Archiwum
04.06.2013

Zadyszka estetów

Michał Piepiórka
Film

Krakowski Festiwal Filmowy zaczyna pękać w szwach. Co roku przybywa nowa filmowa sekcja czy impreza towarzysząca. Tym razem organizatorzy przygotowali dla widzów nowy konkurs, w którym dokumenty muzyczne walczyły o statuetkę Złotego Hejnału. Od lat jednak największym zainteresowaniem cieszą się konkurs polski i przegląd rodzimych produkcji. Wiele z nich można zobaczyć jedynie na tym festiwalu, który staje się probierzem poziomu rocznego dorobku polskich dokumentalistów, animatorów i twórców krótkich metrażów.

W ostatnim dwudziestoleciu, gdy ktoś zaczynał narzekać na poziom polskiej kinematografii, a w szczególności na pełnometrażowe fabuły, dało się słyszeć kojące i podnoszące na duchu głosy: mimo wszystko dokumenty mamy na światowym poziomie! Rzeczywiście, po 1989 roku pojawiło się wiele dokumentalnych perełek, a kilku filmowców tworzących w tym okresie zasłużenie weszło już do historii polskiego kina. Ponadto polska sekcja dokumentalna co roku z powodzeniem rywalizowała na KFF z dziełami zagranicznymi, utrzymując równy, wysoki poziom przy zmiennej kondycji polskich animacji i krótkich metrażów. Tym większe zdziwienie wywołała zadyszka rodzimych dokumentalistów, którą dało się zaobserwować podczas tegorocznej edycji.

Paradoksalnie to, co miało wpłynąć na zwiększenie atrakcyjności polskich produkcji, stało się dla wielu filmowców groźną pułapką. Marcin Koszałka – czołowy polski dokumentalista – apelował kilka lat temu o poprawę formalnej strony obrazu filmowego. Zżymał się na niechlujstwo kamery cyfrowej, które zadomowiło się w rodzimych produkcjach. Twórcy zachłysnęli się nowymi możliwościami tanich technologii, zupełnie zapominając o estetyce obrazu. Tegoroczne dzieła stanowią odpowiedź na to wołanie i w pełni powinny usatysfakcjonować filmowych estetów. Dokumentaliści jednak tak bardzo skoncentrowali się na kompozycji kadru, świetle i barwie, że zapomnieli z kolei o ciekawym temacie i sprawnej narracji. Nawet najbardziej wysmakowana forma nie zastąpi kontaktu z ciekawym bohaterem czy analizy nieprawdopodobnych wydarzeń.

Znamienny jest przypadek filmu Marcina Janosa Krawczyka, „Matka 24h”, który przez selekcjonerów został nobilitowany włączeniem do konkursu międzynarodowego. Za kamerami reżyser postawił między innymi Marcina Sautera i Michała Marczaka – dokumentalistów odznaczających się szczególnym wyczuleniem na estetykę obrazu. Krawczyk nie potrafił jednak odpowiednio wydobyć głębi podjętego tematu. Przyglądamy się kilku rodzinom, które wzięły udział w tygodniowej akcji adoracji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w swoich domach. Ta sytuacja stała się dla twórcy pretekstem do zwrócenia uwagi na motyw matki w naszej kulturze: w każdej z odwiedzanych rodzin jej postać została dodatkowo wyeksponowana. Widzimy, jak „syn marnotrawny” powraca po długich latach do domu, a matka przyjmuje go z otwartymi rękami, gdzie indziej nastoletnia dziewczyna modli się do Matki Boskiej o to, by po śmierci mamy sąd nie posłał jej rodzeństwa do domu dziecka, a w więzieniu osadzony mężczyzna ze łzami w oczach wspomina nie zawsze łatwe relacje ze swoją nieżyjącą rodzicielką. Film, mimo ciepłych, poetyckich zdjęć i pięknej muzyki Michała Lorenca, niestety nie wychodzi poza banał.

Kilka filmów uratowało jednak honor polskich dokumentalistów, choć i one nie ustrzegły się błędów. Największym wygranym okazał się bezsprzecznie Filip Dzierżawski, który zdobył główny laur konkursu polskiego filmem „Miłość” o próbie reaktywacji kultowego, trójmiejskiego zespołu yassowego o tej samej nazwie. Zbyt zrzędliwy krytyk mógłby zarzucić reżyserowi, że taki film nie mógł się nie udać, gdyż losy zespoły to samograj. Na ekranie obserwujemy spotkanie po latach trzech przyjaciół: Tymona Tymańskiego, Mikołaja Trzaski i Leszka Możdżera. Każdy z nich po wspólnej muzycznej przygodzie poszedł własną ścieżką artystyczną i należy obecnie do muzycznej ekstraklasy. Konfrontacja tak skrajnie różnych osobowości, ich pragnień i oczekiwań musiała doprowadzić do konfliktu, który wystarczyło jedynie sfilmować. Dzierżawski zrobił to jednak ponadprzeciętnie, nie ograniczając się do „gadających głów”. Świetnie wmontował w wywiady i materiały archiwalne zdjęcia z pierwszej po latach próby, podczas której jak w soczewce skupiły się uczucia podobne do tych towarzyszących muzykom, kiedy dokonywali młodzieńczych eksperymentów.

Tak jak Dzierżawski pozytywnie zaprezentował się dokumentalista nawołujący przed laty do przeprowadzenia estetycznej rewolucji, czyli Koszałka. Jego „Zabójca z lubieżności” wizualnie bardzo przypomina wcześniejszą „Deklaracje nieśmiertelności” – porusza również podobny temat: fascynację ciałem i strach przed starością. Reżyser zestawia ze sobą trzech bohaterów: Joachima Knychałę, czyli Wampira z Bytomia, prokuratora prowadzącego śledztwo w jego sprawie i dziennikarza, który napisał książkę o mordercy. Wszystkich trzech łączy niejednoznaczna fascynacja przekraczaniem moralnych granic – niebezpiecznym balansowaniem między cielesnym zaspokojeniem a lubieżnością. Koszałka coraz bardziej oddala się od klasycznego dokumentu w stronę filmowego eseju, przypominającego dokonania Wojciecha Wiszniewskiego z lat 70. Mniej podpatruje, a więcej inscenizuje, dodając ponadto animacje i sceny aktorskie. Jako jeden z niewielu udowodnił, że estetycznemu wysmakowaniu może towarzyszyć ciekawy i przejmujący koncept oraz nienagranie poprowadzona dramaturgia.

Niezwykle ciekawy eksperyment przeprowadzili twórcy, których spokojnie można zaliczyć już do klasyków polskiego dokumentu: ojciec i syn – Marcel i Paweł Łozińscy. Udali się we wspólną podróż camperem do Paryża, gdzie urodził się Marcel i została pochowana jego matka. Wyprawa miała usunąć niedopowiedzenia narosłe między członkami ich rodziny, a przy okazji dostarczyć materiału do filmu będącego próbą szczerego obrazu międzypokoleniowego porozumienia. Dokument jednak przyniósł odmienny efekt i zamiast jednego, spójnego przekazu otrzymaliśmy dwa filmy – dwie wersje montażowe – ojca i syna: „Ojciec i syn” Pawła Łozińskiego i „Ojciec i syn w podróży” Marcela Łozińskiego. Odbiór tych dokumentów poprzez odmienne rozmieszczenie akcentów przypomina ćwiczenie na spostrzegawczość. Paweł bowiemwięcej miejsca poświęca kwestiom rodzinnym i sprawie rozwodu ojca z matką, Marcel natomiast bawi się kamerą, podkreślając autotematyczność, a tym samym eksponując to, co ich łączy: zawód dokumentalisty.

Warto zwrócić uwagę na trzy filmy, które pojawiły się w pozakonkursowej Panoramie: „Abu Haraz” Macieja Drygasa, „Sztukę znikania” Bartosza Konopki i Piotra Rosołowskiego oraz „Mundial. Gra o wszystko” Michała Bielawskiego. Najciekawszy z nich okazał się niespodziewanie ten ostatni, opowiadający o dobrze znanym epizodzie z historii polskiej reprezentacji piłkarskiej, która w 1982 roku zdobyła w Hiszpanii trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata. Bielawski umieścił jednak te wydarzenia w kontekście trwającego ówcześnie w Polsce stanu wojennemu, opatrując je dodatkowo wspomnieniami z więzienia internowanych dysydentów. Choć film jest skrojony pod zagranicznego widza, ogląda się go jak rasowy thriller, który trzyma w napięciu mimo powszechnie znanego zakończenia.

Drygas z kolei w nieśpiesznym tempie pokazał nam „małą apokalipsę” niewielkiej sudańskiej wioski zmuszonej do ewakuacji z terenów, które znikną w wyniku zbudowania tamy na Nilu. Prostymi środkami udało się mu wydobyć z tej prostej historii wielki i złożony dramat obserwowanej społeczności. Konopka i Rosołowski natomiast starali się skopiować swój koncept z „Królika po berlińsku” i używając ciekawej metafory, opowiedzieć o najnowszej polskiej historii. Tym razem przywołali postać haitańskiego szamana, zaproszonego w 1981 roku przez Jerzego Grotowskiego do Polski. Zaczął on interpretować ówczesne wydarzenia przez filtr własnej kultury i sprawować rytuały służące przepędzeniu złych demonów rządzących komunistyczną Polską. Niestety film nie ma już takiej siły oddziaływania jak poprzedni, dodatkowo razi formalne powtórzenie z „Królika po berlińsku”.

Wszechobecna estetyzacja przeradza się, według Wolfganga Welscha w anestetyzację, czyli zobojętnienie na jakiekolwiek bodźce. Tam, gdzie wszystko jest ładne, zaczyna brakować piękna, ucieka istota – rodzą się hiperrealne obrazy pozbawione kontaktu z rzeczywistością. Taki los spotkał niestety tegoroczne dokumenty – są kolorowymi błyskotkami, pozbawionymi koncepcji, dogłębnego potraktowania podjętego tematu oraz autorskiej wyrazistości i wrażliwości. Dlatego najlepiej wypadły filmowe fikcje – animacje i fabuły – których wartość w dużej mierze opiera się na formalnych eksperymentach. Tym różniły się one w tym roku od dokumentów, że potrafiły dostosować do bardzo ciekawej strony wizualnej adekwatny i frapujący temat, przedstawiony tak, by trudno było przejść obok niego obojętnie. Tak było w malarskim „Toto” Zbigniewa Czapli o zagrożeniach czyhających na dziecięcą niewinność, w „Do serca twego” Ewy Borysewicz, która potrafi z prostej kreski wykrzesać wyżyny artyzmu podobnie jak z codziennej banalności skomplikowany dramat uczuć, w animowanym dokumencie „O rządach miłości” Adeli Kaczmarek oraz metaforycznym i oszałamiającym wizualnie „Ziegenort” Tomasza Papakula. Krótki metraż fabuł sprzyja z kolei eksperymentom, których przez długi czas próżno było szukać w polskich produkcjach. W tym roku pojawiły się dwa obrazy zwiastujące wielkie talenty: „Zabicie ciotki” Mateusza Głowackiego i „Mazurek” Julii Kolberger – każdy w innym klimacie, łączy je jednak warsztatowa doskonałość i spójność konceptu z estetyką.

Przeświadczenie, że obrazy z trzęsącej się kamery, stylizowane na podpatrzone z ukrycia są bardziej prawdziwe od przemyślanych i w pełni wykoncypowanych, jest ułudą, w którą mało kto już dzisiaj wierzy. Filmy dokumentalistów prezentowanej na tegorocznej edycji KFF przesłoniły rzeczywistość, stały się efektownym naskórkiem tamującym dostęp do obserwowanych bohaterów i przedstawianych wydarzeń. Historia polskiego dokumentu niejednokrotnie udowadnia, że nawet banał codzienności potrafi zachwycić i stać się kluczem do zrozumienia współczesnego świata. Poza kilkoma omówionymi przykładami zabrakło tego tegorocznym polskim dokumentom, które pierwszy raz od wielu lat okazały się mniej ciekawe od animacji i fabuł. Fakt, że było ich najwięcej, wpłynąć musi również na ocenę całej polskiej części festiwalu. Miejmy nadzieję, że celująco odbyta lekcja wizualnej estetyzacji zostanie połączona z fascynacją wielowymiarowością współczesnej rzeczywistości, która przyniesie w niedługim czasie polskim dokumentalistom drugi, świeży oddech.

 

53. Krakowski Festiwal Filmowy
Kraków, 26.05. – 2.06.2013

Fot. „Zabójca z lubieżności”, reż. Marcin Koszałka

alt

Polska sekcja dokumentalna co roku z powodzeniem rywalizowała na Krakowskim Festiwalu Filmowym z dziełami zagranicznymi. Tym większe zdziwienie wywołała zadyszka rodzimych dokumentalistów, którą dało się zaobserwować podczas tegorocznej edycji.