nie interesuje Cię wielokrotnie badany i gorąco w swoim czasie dyskutowany problem wyróżniania tak zwanej „poezji kobiecej”. Skoro nie warto więc pytać literatury pisanej przez kobiety o definicję – o co pytać warto? Innymi słowy: co ważnego mówią nam dziś (i robią) wiersze autorstwa kobiet?
Mówią nam sporo o tym, w jaki sposób konstruowane są wyobrażenia o kobiecości, co się w tych wyobrażeniach mieści, a co wciąż nie może być pomyślane w ramach wyobraźni zbiorowych. Stanowią bardzo ważne głosy w dyskusji o emancypacji kobiet w Polsce. Pokazują, jak zmieniają się jej warunki i konteksty, wskazują, z jakimi nowymi problemami i wyzwaniami się mierzymy, jakie sojusze zawiązujemy. Co dla mnie niesamowicie istotne, nie definiują feminizmu jako walki o przestrzeń dla samej siebie, jakiejś mitycznej wolności od kogoś lub czegoś i ezoterycznych bzdur o źródłach kobiecości. Najważniejsza praca w tych wierszach odbywa się tam, gdzie w grę wchodzi (a zawsze przecież wchodzi!) troska o innych – praca opiekuńcza, afektywna, reprodukcyjna, jakkolwiek ją nazwiemy. Bo wtedy okazuje się, że to, co wydawało nam się feminizmem, jest tylko wakacyjną wycieczką tych, których na to stać, w czasie, gdy reszta świata wykonuje fundamentalną dla stabilności gospodarki globalnej, lokalnej i rodzinnej pracę.
W książce pojęcie maszynerii (czy szerzej, maszyny) rozumiane jest specyficznie: opisuje różnorodne sposoby produkowania afektów oraz zarządzania nimi. Dla porządku doprecyzujmy też, że afektami nazywamy – mówiąc najprościej – ekspresje, które nie urosły jeszcze do miana konkretnych emocji, tylko intensywnie, a zarazem „niewyrażalnie” w nas wzbierają. Skręcę jednak w stronę dosłowności, upraszczając kwestię definicyjnych subtelności – i zapytam tak: dlaczego w świecie podporządkowanym rozmaitym technologiom warto rozmawiać właśnie o uczuciach?
Dlatego, że zaspokajanie potrzeb emocjonalnych jest kluczowe dla utrzymania stabilnej struktury społecznej. Dlatego, że to zaprzęgnięte do politycznej gry emocje sprawiają, że ktoś komuś odmawia prawa do życia, pracy, przynależności, żałoby. Dlatego, że u podstaw każdej zmiany społecznej stoją zbiorowe emocje. Dlatego, że – owszem – algorytmy świetnie analizują nasze intencje zakupowe, ale to o emocjach mówi się jako o kluczowym czynniku potrzebnym do finalizowania transakcji. I transakcje trzeba rozumieć szeroko – nie tylko jako zakup butów, ale też jako wybór stylu życia – szkoły, studiów, pracy, reprezentacji parlamentarnej, opcji politycznej, iluzorycznej wspólnoty, w ramach której się odnajdujemy.
Technologie traktowałabym więc raczej jako platformę służącą do dystrybucji afektów. Tym uważniej więc należałoby się przyglądać mechanizmom, które afekty wyzwalają i celom, które za tymi działaniami się kryją.
W Twojej książce czytamy wiele o bardziej i mniej oczywistych doświadczeniach kobiet (miłości, macierzyństwie, chorobach – ale także o emigracji czy budowaniu tożsamości i różnego typu wspólnot), za każdym razem jednak próbujemy rozkładać je na czynniki pierwsze, szukamy mechanizmów władzy, kontroli – i nieodwołalnie je odnajdujemy. Czy można więc podchodzić do jakichkolwiek doświadczeń naiwnie? Na przykład amerykańska badaczka Rita Felski przekonuje, że za dużo w naszych (czytelniczych) życiach jest podejrzliwości, a za mało uczucia. Jest w życiu badaczki poezji miejsce na miłość do literatury, zauroczenie tekstem? A może – zapytam przewrotnie – kto walczy, jednak musi być smutny?
Nie może cały czas być smutny! Wydaje mi się, że z tego smutku, który szczęśliwie nie przeobraża się w chorobę, rodzi się gniew. I ten swój gniew trzeba umieć zagospodarować. Jest oczywiście miejsce na miłość do literatury, jest miejsce na pasję, na przyjemność płynącą z czytania. Odkrywam ją co jakiś czas i tracę. Pamiętam, jak trudno mi było wrócić do pracy nad książką i do czytania czegokolwiek w trakcie żałoby. Pytałam wtedy, po co mi książki, skoro nie mogą mnie ocalić, i słyszałam, że literatura nie jest od tego, żeby ocalać. A ja jednak wstałam i bezczelnie śmiem twierdzić, że książki mają swoje powinności.
Właśnie: w zakończeniu „Maszynerii afektywnych” piszesz o szansach, jakie ma poezja (i szerzej, literatura) w budowaniu innej, lepszej rzeczywistości, przyznajesz jej status „liczącego się” obiektu, który ma realny wpływ na zmianę stosunków społecznych czy politycznych, na kształt współczesnej kultury. Moje finalne pytanie dotyczyło będzie jednak nie literatury, tu bowiem postawiłaś sprawę jasno, lecz nauki, która zaowocowała publikacją tak ważną i ciekawą, jak „Maszynerie afektywne”. Czy i ona daje nam więc szansę emancypacji, równości?
Nawet nie tyle liczącego się obiektu, ile jednego z języków, który urządza nam świat, w którym żyjemy. Oczywiście, że chciałabym, żeby nauka dawała wszystkim takie same szanse. Chciałabym, żeby wszystkie dzieci na starcie, niezależnie od tego, skąd przychodzą i do jakich szkół trafiają, miały dostęp do takich samych środków, dzięki którym zyskują podobne możliwości rozwoju i dobrego życia. Zdajemy już sobie sprawę, jak bardzo to odległe od rzeczywistości, prawda? Co nie zmienia faktu, że warto walczyć o każdą jedną małą przyszłość. Konstruowanie i dystrybucja wiedzy odbywają się w coraz bardziej zaawansowanych systemach kapitalistycznej produkcji. Uniwersytet zaczyna przypominać duże przedsiębiorstwo, w którym zarządza się kapitałem ludzkim, komercjalizuje wyniki badań na potrzeby sfery B+R, wymusza konkurencyjność i umiędzynaradawia projekty, przykrawając je do narzuconych wzorców. Premiuje się to, co można zmonetyzować. Łatwo w tym miejscu wyciągnąć już samodzielne wnioski dotyczące budowania kolejnych osi dyskryminacji i podziału zamiast wprowadzania praktyk równościowych. Wierzę jednak, że humanistyka wciąż może być przestrzenią, w której wspólnie wypracowujemy techniki oporu wobec tych opisanych pokrótce procesów. Wierzę, że literatura ma moc ocalania. Działa w różnych wymiarach, ale częstokroć ma moc większą niż rozpisywane na setkach stron strategie polityki społecznej, bo buduje wyobraźnie zbiorowe, ustawia optykę, potrafi wyostrzać i zaciemniać. A my – badaczki literatury – wiemy, jak jej używać.